czwartek, 31 marca 2011

wiosennie i w biegu ale nie żebym na nic nie miała czasu :-)

Wiosna w pełni, słońce przypieka. Ja posuwam po mieście w jednym roboczym ciuchu - jeansy + zielona kurteczka oraz sportowa bluza pod spodem. Masakra. Przecież wiosną trzeba mini lansik nawet w mojej garderobie wprowadzić i tak zawsze było. Jakiś płaszczyk, jakieś ponczo, jakiś bucik, figlarne rajstopki. No ale tym razem inne sprawy na głowie, zatem garderoba po macoszemu jest potraktowana i siódmej kolejności.
Ostatnio czytałam artykuł o tym, że ludzie powinni zwolnić, że slow life a nie fast jest na topie i że mówienie w kółko "na nic nie mam czasu" nie jest w dobrym guście. A więc zamiast mówienia o braku czasu na wszystko zaczynam mówić: "nie mogę się już z Tobą spotkać bo.... do kuzynki zaraz jadę, bo nowonarodzonego syna koleżanki przed odjazdem chcę jeszcze ujrzeć, bo pracowe sprawy na amen muszę o 15:00 pozamykać, bo do rodziny JEGO po raz enty idziemy się żegnać, bo wieczorem z przyjaciółką na ostatnią herbę się umówiłam..."
NO! Lepiej? :-)

totalne padnięcie na ryj

Klamoty wywiezione w góry do naszej stodoły lub na naszą polanę - jak to woli. :-) Dobrze, że to już za nami bo podróż po Polsce samochodem dostawczym na siedzeniu pasażera w szoferce to mało przyjemna przygoda, nawet jeśli kierowcą jest własny ojciec a z drugiej strony wspiera obolałe ciało Ukochany ON. Ledwo zipię już z powodu tej przeprowadzki i pakowania i segregowania i sortowania i myślenia i analizowania. Ech... chciałoby się już z jednej strony siedzieć w samochodzie, zatrzasnąć drzwi i ruszyć i nie myśleć. Co ma być to będzie. A z drugiej te pożegnania wśród stert śmieci i pudeł kartonowych w domu też mają swój urok i chwile wzruszenia i uśmiechu. Generalnie jest przeuroczo ale tym wzniosłym chwilom poświęcę znacznie więcej czasu inną, lepszą, wcześniejszą porą.

Dziś były dwa pożegnania: jedno w domu przy przyjacielskim myciu okien i spożywaniu zupy przeze mnie upichconej  a drugie z N w scenerii naszej ulubionej a mianowicie w sauence cudnie gorącej z auf gusem w roli głównej.
Padam na tytułowy ryjek, kręgosłup wychodzi bokiem i tylko cały czas się intensywnie zastanawiam jak to wszystko zniesie nasz Kocur.
dobrej nocki

sobota, 26 marca 2011

po całości pojechali

Zebrało się w jednym miejscu dziesiątki moich ulubionych buziek. Pyszne jedzonko, napitki, radość i uśmiech. Nikt nie wiedział jak to nazwać czy "stypa" to miała być czy co? :-) W każdym razie była profesjonalna konferansjerka, w rolę której znakomicie wczuła się siostra organizatorki czyli Pani Werbikowa. :-)
Największą jednak frajdą był dla nas FILM. Nasi przyjaciele i znajomi przygotowali naprawdę dość długi film, który szczerze powiedziawszy chciałam żeby się nigdy nie kończył /mam nadzieję, że to nie próżność przeze mnie przemawia/. A w tym filmie słowa ciepłe, pożegnania i życzenia powodzenia. Jedni traktowali swoje wystąpienia przed kamerą bardzo poważnie i wczuwali się w każde swe wypowiadane słowo, a inni na totalnym luzie i wręcz kabaretowo wyznawali swoje uczucia lub sądy na temat naszej emigracji.
Nie ukrywam, że niestety Jola wczoraj przewidziała najgorsze czyli... syndrom dnia poprzedniego dziś nas /tzn. mnie na pewno/ dopadł i trochę zajęło zanim wygramoliłam się z łóżka. Nie jest źle ale picie tzw. "lewandówki" plus piwko Ciechan nie jest dobrą kombinacją ... oj nie jest... :-), no i jakże mądre i aktualne są dziś przysłowia: "mądry Polak po szkodzie" lub "musztarda po obiedzie". :-)

Ale ja teraz już żyję benefisem naszego Adasia i o 16:00 zasiadamy razem przed TV kibicować naszemu Bohaterowi Narodowemu - nie bójmy się tych słów. :-)

piątek, 25 marca 2011

Leaving Warsaw

Zadzwoniła do mnie parę dni przed wycieczką do Niemiec i powiedziała:
"Weź i mi przyślij listę ludków a ja Wam zorganizuję pożegnanie bo wiem, że chyba nie macie za bardzo teraz do tego głowy."
Z nieba mi spadła dziewoja. Moja serdeczna i cudna. Sama bym tego nie ogarnęła, nie wiedziałabym gdzie: czy u nas czy w jakiej knajpie, wszystkich pewnie u nas nie dalibyśmy rady - no chyba że na raty, tak jak podczas mych urodzin. Nawet pojawiały się w mojej głowie myśli żeby wcale się nie żegnać bo przecież nie wyjeżdżamy na stałe a tak to taka otwarta droga pozostaje. No ale pojawiła się Ona i dziś oto jest ten dzień, w którym będziemy się żegnać i pewnie znów słuchać dobrych lub trochę mniej dobrych rad, radować się, uśmiechać i wzruszać, a tego ostatniego przewiduję najwięcej. Jednym słowem mamy stawić się o 21:00 w umówionym miejscu i tyle wiemy. A co nas czeka i co spotkało? Opiszę jutro. :-)

Ze spraw "leaving Warsaw" to dziś skończyła się nam umowa na internet i raniutko nasz operator pozbawił nas dostępu do sieci. Na szczęście zaletą ursynowskiego blokowiska jest fakt, że krąży dookoła nas mnóstwo sieci. Co prawda większość jest zabezpieczona hasłami ale... znalazła się jedna maleńka specjalnie dla nas i sobie z niej korzystamy. :-))))

A my teraz do pracy, do dzieła, do przygotowań kolejnych wyjazdowych, do powolnego pakowania, do żegnania się z zakątkami tego miasta a potem kraju.

czwartek, 24 marca 2011

ścieżkowy raj i inne sprawy

No to jesteśmy na chwilkę z powrotem. Niemiecka wycieczka w celach urodzinowych udała się,  ABSOLUTNIE SIĘ UDAŁA i z pewnością /jak to co poniektórzy tutaj przypuszczali/ pozostanie w pamięci nie tylko naszej ale przede wszystkim mojej mamy. Szok był ale tylko ten pozytywny. Wzruszeń wiele no i trochę nerwów też. Mojej mamy bowiem nie można nigdy żadną siłą odciągnąć od garów i w zasadzie każde negocjacje z nią były na granicy kłótni. Zrozumieć kobieta nie może i mam wrażenie, że nigdy nie zdoła, że nie da się gotować, zwiedzać i biesiadować razem w ciągu 4 tylko dni bo finał jest taki, że ze zwiedzania i biesiadowania niewiele potem wychodzi. Musiałam narazić się wręcz na mamowy gniew obwieszczając, że na dni parę to ja zamierzam w kuchni rządzić i niech nosa swego nie wściubia. Cukiernicze wyroby musiałam pozwolić jej wykonać bo po pierwsze uprosiła, że gości przyjąć na słodka ona musi a poza tym w ciastach średnia jestem.

Ekipa seniorów, tych co to nigdy poza granicę polską nosa nie wystawili, dała pięknie radę. Bohatersko znieśli lot, na luzie poruszali się po obcym lądzie i landzie, a co więcej... usiłowali, i to z niezłym skutkiem, szprechać w języku tubylców.

Przez te kilka dni oprócz biesiad, rodzinnego spędzania czasu, spacerów i różnistych obowiązków, staraliśmy się także obserwować ten świat z punktu widzenia ludzi, którzy za kilkanaście dni zamieszkają tam aby spędzić w owym miejscu zapewne kilka lat swego życia. Im bliżej tego dnia, tym bardziej staje się to dla nas absurdalne i takie jeszcze mało namacalne. Im bliżej końca marca, tym mocniej dociera fakt, że jednak nie będzie codziennie rodziny i wiecznej biesiady zakrapianej nie rzadko alkoholem. Nie będzie przyjaciół, nie będzie wielu bliskich, uśmiechniętych i rozweselających nas twarzy. Będziemy musieli we dwoje dawać sobie radę z samotnością, tęsknotą i uciążliwościami niemieckiego dnia codziennego.

Jednak zerkając jednym okiem na sieć ślicznych i malowniczych ścieżynek rowerowych, na sarny biegające po przyleśnych polanach, na spokój, słysząc tę ciszę dobiegającą zewsząd oraz radując duszę bytem w ciut innym /może dla nas skażonych komuną/ może nawet lepszym światem, gdzie ceny są niższe a zarobki 4 x wyższe, stwierdzam że może uda się jednak zrealizować krok po kroku to co sobie zaplanowaliśmy, damy sobie szansę i radę w tym obcym dla nas kompletnie jeszcze świecie.

A tak poza tym to mimo wszystko cudnie tu w blogowym świecie znów być i zaraz znikam w czeluściach wpisów moich ulubionych i zaprzyjaźnionych witryn. :-)

sobota, 19 marca 2011

:-(

Kuzynka moja, która miała jutro z nami startować na niemiecki ląd niestety wylądowała nie za granicą ale w szpitalu i najprawdopodobniej nie doleci na naszą rodzinną imprezę. :-( Smutno. Bez niej to już nie to samo. Będę myślami blisko niej.
Znikam bo wyspać się trzeba przed lotem.

piątek, 18 marca 2011

niedoczas

Pracy w bród. Zajęć wyjazdowych też. Nie będzie nas prze chwil kilka i na wyrozumiałość licząc odwiedzających nas pozdrawiamy. Za dni kilka napiszemy czy nas mama wygnała za niespodziankę urodzinową czy nie. A potem to już wracamy, zbieramy bety do końca i na amen stolicę opuszczamy. Czyli parafrazując będę mogła napisać "rewolucję życiową czas zacząć!"

środa, 16 marca 2011

Weekendowa wyprawa kontra zbliżająca się nerwówka

Minionych dni kilka spędziliśmy na wiejskiej wyprawie w stronach mojego wujostwa, gdzie swego czasu wyjeżdżałam na całe wakacje. Jako 12-latka rozpoczęłam swoją przygodę z wsią i już wtedy miałam marzenie żeby zamieszkać z dala od huku miejskiego. Oczywiście jako dziecko nie mogłam poznać prawdziwego trudu życia na wsi, ale już wtedy wujostwo nie oszczędzało mych miejskich kości i gnało w pole pielić tytoń, truskawki, zbierać wiśnie, czarne porzeczki, robić weki, przebierać kartofle w piwnicy dla świnek etc. Te zajęcia zawsze była dla mnie wielką radością, mimo iż moje kuzynki zerkały na mnie jak na aliena, no bo kto na wsi lubi wiejską robotę? W końcu ja byłam na wakacjach, a one nie miały wyjazdów na kolonie, tylko pomagały rodzicom na gospodarce. Dlatego dziwnym nie jest, że dla mnie przepalowanie krowy to było wydarzenie dnia, którego miłym końcem było wypicie kubasa ciepłego mleka prosto od owej krówki. Biegałam 5 razy dziennie do kurnika sprawdzić czy aby nie pojawiło się nowe jajko, które mogłabym z dumą przynieść cioci do kolekcji. No a już relacje z rówieśnikami, spotkania wieczorne przy remizie, wyprawy na zabawy i pierwsze miłości... ech.... sentymentem zawiało. W każdym razie ja już wtedy marzyłam o życiu na wsi, już wtedy moje dziecięce a potem nastoletnie serce i intuicja wyczuwały, że życie na wsi toczy się innym rytmem i że ten rytm mi pasuje. Pewnie wyczuwałam to i nadal wyczuwam tylko jako osoba, która urodziła się i jak dotąd większość czasu spędziła w mieście, nie mniej jednak... intuicja to intuicja, której trza słuchać.
Zatem minione dni dały nam odrobinę relaksu, świeżego powietrza, które zwalało nas codziennie z nóg ok 22:00-23:00 i chwilę oddechu przed trudnymi nadchodzącymi dniami.
A nerwówka wspomniana w tytule postu dotyczy UWAGA!!! 60- tych urodzin mojej mamy, które wypadają 23 marca i ona myśli biedna, że spędzi je sama, tzn. w towarzystwie swego męża, że nikt do niej nie przyjedzie i że jej emigracja przed dwunastu laty sprawiła, że tak zacny jubileusz musi spędzić sama. A tutaj NIESPODZIANKA!!! Otóż już w grudniu /czyli zanim nasz plan emigracyjny wszedł w życie/ zebrałam ekipę 11 osób i czym prędzej staliśmy się posiadaczami biletów lotniczych i w dniu 19 marca - czyli w najbliższą sobotę - wylądujemy na 4 dni na niemieckiej ziemi, celem zaskoczenia mojej mamy wizytą urodzinową. :-). Ja bawię się znakomicie tym pomysłem, inni chyba też, choć jest paru seniorów malkontentów, którzy zgodzili się i stali się posiadaczami biletów /z własnej nieprzymuszonej woli/ co jednak nie hamuje ich przed opiniami typu, że to "poroniony pomysł", "że szkoda mi Twojej mamy", "że ona chyba dostanie zawału" etc. No nie powiem żeby mi to pomagało w uporaniu się z trudami tego przedsięwzięcia. Sama jestem w strachu. Znam swoją mamę i choć wiem, jak mocno tęskni i jak lubi mieć gości w swoim domu, to jednak mam czasem stracha czy po pierwszej chwili euforii nie będzie przerażona. Mam wszystko opracowane prawie do perfekcji, mam nawet zaplanowane kto gdzie śpi /dom jest duży - parter + dwa piętra/, mam zaplanowaną zrzutkę finansową na zakupy spożywcze, ale jednak obawiam się. A z drugiej strony zawsze sobie tłumaczę: raz się żyje, w końcu to 60-te urodziny, rodzina najbliższa i przyjaciele sami na liście zaproszonych do niespodzianki, okazja do wspólnej biesiady, do której przecież tak rzadko razem zasiadamy, wspomnienie będzie niezapomniane, uśmiech, radość i zabawa. Młodych rąk do pracy jedzie kilka, więc planuję wyręczyć mamę we wszelkich pracach kulinarnych, niech zajmie się bratem i swoją bratową, którzy pierwszy raz za granicę zdecydowali się wybrać i przez 10 lat zapraszani będąc przez moją mamę tłumaczyli się najpierw brakiem paszportu a potem czym tylko się dało.... Zalet wyjazdyujest moc i niech MOC będzie ze mną, z nami bo jak nie to nie wiem co sobie zrobię. Trzymajta kciuki za mój niemiecki Überraschung.

piątek, 11 marca 2011

Ślimak czyli R jak Rodzina

Rozważania o rodzinie i jej mocy dopadają mnie często, tym bardziej, że sama nie miałam nigdy takiej z prawdziwego zdarzenia. A może miałam taką z prawdziwego zdarzenia ale mocno odbiegającą od tej ze sfery marzeń. Kłótnie rodziców i brak chęci do jakiegokolwiek kompromisu nie dały mi mocnych fundamentów do założenia własnej rodziny ze zdrowymi relacjami. W sumie to dziękować Bogu, że wcześniej nie dane mi było budowanie rodziny bo moja świadomość sprzed 5-6 lat mogłaby doprowadzić to wszystko do kompletnej ruiny i samounicestwienia siebie samej na końcu. Teraz jestem po przejściach, po przewartościowaniu swego własnego życia, terapii i samoedukacji wszelakiej. Jest dobrze. Może być jeszcze lepiej, więc pracuję nad sobą nonstop bo mam świadomość, że wiele jeszcze do zrobienia.
Ale nie miało być tak smutno.
Na początku października 2010 roku, o poranku na terakocie naszego balkonu pojawiła się mokra, długa, cienka strużka. Na końcu tej strużki dostrzegliśmy sunącego po woli.... ślimaka. :-) Mieszkamy na 3-cim piętrze w nowym bloku, który jest raczej z rodzaju tych, które określa się betonowymi sypialniami. Jest co prawda dziedziniec z zielenią, ale co to musiała być za determinacja skoro się skubany wspiął aż na 3-cie piętro. Niewiele myśląc wzięliśmy chłopaka z domkiem na plecach do środeczka i zdecydowaliśmy, że od dziś zamieszka z nami na jednym z liści krzaku miniaturowej róży, która rosła sobie na parapecie. No i tak ślimak zamieszkał z nami i prędko ustaliliśmy, że od teraz jesteśmy wszyscy rodziną. ON, JA, Kocur i .... Ślimak. :-)
Codziennie dzień rozpoczynaliśmy od poszukiwań, na którym liściu ślimak aktualnie śpi a raczej pod którym jest przyczepiony. Trwało to parę tygodni aż dnia pewnego... nie znaleźliśmy ślimaka na żadnym z liści. Ponieważ na dworze było już biało i zimno, wykluczyliśmy wyjście mięczaka na zewnątrz. Nasz Kocurro też raczej nie mógł go pożreć, ewentualnie może mógłby zacząć się nim bawić, gdyby znalazł go gdzieś pełzającego po podłodze. No nic. W domu zapanowała kilkudniowa żałoba, a potem o ślimaku w zasadzie zapomnieliśmy.
Aż do dnia, w którym ślimak dał o sobie ponownie znać. Parę dni temu, podczas seansu filmowego usłyszałam dziwny dźwięk. Coś jakby skuwka od długopisu upadła na podłogę. Zatrzymaliśmy film i rozpoczęliśmy poszukiwania, w miejscu z którego doszedł nas ów dźwięk. Spod kaloryfera wytoczył się on .... Ślimak. Przezimowawszy zapewne w cieplutkim kąciku w okolicy kaloryfera i poczuwszy nadchodzącą dużymi krokami panią Wiosnę wyszedł że swego domku, przeciągnął ślimacze mięśnie i .... znów jesteśmy w komplecie. Ślimaka wrzuciliśmy ponownie na kwiatek jednak ku naszemu zdziwieniu dobę później znów go nie było. Tym razem już wiedzieliśmy gdzie skubańca szukać. Dosypia sobie teraz spokojnie pod parapetem, blisko kaloryfera. Oczywiście jakby się kto pytał, to zabieramy go w słoiczku ze sobą. No bo rodzina musi trzymać się razem :-).

środa, 9 marca 2011

Wyrok

No i okazało się wczoraj, że co poniektórzy i to wcale nie tacy dalecy znajomi, robią sobie zakłady i stawiają ile my tam wytrzymamy. :-) Ha. Czyli, że oni traktują naszą emigrację jak wyrok a nie świadomy wybór. To jest dość ciekawe zjawisko. Zastanawiam się z czego ono wynika. Czy z tego, że nigdy nie mówiłam głośno o swoich marzeniach? A nawet jeśli to tylko w zaciszu ploteczek tete a tete a nigdy jakoś w większym gronie. Czy może z tego, że staż naszego związku jest dość krótki i ludzie nie wierzą, że w oddaleniu od wszystkiego damy sobie radę? Albo może sam cel, który nam przyświeca jest dla niektórych na tyle absurdalny i nierealny w realizacji, że to on każe im nie wierzyć w nasz sukces.
Poza tym zorientowałam się, że chyba nikt tak naprawdę z bliskiego grona mnie za dobrze nie zna. Od lat marzę o domu w górach, z mężem w pakiecie, z dziećmi /minimum dwójeczka :-) jak Bóg da/, Kocurrrooo, piesy, koza albo i dwie.... i inne takie tam. 
Ech no ale ja przecież nie będę przekonywać całego świata do swoich postanowień i planów. Generalnie to czego bym tu nie napisała... CZAS POKAŻE i mnie i światu. :-)

wtorek, 8 marca 2011

trudne pytania

Każdy dowiadujący się o naszym planie reaguje zupełnie inaczej. Mężczyźni z reguły bardziej kibicują, kobiety wpadają w mocne zdziwienie a nawet panikę. Ale i z tym nie ma jednej zasady, bo bywają kobiety reagujące po męsku i na odwrót. Jest też cudowna grupka ludzi, która pewnie też kibicuje i ściska kciuki za powodzenie naszych planów, jednak głównie skupia się na żalu z powodu naszego wyjazdu. Jednym słowem nie wiem, która z tych grupek jest moją ulubioną, bowiem każdej i tak trzeba się tłumaczyć i odpowiadać na trudne pytanie: CO WY TAM ZAMIERZACIE W TYCH NIEMCZECH ROBIĆ? A co Wy myślicie, że tam to pieniądze na ulicy leżą?... i tego typu podobne.
Otóż najpierw jak to ja, zaczynałam się tłumaczyć i starać się uspokoić każdego rozmówcę, tłumacząc jakie widzimy opcje, że się uczymy niemieckiego, że to przecież tylko na 3-4 lata, że mamy świadomość degradacji zawodowej, że takie tam.... a teraz przyjęłam linię obrony w postaci dwóch prostych słów: "NIE WIEM". No bo tak naprawdę nie wiem. I wiedzieć nie będę póki tam się nie pojawimy. I jakoś tak mi lepiej z tym "nie wiem", bo to poniekąd ucina dysputy o niczym, a poza tym nie muszę się wiecznie czuć winna podjętej decyzji, bo tak w obliczu rozmów z niektórymi bywa.
A z aktualności u  nas i o nas to ON czyli MÓJ wpadł w rowery szał. Z racji tego, że jest serwisantem rowerowym świadczy ostatnie przedwyjazdowe usługi i czyści, naciąga, reguluje, prostuje, pompuje i wszystko inne co rowerowi pod koniec zimy niezbędne jest. I jak tak na Niego patrzę to modlę się o pracę przy rowerach dla Niego bo widzę jak pięknie się skupia i jaki szczęśliwy jest robiąc tę /nie oszukujmy się/ brudną robotę.

niedziela, 6 marca 2011

czego będzie mi brakowało

Od paru dni chadzając po ulicach Warszawy zastanawiam się czego będzie mi brakowało jak stąd wyjadę. Nie będę w tych punktach uwzględniać czegoś tak oczywistego jak PRZYJACIELE, LUDZIE, RODZINA. :-)

Jednak z pewnością ze spraw materialnych i duchowych zabraknie mi :

- bajaderki od Bliklego

- kina Muranów

- księgarni z Tanimi Książkami i Czułego Barbarzyńcy z ciut droższymi :-)

- Apple Chimichangi z Blue Cactusa - co prawda dawno jej nie jadłam ale zawsze była na wyciągnięcie ręki

- "Zwierciadła

- kazań Ojców Dominikanów


lista z pewnością się powiększy ale to jest na dobry/zły początek :-)




środa, 2 marca 2011

SNP czyli syndrom napięcia przedwyjazdowego

Został nam równo miesiąc.Optymizm i jeszcze raz optymizm, no ale bywają też słabsze momenty i napięcia, których nie brak w naszej codzienności. Ostatnie 30 dni przed naszym wyjazdem ze stolicy to ciągłe spotkania, spotkania i jeszcze raz spotkania. Czasem po parę spotkań dziennie. Dni mijają szybko i intensywnie. Żegnamy się ze znajomymi lub próbujemy jeszcze nimi jakoś przedwyjazdowo się nacieszyć. Organizowanie tych spotkań to moja domena, bowiem ilość osób, z którymi mam ochotę się widzieć nie jest mała. Zresztą nie tylko znajomi. Jest też rodzina. Pomoc. Drobne prace przy wyniesieniu tego, przestawieniu tamtego. Gościnna herbatka, ciasteczko i takie tam.

W domu gromadzimy już pierwsze kartony, do których będziemy pakować nasz cały świat. W związku z tym sprzątanie to ostatnimi czasy rzadka czynność w naszym domu. Zmywamy TAK. Zamiatamy TAK, ale bez szału z gruntownymi porządkami bo i po co... :-)?
Wieczorami ja siedzę przy swoim komputerze a ON przy swoim i długie dziesiątki minut milczenia i ciszy są dla mnie dość przykre bo zamykamy się w swoich wirtualnych zadaniach, nie mając kontaktu ze sobą. Wiem, że to tymczasowe ale jednak... nie tak powinny wyglądać wieczory między bliskimi ludźmi. Więc niech ten miesiąc szybko mija. Bo ja chcę więcej normalności a mniej spraw na głowie.

Zmiana naszego życia w TAK diametralny sposób jest dla mnie też pewnego rodzaju ucieczką od mojego trybu życia. Internet i komputer - te dwa światy zbyt mocną pełnią rolę w naszym życiu, gdy przebywamy w domu. Wciąż trzeba coś napisać, komuś odpowiedzieć, coś sprawdzić, czegoś posłuchać.... i tak wciąż i na nowo. Zupełnie inaczej jest gdy jesteśmy na spacerze, gdy gramy na podwórku w badmintona lub gdy po prostu leżymy na kanapie i trzymamy się za ręce. To lubię najbardziej. :-)