Mnóstwo znajomych oraz rodzina pytają mnie bardzo często "a co ty tam robisz?", "a nie boisz się tak sama??". Wielu śmieje się gdy pokazuję im na skypie moją wannę czyli wielką plastikową balię no a na informację, że żyję bez prysznica reagują albo wymownym milczeniem, które mówi mi wiele albo wyrywa im się krótkie "o Jezu!".
Wiadomo, że każdy ma swój standard życia mniej lub bardziej określony i staram się rozumieć tych wychuchanych, przyzwyczajonych do komfortu. Nie mniej jednak mam osobiście wrażenie, że z mojego punktu widzenia oni coś w życiu tracą. Zaznaczam, że to moja osobista opinia i nikt nie musi się z nią zgadzać.
Przypomina mi się jednak taka sytuacja z przeszłości, kiedy to mój ex wyznał mi, że nigdy nie spał pod namiotem. I w sumie nie powiedział mi tego jako zasygnalizowanie, że chciałby to zrobić, tylko oznajmił to w formie ciekawostki. Ja od razu zareagowałam pomysłem, że "koniecznie trzeba to zmienić" i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu on dość mocno się przed tym bronił. Jednak, po paru próbach przekonania go do mojego pomysłu, wreszcie się udało. Żeby było w miarę komfortowo, namiot rozbiliśmy przed domem jego babci, która mieszkała na podwarszawskiej wsi. No i co.... nie będzie w mojej opowieści nic zaskakującego... zażarło jak mało kiedy. Chłopak był w szoku już na samym początku, gdy zerkał sobie leżąc z otwartym przedsionkiem i patrzył gwiazdom w oczy. Efektem tego doświadczenia było dla niego przewartościowanie pewnych utartych i wygodnych kwestii w jego życiu. Potem zaowocowało to wyprawami rowerowymi i jestem pewna, że niezliczoną ilością przeżyć, których zapewne nie zapomni do końca życia.
No i tutaj mam taki swój mały surwiwal, który jednak z mojego punktu widzenia żadnym surwiwalem nie jest. Mam wszystko do życia czego mi potrzeba. Mam ogień w piecu, ciepłą wodę w rurach. Jestem najedzona i napojona. Mam mnóstwo lektur do przeczytania i moooc czasu dla siebie. A to, że prysznica nie biorę codziennie....ba nawet nie kąpię się co drugi dzień, a komu to potrzebne. Mam nawet wrażenie, że moja skóra i cera tylko na tym zyskują.
Jasne, że okupuję ten fajny czas na przykład tęsknotą za Nim ALE oboje jesteśmy pewni, że owa rozłąka jest nam także potrzebna niczym świeże powietrze w zadymionym pomieszczeniu. Pierwszy raz mieszkam tak SAMA SAMA. Zdarzają się takie dni, że poza kilkoma telefonami, odzywam się tylko do Bronka i Niuniola. Gadam z nimi jak najęta i pewnie ktoś, kto popatrzyłby na mnie z boku, miałby niezły ubaw ale to są przecież wspaniali słuchacze.
A do tego jeszcze wracając do tego strachu w samotności. Oswajanie samotności w takich okolicznościach przyrody, szczególnie po zmroku, też jest pewnego rodzaju przekraczaniem własnych ograniczeń, pokonywaniem swoich ukrytych demonów, które w większości są przecież wymysłem naszej wyobraźni. Jasne, że coś tam cholera na górze czasem łazi. Jasne, że odkryłam, że myszy przegryzły nam parę kartonów z popakowanymi jeszcze produktami typu przyprawy, jasne, że czasem słyszę, że to wcale nie myszy tylko np, kot(y) sąsiadki wdrapują się po ścianie i przez otwory do nieocieplonego jeszcze poddasza, ładują się na górę i ... łażą. A ja wtedy (jeśli się obudzę) chwytam kij od szczotki i stukam w sufit, niczym w wierszu o Pawle i Gawle i odstraszam nocnych gości. Ma to swoje plusy, bo często budząc się obserwuję a to piękne cienie rzucające przez księżyc na nasze łąki i pola, a to przed świtem piękne mgły, których bez tych przygód nigdy bym nie ujrzała a dziś w nocy (wcześniej poinformowana przez wiadomości w radiu) szuru buru obudziło mnie około 4:00 i wiedziałam, że nagroda czeka na mnie za oknem. Otóż w ostatnich dniach można obserwować bardzo blisko siebie trzy planety: Wenus, Mars i Jowisz. Oczywiście nie jestem w stanie powiedzieć, która jest która ale co to ma za znaczenie. Magia na niebie jest i dzięki Wam myszy i koty mogę sobie serwować takie widowiska. A jeśli nie mogę nawet potem za bardzo usnąć to przecież jest książka, którą mogę sobie czytać do woli, bo przecież na razie o świcie nikt mi wstawać nie każe. Choć i tak wstaję dość wcześnie bo przecież szkoda dnia.
A na koniec mam ostrą zagwozdkę i proszę o ewentualną pomoc jeśli to możliwe w rozwiązaniu jej. Otóż rozkminiłam już, że śliwy w naszym sadzie to najprawdopodobniej zwykłe węgierki oraz lubaszki. Z lubaszek nie odchodzi pestka, cały opis znaleziony w sieci się zgadza, więc z tym kłopotu nie ma. Gorzej z jabłoniami. Są to zapewne stare odmiany ale do tego zdziczałe i nie umiem ich na 100% zaklasyfikować do odpowiedniej odmiany. Może mądre blogowe głowy coś podpowiedzą.
Zaczynamy: pierwsze jabłoń o ta na pierwszym planie, która jest z pewnością szczepiona bo rodzi dwa zupełnie inne gatunki jabłek.
Z tym, że te zielone, malutkie są mega skarłowaciałe więc pełna krasa tych jabłek to nie jest.
Dalej mamy taki oto kolos wyższy od naszego domu
Ej, no jasne, że wszyystkie nasze drzewa kwalifikują się do generalnego przycięcia, potraktowania w miłością i zaangażowaniem. Choć ja osobiście sobie tego przedsięwzięcia na razie nie wyobrażam. No i weź to człowieku zrób dobrze i obetnij to co trzeba a nie to co nie trzeba. I wierzę, że połowa listopada to nie będzie zbyt późno na takie ekwilibrystyki.
No a ten kolos rodzi takie giganty (wielkości konkretnej pomarańczy) choć jest ich mało i spadło też dużo niedorozwiniętych maluchów.
Mamy też jedną papierówkę, która tutaj dojrzewa niezwykle późno
No i wyczytałam, że są pewne odmiany jabłoni nienazwane, więc wcale się nie zdziwię jeśli nasze takie właśnie są. Dodam tylko, że wszystkie są dość twarde (oprócz papierówki rzecz jasna) i całkiem słodkie oraz soczyste, więc to chyba odmiany zimowe.
No i tyle kochani.
Wiadomo, że każdy ma swój standard życia mniej lub bardziej określony i staram się rozumieć tych wychuchanych, przyzwyczajonych do komfortu. Nie mniej jednak mam osobiście wrażenie, że z mojego punktu widzenia oni coś w życiu tracą. Zaznaczam, że to moja osobista opinia i nikt nie musi się z nią zgadzać.
Przypomina mi się jednak taka sytuacja z przeszłości, kiedy to mój ex wyznał mi, że nigdy nie spał pod namiotem. I w sumie nie powiedział mi tego jako zasygnalizowanie, że chciałby to zrobić, tylko oznajmił to w formie ciekawostki. Ja od razu zareagowałam pomysłem, że "koniecznie trzeba to zmienić" i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu on dość mocno się przed tym bronił. Jednak, po paru próbach przekonania go do mojego pomysłu, wreszcie się udało. Żeby było w miarę komfortowo, namiot rozbiliśmy przed domem jego babci, która mieszkała na podwarszawskiej wsi. No i co.... nie będzie w mojej opowieści nic zaskakującego... zażarło jak mało kiedy. Chłopak był w szoku już na samym początku, gdy zerkał sobie leżąc z otwartym przedsionkiem i patrzył gwiazdom w oczy. Efektem tego doświadczenia było dla niego przewartościowanie pewnych utartych i wygodnych kwestii w jego życiu. Potem zaowocowało to wyprawami rowerowymi i jestem pewna, że niezliczoną ilością przeżyć, których zapewne nie zapomni do końca życia.
No i tutaj mam taki swój mały surwiwal, który jednak z mojego punktu widzenia żadnym surwiwalem nie jest. Mam wszystko do życia czego mi potrzeba. Mam ogień w piecu, ciepłą wodę w rurach. Jestem najedzona i napojona. Mam mnóstwo lektur do przeczytania i moooc czasu dla siebie. A to, że prysznica nie biorę codziennie....ba nawet nie kąpię się co drugi dzień, a komu to potrzebne. Mam nawet wrażenie, że moja skóra i cera tylko na tym zyskują.
Jasne, że okupuję ten fajny czas na przykład tęsknotą za Nim ALE oboje jesteśmy pewni, że owa rozłąka jest nam także potrzebna niczym świeże powietrze w zadymionym pomieszczeniu. Pierwszy raz mieszkam tak SAMA SAMA. Zdarzają się takie dni, że poza kilkoma telefonami, odzywam się tylko do Bronka i Niuniola. Gadam z nimi jak najęta i pewnie ktoś, kto popatrzyłby na mnie z boku, miałby niezły ubaw ale to są przecież wspaniali słuchacze.
A do tego jeszcze wracając do tego strachu w samotności. Oswajanie samotności w takich okolicznościach przyrody, szczególnie po zmroku, też jest pewnego rodzaju przekraczaniem własnych ograniczeń, pokonywaniem swoich ukrytych demonów, które w większości są przecież wymysłem naszej wyobraźni. Jasne, że coś tam cholera na górze czasem łazi. Jasne, że odkryłam, że myszy przegryzły nam parę kartonów z popakowanymi jeszcze produktami typu przyprawy, jasne, że czasem słyszę, że to wcale nie myszy tylko np, kot(y) sąsiadki wdrapują się po ścianie i przez otwory do nieocieplonego jeszcze poddasza, ładują się na górę i ... łażą. A ja wtedy (jeśli się obudzę) chwytam kij od szczotki i stukam w sufit, niczym w wierszu o Pawle i Gawle i odstraszam nocnych gości. Ma to swoje plusy, bo często budząc się obserwuję a to piękne cienie rzucające przez księżyc na nasze łąki i pola, a to przed świtem piękne mgły, których bez tych przygód nigdy bym nie ujrzała a dziś w nocy (wcześniej poinformowana przez wiadomości w radiu) szuru buru obudziło mnie około 4:00 i wiedziałam, że nagroda czeka na mnie za oknem. Otóż w ostatnich dniach można obserwować bardzo blisko siebie trzy planety: Wenus, Mars i Jowisz. Oczywiście nie jestem w stanie powiedzieć, która jest która ale co to ma za znaczenie. Magia na niebie jest i dzięki Wam myszy i koty mogę sobie serwować takie widowiska. A jeśli nie mogę nawet potem za bardzo usnąć to przecież jest książka, którą mogę sobie czytać do woli, bo przecież na razie o świcie nikt mi wstawać nie każe. Choć i tak wstaję dość wcześnie bo przecież szkoda dnia.
A na koniec mam ostrą zagwozdkę i proszę o ewentualną pomoc jeśli to możliwe w rozwiązaniu jej. Otóż rozkminiłam już, że śliwy w naszym sadzie to najprawdopodobniej zwykłe węgierki oraz lubaszki. Z lubaszek nie odchodzi pestka, cały opis znaleziony w sieci się zgadza, więc z tym kłopotu nie ma. Gorzej z jabłoniami. Są to zapewne stare odmiany ale do tego zdziczałe i nie umiem ich na 100% zaklasyfikować do odpowiedniej odmiany. Może mądre blogowe głowy coś podpowiedzą.
Zaczynamy: pierwsze jabłoń o ta na pierwszym planie, która jest z pewnością szczepiona bo rodzi dwa zupełnie inne gatunki jabłek.
Z tym, że te zielone, malutkie są mega skarłowaciałe więc pełna krasa tych jabłek to nie jest.
Dalej mamy taki oto kolos wyższy od naszego domu
Ej, no jasne, że wszyystkie nasze drzewa kwalifikują się do generalnego przycięcia, potraktowania w miłością i zaangażowaniem. Choć ja osobiście sobie tego przedsięwzięcia na razie nie wyobrażam. No i weź to człowieku zrób dobrze i obetnij to co trzeba a nie to co nie trzeba. I wierzę, że połowa listopada to nie będzie zbyt późno na takie ekwilibrystyki.
No a ten kolos rodzi takie giganty (wielkości konkretnej pomarańczy) choć jest ich mało i spadło też dużo niedorozwiniętych maluchów.
Mamy też jedną papierówkę, która tutaj dojrzewa niezwykle późno
No i wyczytałam, że są pewne odmiany jabłoni nienazwane, więc wcale się nie zdziwię jeśli nasze takie właśnie są. Dodam tylko, że wszystkie są dość twarde (oprócz papierówki rzecz jasna) i całkiem słodkie oraz soczyste, więc to chyba odmiany zimowe.
No i tyle kochani.