Przy budowie czy remoncie domu można się zajechać. Można się tak dać pochłonąć swoim marzeniom, że przeistoczą się one zupełnie poza naszą kontrolą, w ciężką harówkę, której cel przestanie być tym, który przyświecał na samym początku. Oby szybciej, oby rychlej do celu, każda minuta poświęcona realizacji temu, co postanowione. I nie dotyczy to tylko domu. Tak można się zapętlić w każdej pracy i nie zauważyć tego przez bardzo długi czas. A po tym czasie widać już tylko bolesne skutki i co z tego że dom stoi piękny skoro fundamenty we własnym życiu mocno podkopane. Zwali się na łeb jak nic... tylko czekać.
Dlatego nauczeni doświadczeniem, otoczeni opieką najmądrzejszych z mądrych, inteligentnych i przyjaznych ludzi, przekazujemy dalej ten komunikat, tym co mogą wpaść niechybnie w tę niebezpieczną pętlę.
Budowa budową a życie toczy się dalej. Zatem od jakiegoś czasu robimy sobie wolne soboty, coby pożyć chwilowo bez domu, bez problemów konstrukcyjnych na karku, bez wiór w JEGO włosach, bez oparów kuchennych w moich nozdrzach. Tak dla czystości duchowej, tak dla nabrania dystansu, tak dla poznania krain nowych a przecież sąsiadujących z naszymi bezpośrednio.
Jakiś czas temu pisałam tu chyba nawet o lekturze niezwykle mądrej "O wolnym podróżowaniu", która traktuje głównie o tym, że aby przeżyć wielką przygodę i niezapomnianą podróż wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata. Czasami za rogiem naszego domu czekają tak niesamowite przeżycia i emocje, że nikomu się o tym nawet nie śniło. Wystarczy tylko umieć patrzeć, przyglądać się światu, czasem kucnąć (jak to radzi Stasiuk) czasem spojrzeć w górę albo zmienić dystans z jakim patrzymy na świat. Uprawiam takie podróżowanie od jakiegoś czasu a książka była miłym potwierdzeniem, że nie odkrywam dzięki niej żadnej Ameryki.
Teraz, gdy w okolicy opadły już całkiem liście, okazuje się, że krajobraz uległ znaczącej zmianie. Nagle za drzewami pojawiły się nowe obrazy. Gdzieś tam ukazała swe oblicze rozpadająca się chata, tam znów widać polankę, która latem skrywa się za koroną liściastych drzew. Koloryt także jest zmieniony. Dominują piękne szarości, grafity, głębokie zielenie i wyblakłe żółcie. Czasem tylko niezgrabnie wybrana dachówka tego czy owego gospodarza burzy ten naturalny stan rzeczy ale oko me potrafi już to jakoś odrzucać, nie kodować. Pewnych rzeczy zmienić się nie da i trzeba umieć je rozpoznawać.
Dziś leżę sobie pod kocem w zaciszu naszej chałupki drewnianej. Za kredensem szura i drapie zaprzyjaźniona już mysz. Dziura w tylnej ściance mebla została zaklejona i biedne stworzonko próbuje się tam zapewne ponownie dostać. Niuniol przystawiał się wczoraj do zapolowania na gryzonia ale póki co mysz była szybsza. Zniknęła w czeluściach naszych przedmiotów i tyle ją widzieliśmy.
W radiowej rozgłośni miłe dźwięki z filmów m.in,Almodovara, Wong Kar - Wai`a i Polańskiego. ON z Bronkiem na spacerze w górach a ja wspominam wczorajszą wycieczkę do miasta jakby hm... z innej bajki? :-)
Za naszymi górami jest miłe miasteczko o nazwie Bardejów. W piątek rzuciłam hasło "Jedźmy!" no i pojechaliśmy.
Po drodze szalało słońce na zmianę z mgłami i chmurami otulającymi szczyty wzgórz.
A potem wjechaliśmy do słowackiej krainy, którą darzę wielką sympatią. Za co? Za czystość. Czystość architektoniczną, za brak wszechobecnych banerów informujących o różnych usługach, które to można przecież załatwić zwykłymi szyldami, a których obecność w naszym kraju niestety wygasła.
To nic, że spóźniliśmy się dosłownie o minut parę do bazyliki mniejszej, która figuruje na liście UNESCO, to nic że zmrok był już blisko, to nic że na rynku był jarmark bożonarodzeniowy, na którym w zasadzie nikogo nie było. Miasteczko było wyludnione i z tego co wiemy to nie przypadek. W Bardejowie ponoć jest tak zazwyczaj. Ale to chyba atut tego miejsca. Można się poszlajać po uliczkach z zadbanymi kamieniczkami ale bez zadęcia. Wielki rynek, wraz z dominującą bazyliką oraz pięknie odrestaurowanym ratuszem, który obecnie pełni funkcję muzeum. W granicach starówki jest też dzielnica żydowska. Synagoga jest obecnie także odrestaurowywana. Ale te wszystkie zabytkowe atrakcje nie są aż tak ważne jak to, że to miasteczko zaraz po wejściu w rejon starówki staje się po prostu jakby nasze. Człowiek chciałby (oczywiście pod warunkiem, że nie ma innych planów na życie) od razu stać się częścią społeczności, która jest gospodarzem takiego miejsca. Domki jak z bajki, okienka krasnoludkowe, choinka świąteczna skromnie udekorowana niebieskimi lampkami. Tylko śniegu brak.
Spontaniczne wejście do wyludnionej oczywiście restauracji, gdzie degustowaliśmy knedle ze śliwkami z masełkiem i posypane kakao. Miód w gębie.
A po stronie polskiej przywitała nas ponownie gęsta mgła. To lubię.
Dobrego tygodnia Wam życzymy i nie ganiajcie za mocno przed świętami. Po co?