środa, 26 listopada 2014

językowe potyczki czyli trzeba gadać

Na stan obecny można rzec, że porozumiewam się w języku lokalnym, szczególnie dobrze na tematy z naszej branży, inne przychodzą mi trudniej, więc o sytuacji gospodarczej w Europie czy na świecie raczej sobie Niemcy ze mną nie pogadają choć przyznam, że są tacy co próbują i ja wtedy też próbuję. Zawsze przecież pozostaje proste i na temat słówko "Scheiße" tudzież "Fuźba" (jak to się w ogóle pisze??)

Ale początki takie proste nie były. Przyjechaliśmy do Dojczlandii na luzie, z partyzanta, bez przygotowania językowego choć ON coś tam twierdził, że umie, że ze szkoły pamięta. Fakty okazały się nieco inne ale ja tutaj nie o tym.

Pierwsza rozmowa w sprawie pracy odbyła się w dość komicznym stylu bowiem przyszłam do restauracji z ogłoszenia z lokalnej gazety, powiedziałam, że szukam szefa, potem jemu wręczyłam swoje przetłumaczone na niemiecki CV i powiedziałam, że szukam pracy. Przyszły (jak się okazało) pracodawca na szczęście pytań za wiele nie zadawał, oglądał wnikliwie CV i potem sporo mówił, z czego ja nie zrozumiałam prawie nic a wyłuszczyłam tylko datę i godzinę stawienia się pierwszego dnia w pracy. Był to 1 maja 2011 roku czyli dokładnie pierwszy dzień, od kiedy Polacy mogli legalnie być zatrudnieni na terenie Niemiec.

Zanim przestąpiłam próg mego nowego zakładu pracy, trochę skupiałam się na słówkach związanych z gastronomią, trochę uczyła nas niemieckiego pewna Białorusinka, która jest tłumaczką i włada niemieckim jak rodowita "Niemra", trochę tu trochę tam... ale wiadomo, że realia konkretnej rozmowy w nowym obcym języku są inne niż domowa nauka kolorów i dni tygodnia. Nie powiem... sporo pomagał mi fakt władania całkiem nieźle angielskim ale bądźmy szczerzy angielski to angielski a niemiecki to język całkiem inny i płynności w nim miałam marne zero.

Głęboka woda została jednak pokonana i ten skok okazał się nie być śmiertelnym. Całe steki bzdur wychodzące czasem z moich ust, nietrafione rozumienie wydawanych mi przez przełożonych poleceń, nadrabiałam uśmiechem, determinacją i ciężką pracą. Ja byłam dla nich tanią siłą roboczą oni dla mnie szansą na rozpoczęcie realizacji tego, co dawno było postanowione.
Jak wiadomo miejsca długo w tym lokalu nie zagrzaliśmy ale prawda jest taka, że krótki czas przepracowany z niemiecką tacą na dłoni był idealną szkołą językową i mimo iż gadam do dziś jak przysłowiowa potłuczona to bariera została przełamana.

Bo moja recepta jest taka, że TRZEBA GADAĆ. Nie ważne jak, czy dobrze, czy gramatycznie, czy czas odpowiednio użyty. Trzeba gadać, pytać, rozmawiać i wtedy język wchodzi do głowy sam i żadne karteczki z wypisanymi słówkami nie są wtedy potrzebne.
ON mówiąc w języku sąsiada, posługuje się tylko pojedynczymi wyrazami. Rzadko zwraca uwagę na to aby złożyć je w całe zdanie. Tak ma i już. Najważniejsze słowa dla danego przekazu zna i wypowiada w taki sposób, aby rozmówca pojął o co mu chodzi. I tutaj dochodzimy do kwestii, która jest nie mniej ważna od tego jak my mówimy i jak bardzo zaawansowany jest nasz język. Mianowicie rozmówca musi chcieć nas zrozumieć. Bo są tacy, którym powiesz jedno słowo, zrobisz gest, błyśniesz okiem i oni w mig kumają o co nam chodzi a są i tacy, którym referatu mało. Ci drudzy zazwyczaj chyba nie tyle nas nie rozumieją co nie chcą zrozumieć i choć byśmy się wytężali to dla nich albo szprechasz perfekt albo wcale gęby nie otwieraj.

Poza tym warto wspomnieć jeszcze o formie pisanej bo i taka funkcjonuje w naszej codzienności. Nasi klienci lubią czasem coś do nas napisać. I jeśli jest to informacyjny sms, którego odbieramy w bezpiecznym zaciszu domowym, gdzie na podorędziu jest google translator, słownik na półce albo mama na skypie to pełen luz. Jednak gdy trafimy znienacka na wypisaną odręcznie karteczkę na stole w kuchni u klienta to może być gorzej. Mam jedną taką sympatyczną Barbarę (pochodzenia polskiego zresztą), która pisze mi po niemiecku hasłowo: "Dzień Dobry, dziś proszę: uprasować, odkurzyć dół i górę, umyć podłogi. Pozdrowienia B". Idealna korespondencja!!!
Co jednak zrobić, gdy ta podobna informacja przez inną klientkę jest opisana tak kwieciście i do tego charakterem pisma wiekowego już docenta, że sądzę iż niejeden Niemiec miały problem z rozszyfrowaniem komunikatu? Bo taka wiadomość może brzmieć też tak: "Witam serdecznie, mam nadzieję, że miewa się Pani dobrze. Dziś zaplanowałam kilka rzeczy dodatkowych do zrobienia i jeśli nie starczy Pani czasu na wszystko to możemy przełożyć coś na przyszły tydzień. Jest kilka koszul do wyprasowania i podłoga, szczególnie w salonie wymaga dokładnego odkurzenia. Proszę także zwrócić uwagę na plamę od jogurtu pod stołem w jadalni... " blablabla blabla .... Przecież dla mnie każde dodatkowe słowo to translacyjna katastrofa.
No wtedy, gdy sytuacja bywa beznadziejna, że ni w ząb.... to się dzwoni i pyta (z nadzieją, że przez telefon będzie potrafiła wytłumaczyć prościej). Jeśli jednak co nieco się z tego elaboratu kapuje, ale sensu całego nie do końca, a chce się zachować dumę i honor to trzeba kombinować. Czytam czasem jeden tekścik po parę razy. Idę coś zrobić w międzyczasie, rozglądam się po lokalu i kontempluję co autor miał na myśli. Analizuję wszystko po kolei jego okiem i staram się wpaść po prostu na pomysł (nieczytelną karteczkę stosując jedynie jako nic nie znaczącą podpowiedź), co bym chciała mięć tutaj zrobione, gdybym była posiadaczką tego nieczytelnego charakteru pisma. I powiem szczerze, że zazwyczaj dochodzę jednak po jakimś czasie do tego, co jest tam naskrobane i zazwyczaj rozwiązanie mojej zagadki jest trafione. No ale tutaj już rolę przejmuje moja intuicja, która pracuje całkiem dobrze i rzadko zawodzi.

Przyznam szczerze, że nie często spotykam się w Niemczech z podejściem ulgowym do naszych umiejętności językowych. Rozmówca słyszy nasz poziom i ani na chwilę nie zdarza mu się zreflektować aby mówić wolniej, wyraźniej, używając mniejszej ilości i prostszych słów. Mówią do nas szybko, często niewyraźnie i niedbale. Jak chcesz mieć Hochdeutsch to tylko w radio lub TV. Codzienność nie zna tego pojęcia. Do tego dorzućmy jeszcze dialekt, którym włada mąż mojej mamy i zguba gotowa. Choć jego dialekt jest mi już znacznie bliższy i rozumiem go lepiej niż nowo poznanych Niemców, mówiących zwyczajnie ale czasem szybko i bez zwracania uwagi na moje możliwości.

Do nikogo nie mam pretensji. Sami wybraliśmy drogę bez szkół i kursów, bez dodatkowej nauki. Nie w celach językowych tutaj przyjechaliśmy, a że brzmienie niemieckiego jest dla mego ucha niezbyt przyjemne, więc i gadamy jak Piętaszki i jest git. To co chcemy powiedzieć to raczej umiemy. Jak jest coś mądrzejszego do przegadania to się człowiek przygotuje albo o pomoc poprosi. Jak czegoś nie dosłyszymy to przecież są magiczne zwroty "proszę powtórzyć", "wolniej proszę", "inaczej proszę". Dajemy radę. Nad akcentem w ogóle nie pracujemy bo Polak swojego rodowitego akcentu w niemieckim chyba nie jest w stanie się pozbyć. Ogólnie Polak Polaka w niemieckim pozna po trzech słowach. Trafień jest 10 na 10.

Czasem tylko zastanawiam się ile Ci Niemcy mają radości i śmiechu czytając moje karteczki, które ja w odpowiedzi zostawiam im. Myślę sobie, że może niektórzy nawet sobie je gdzieś odkładają i kolekcjonują albo opowiadają sobie potem przy stole ze znajomymi o naszych wpadkach i pomyłkach. To przecież normalnie. Ja też pracowałam kiedyś z dziewczynami z Grecji i Maroko, które mimo iż pięknie mówiły po polsku to jednak myliły często tabliczkę czekolady z tabletką czekolady, komara z homarem i bluzkę na ramiączka z bluzką na szelki oraz kulę pieniędzy z pulą pieniędzy. Lubię się czasem z takich wpadek pośmiać. Niemcy mam nadzieję też. :-)



czwartek, 20 listopada 2014

zaczyna się

Zaczyna się czas podsumowań, wspomnień, refleksji. To normalne. Szczególnie gdy zna się już mniej więcej datę powrotu. Ile myśli i sytuacji wziął na swoje barki ten blog. Ileż razy pozwalał wywalić to co ciężkie. Ile razy mobilizował i wspierał. Ileż jednak myśli nigdy się tutaj nie pojawiło. Zakiełkowawszy w moich zwojach, podczas mozolnego czyszczenia i szorowania, utonęły, nie narodziwszy się nawet, utonęły w odmętach wód zmieszanych z detergentami. Odfrunęły, nie wykluwszy się, razem z aromatami i smrodami. Ale były i może kiedyś wrócą. Może jakaś zasłyszana nagle w przyszłości melodia, przypomni mi dni, kiedy zdeterminowana wstawałam o świcie, pedałowałam wśród mgieł i wschodów słońca. Gnałam aby zdążyć do miejsc, które swoją bytnością sprawiły, że nierealne stało się możliwe. A tak naprawdę to czemu nierealne...? No bo tak odległe i niewyobrażalne pragnienie, na początku swej drogi zawsze przybiera kształt czegoś tak kosmicznego, że aż odrealnionego.
Wielość twarzy, charakterów, oczekiwań, reakcji, satysfakcji, niezadowolenia, szacunku bądź jego braku. Trud, mozół, kierat. Powtarzalność czynności, zapamiętywanie plam i uszkodzeń na powierzchniach, których dotykały nasze dłonie. Niestrudzone odpychanie od siebie myśli o tym, co tu i teraz, na korzyść tego co TAM, co KIEDYŚ, co NADEJDZIE. Planowanie powiązane z przenoszeniem się w czasie i przestrzeni, podczas gdy nasze ciało poddane nadal pracy. Z drugiej strony, po chwili refleksji, taki żal do siebie, że kolejne minuty z naszego życia, nie były TU i TERAZ, nie były celebracją chwili teraźniejszej, tylko ucieczką gdzieś daleko. A przecież nie na tym polega życie. Bo za moment może nas nie być... tak, bywa, że jedna chwila i z planów nici. Życie.

No ale my tramy nadal w zdrowiu i z energią nową. Skąd ją czerpiemy, dlaczego nadal do nas przybywa. Ostatnie lata rodziły we mnie wiele niechęci do tego kraju, do języka, do mentalności autochtonów, do ich życia i wnikania w nie. Stworzyliśmy sobie małe prywatne getto, z Trójką w eterze, z polskimi pozycjami na półkach, z brakiem zainteresowania tym co germańskie. Jednak chciał nie chciał, człowiek mimo woli pewnymi sprawami się oplątał, w pewne niuanse wniknął, z pewnymi ludźmi się związał. Cotygodniowe przychodzenie tu czy tam sprawiło, że nawiązała się nić porozumienia.  A przecież tak wiele nas różniło. Szybsi, bardziej niechlujni, mniej dokładni byliśmy. Oni mający swój plan na wszystko. Zero partyzantki. Zero spontanu. Jak szkło to szkło jak drewno to drewno a jak schimmel to schimmel - grzyb znaczy się. Z czasem udzieliło się i nam nieco z niemieckiego ordnungu a chęć zrozumienia przeciwnika (a czasem nawet i wroga) przerodziła się w wielu przypadkach w serdeczne relacje, w słowa proste ale znaczące bardzo wiele, we wzajemne zaufanie i chęć pomocy. W przyjaźń?

Serce rwie się w wiadomym kierunku. Oczekiwanie na moment, w którym będziemy mogli oznajmić że planujemy powrót, było w swej wartości nie do ocenienia. Ale w chwili gdy się oświadcza po woli tym i owym, że wiosna to odwrót i koniec niemieckiej przygody, stajemy się na chwilę bardziej zamyśleni, nostalgią dziwnie nieoczekiwaną owiani, tęsknotą owładnięci i zaskoczeni niezwykle, że uczucia takie w ogóle nam towarzyszą.

Ja wiem, jeszcze sporo czasu więc po co się rozwodzić jak nie raz jeszcze dreszcze z tym tematem związane nas przelecą. Ale mimo woli człek zaczyna podsumowywać, doceniać, lubić, oddychać z ulgą... No takie zwyczajne z tym stanem emocje.
A żeby już tak dobitniej podkreślić obecny stan, to takie jeszcze realne podsumowania przestawię czyli zabawa pt. "znajdź różnicę" :-)

stan na miesiąc maj 2014

stan na miesiąc październik 2014


niedziela, 16 listopada 2014

początek końca czy koniec początku

Ewidentnie kończy się jakiś etap w naszym życiu no i jednocześnie zaczyna nowy. Na razie jeszcze ta granica nie jest dobrze odczuwalna jednak wykonywane czynności szykują nas do zdecydowanie do wielu zmian.

Zaczęło się od tego, że przez ostatnie dwa tygodnie, odkąd On wrócił na niemiecką ziemię, wysypywały się nam zewsząd gwoździe, śruby, wióry, resztki piłowanego drewna, kawałki słomy. Miałam wrażenie, że nigdy się z tym nie uporamy i że te fragmenty wsi na stałe zagoszczą w tym zachodnim, domowym krajobrazie. Ale udało się i chwilowo śladami, które przypominają nam nadal o Jego ciężkiej pracy w trudzie i znoju są plamy z oleju silnikowego na ubraniach, podarta odzież, zniszczone obuwie. To wszystko przywiezione z Polski jest z nami i każe codziennie pamiętać, że TAM czeka na nas uparcie to nowe.

Prace związane z budową chwilowo trwają w jesienno-zimowym zawieszeniu. Jesiennej roboty jednak nam nie brak bowiem jest jej tu aż nadto. Już pomijam fakt, że z wszelkimi męskimi zajęciami, czekało na Niego wielu klientów i On nie ma chwili wytchnienia. Rąbanie drwa do niemieckich kominków, prace ogródkowe w niemieckich obejściach, porządkowe w domach, elektryczne i nawet.... cmentarne. Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że od świtu do zmierzchu On jest rozrywany, rozchwytywany i rezerwowany. A w domu przecież czeka jeszcze twarda pigwa do skrojenia, z którą On walczył przez ostatnie dwa tygodnie. Litry pigwówki ważą się, dochodzą, dojrzewają i czekają na spożycie. Do tego ocet jabłkowy pierwszy w moim życiu nie dał się żadnej pleśni ani licznym owocówkom. Jest sukces. Mógłby jeszcze spokojnie powstać konkurencyjny z pigwy właśnie ale jakby tu się wytłumaczyć... zbrakło wielkich słoi oraz miejsca na nie w domowym niemieckim metrażu. Ale smaku octu takowego jestem niezmiernie ciekawa, więc wszystko jeszcze przede mną.

Pojawiają się w naszych rozmowach pierwsze terminy związane z powrotem do Ojczyzny. Niby to jeszcze takie odległe a jednak jakby nie patrzeć w kalendarz, zostało nam powiedzmy 4 bite miesiące a potem będziemy już odliczać niczym mieszkańcy zakładu penitencjarnego, kreski na ścianie do wyjazdu do wyjścia na wolność. Wierzyć się nie chce i pisać jeszcze o tym nie sposób. Z jednej strony ulga, że kawał trudnego życia na emigracji już za nami, z drugiej radość, że to już, tuż tuż za moment, z trzeciej przerażenie, jak to życie nam leci i czas ucieka a przecież jeszcze tyle jest do zrobienia, do zdobycia, że przecież dopiero zaczynamy.

I pomyśleć, że 4 lata temu jeszcze nam się emigracja żadna w mózgownicach nie narodziła a tu już o powrocie myśleć czas. Genialne!