Zanim odnajdziemy Naszą Polanę, istnieje szansa, że upłynie jeszcze sporo niemieckiej wody a my doświadczymy nie raz i nie dwa ordnungu, tak mocno charakterystycznego dla mieszkańców tego kraju.
Było to tak... Moja Sroka przyjechała do nas ze swoją drugą połową i jeszcze w Polsce, podczas rozmowy na skypie rzuciła mniej więcej takie hasło .... "mam marzenie, żebyśmy wybyli gdzieś za Frankfurt, na dziko, jakieś jeziorko, namiocik... relaks, nicnierobienie, pogaduszki i natura". Nie zdziwił mnie ten pomyśl, bowiem w zasadzie ja i moja ekipa, od zawsze lubimy, na dziko, spontanicznie, z dala od zgiełku, blisko przyrody.
Wybraliśmy się zatem w kierunku znalezionego przeze mnie na mapie jeziora. Zaledwie 30 km od miasta, wyglądało kusząco. Obładowani po sufit w jedzenie, napitki, dwa namioty, śpiwory i inne niezbędne gadżety kempingowe ruszyliśmy ku przygodzie. Jedziemy autostradą, gadamy, opowiadamy o naszym życiu, Sroka o swoich syberyjskich przygodach, jednym słowem nadrabiamy czas, cieszymy się sobą i radujemy tym, co czeka nas u celu podróży. A czekało owszem ... jezioro, ale bardzo że tak powiem u-re-gu-lo-wa-ne. Parking, restauracja, full pojazdów, zero dojścia od innej, nieco dzikszej i pozbawionej cywilizacji, strony. :-(
Dobra... zbieramy się. Rzucam hasło, że jedziemy w okolice mojej mamy. Co prawda do pokonania kolejne 75 km ale przynajmniej pewność, że tłum ludzi nie zakłóci nam spokoju, że będą pagórki, łąka, las, drewno na opał i ogólny spokój.
Dojeżdżamy, okolica podoba się naszym gościom, my już ją znamy, ale także bardzo cenimy i lubimy. Jest spokój, jest las, jest łąka. Rozpakowujemy się przy łykach piwka, inni przy winku, już rozpalamy grilla... Jesteśmy saaaaamiiiii, po woli zmierzcha, pojawiają się co jakiś czas mieszkańcy łąki w postaci owadzich reprezentantów, bezmuszelkowe, pomarańczowe ślimaki i .... jeden pan co koło nas przebiegł i odwracał się chyba z 5 razy, aby się upewnić czy to aby na pewno nie zjawy siedzą o tej porze na polanie i raczą się okolicznymi urokami przyrody. Po zmierzchu palimy ognisko. Jest pięknie. Jest chwila wakacji, czas na przyjaźń, na śmiech, na wzruszenia i nawet tłumione łzy. Jest szczerze, jest trochę grozy w opowieściach, jest wreszcie niebo gwiaździste i coraz ciemniejszy dookoła las. Bardzo nam było to potrzebne. Sroka z B. także czują się dobrze. Jest tak jak ma być i inaczej być nie musi.
O północy rozbijamy z latarkami namioty. Intuicja kazała nam to uczynić jak najpóźniej... i jak się potem okaże, intuicja nas nie zawiodła.
Śpimy.
O poranku, budzą nas odgłosy natury. W międzyczasie bezchmurne niebo zdążyło się zachmurzyć i o namioty zaczynają uderzać, raz szybciej raz wolniej, krople deszczu. Czasem się przebudzamy ale jeszcze śpimy. Drzemiemy... na tyle delikatnie żeby usłyszeć, że na poranny spacer koło naszego obozowiska udały się /chyba/ dwie osoby z psem. I te dwie osoby są raczej kluczowymi bohaterami tej historii /psa raczej zaliczyć do owych bohaterów nie można/. Otóż około 40 minut po ich przechadzce, słyszymy jak drogą, którą przyjechaliśmy jadą dwa... diesle. :-) Dźwięk silnika do rozpoznania przez laika. Zatrzymują się koło nas a my, zanim jeszcze wychyliliśmy głowy z naszych "pałatek" już wiemy, że to POLIZEI.
Dwa radiowozy + czwórka funkcjonariuszy. Chyba po każdym na jedną osobę :-).
No nic... wychodzimy, udajemy że nie znamy niemieckiego, przechodzimy płynnie na angielski i rżniemy turystów co to jechali nocą w stronę Frankfurtu ale ich sen zmorzył i na nocleg tylko się zatrzymali. "Że co? Że nie wolno biwakować w miejscach do tego nie przeznaczonych? Ależ, przepraszamy, nie wiedzieliśmy, podróżujemy trochę po świecie, w Skandynawii wolno wszędzie, a u Was nie?? Aha! No to teraz już wiemy. Przepraszamy raz jeszcze. Ognisko? Tak, ale malutkie, z dala od drzew i lasu. Śmiecie? Oczywiście, że wszystko po sobie posprzątamy. Dbamy o przyrodę i kochamy czystość. Jazda po alkoholu też zabroniona? Nie no, nikt z nas nie siada ze kierownicę po spożyciu, mimo że nasze pochodzenie może Pana w tej kwestii mylić. Dbamy o bezpieczeństwo swoje oraz innych." Dajemy dowody osobiste, jesteśmy spisani i pouczeni. Pouczenie jest w sumie niepotrzebne bo z owego przepisu o zakazie biwakowania, zdawaliśmy sobie od dawna sprawę. Ale o tym, że Niemcy TAAAK! donoszą... to jeszcze nie. Jesteśmy bowiem pewni, że obecność DWÓCH radiowozów to nie był przypadek, tylko wysłani zostali po zgłoszeniu tego karygodnego wykroczenia, przez ekipę porannych spacerowiczów. Jeżdżę w te tereny od 13 lat i po pierwsze nigdy nie widziałam na ulicy policji, po drugie, nie zdarzyło się, żeby policja kiedykolwiek kontrolowała tamte rejony, a już na pewno nie dwoma radiowozami na raz.
W sumie historia skończyła się pozytywnie. Bez mandatu. Za 30 minut siedzieliśmy już przy stole u mojej mamy przy śniadaniu, popijając je kawką i herbatką.
Czy mi żal i smutno? Nie... Raczej wściekłość we mnie pączkuje a do tego przepisu nie przyzwyczaję się nigdy i buntować się będę aż do końca i może nawet pewnego dnia popadnę w konflikt z tutejszym prawem...
No a ten donos, to już bez komentarza zostawię... Że też komuś się w ogóle chciało... SZAJZE!
Było to tak... Moja Sroka przyjechała do nas ze swoją drugą połową i jeszcze w Polsce, podczas rozmowy na skypie rzuciła mniej więcej takie hasło .... "mam marzenie, żebyśmy wybyli gdzieś za Frankfurt, na dziko, jakieś jeziorko, namiocik... relaks, nicnierobienie, pogaduszki i natura". Nie zdziwił mnie ten pomyśl, bowiem w zasadzie ja i moja ekipa, od zawsze lubimy, na dziko, spontanicznie, z dala od zgiełku, blisko przyrody.
Wybraliśmy się zatem w kierunku znalezionego przeze mnie na mapie jeziora. Zaledwie 30 km od miasta, wyglądało kusząco. Obładowani po sufit w jedzenie, napitki, dwa namioty, śpiwory i inne niezbędne gadżety kempingowe ruszyliśmy ku przygodzie. Jedziemy autostradą, gadamy, opowiadamy o naszym życiu, Sroka o swoich syberyjskich przygodach, jednym słowem nadrabiamy czas, cieszymy się sobą i radujemy tym, co czeka nas u celu podróży. A czekało owszem ... jezioro, ale bardzo że tak powiem u-re-gu-lo-wa-ne. Parking, restauracja, full pojazdów, zero dojścia od innej, nieco dzikszej i pozbawionej cywilizacji, strony. :-(
Dobra... zbieramy się. Rzucam hasło, że jedziemy w okolice mojej mamy. Co prawda do pokonania kolejne 75 km ale przynajmniej pewność, że tłum ludzi nie zakłóci nam spokoju, że będą pagórki, łąka, las, drewno na opał i ogólny spokój.
Dojeżdżamy, okolica podoba się naszym gościom, my już ją znamy, ale także bardzo cenimy i lubimy. Jest spokój, jest las, jest łąka. Rozpakowujemy się przy łykach piwka, inni przy winku, już rozpalamy grilla... Jesteśmy saaaaamiiiii, po woli zmierzcha, pojawiają się co jakiś czas mieszkańcy łąki w postaci owadzich reprezentantów, bezmuszelkowe, pomarańczowe ślimaki i .... jeden pan co koło nas przebiegł i odwracał się chyba z 5 razy, aby się upewnić czy to aby na pewno nie zjawy siedzą o tej porze na polanie i raczą się okolicznymi urokami przyrody. Po zmierzchu palimy ognisko. Jest pięknie. Jest chwila wakacji, czas na przyjaźń, na śmiech, na wzruszenia i nawet tłumione łzy. Jest szczerze, jest trochę grozy w opowieściach, jest wreszcie niebo gwiaździste i coraz ciemniejszy dookoła las. Bardzo nam było to potrzebne. Sroka z B. także czują się dobrze. Jest tak jak ma być i inaczej być nie musi.
O północy rozbijamy z latarkami namioty. Intuicja kazała nam to uczynić jak najpóźniej... i jak się potem okaże, intuicja nas nie zawiodła.
Śpimy.
O poranku, budzą nas odgłosy natury. W międzyczasie bezchmurne niebo zdążyło się zachmurzyć i o namioty zaczynają uderzać, raz szybciej raz wolniej, krople deszczu. Czasem się przebudzamy ale jeszcze śpimy. Drzemiemy... na tyle delikatnie żeby usłyszeć, że na poranny spacer koło naszego obozowiska udały się /chyba/ dwie osoby z psem. I te dwie osoby są raczej kluczowymi bohaterami tej historii /psa raczej zaliczyć do owych bohaterów nie można/. Otóż około 40 minut po ich przechadzce, słyszymy jak drogą, którą przyjechaliśmy jadą dwa... diesle. :-) Dźwięk silnika do rozpoznania przez laika. Zatrzymują się koło nas a my, zanim jeszcze wychyliliśmy głowy z naszych "pałatek" już wiemy, że to POLIZEI.
Dwa radiowozy + czwórka funkcjonariuszy. Chyba po każdym na jedną osobę :-).
No nic... wychodzimy, udajemy że nie znamy niemieckiego, przechodzimy płynnie na angielski i rżniemy turystów co to jechali nocą w stronę Frankfurtu ale ich sen zmorzył i na nocleg tylko się zatrzymali. "Że co? Że nie wolno biwakować w miejscach do tego nie przeznaczonych? Ależ, przepraszamy, nie wiedzieliśmy, podróżujemy trochę po świecie, w Skandynawii wolno wszędzie, a u Was nie?? Aha! No to teraz już wiemy. Przepraszamy raz jeszcze. Ognisko? Tak, ale malutkie, z dala od drzew i lasu. Śmiecie? Oczywiście, że wszystko po sobie posprzątamy. Dbamy o przyrodę i kochamy czystość. Jazda po alkoholu też zabroniona? Nie no, nikt z nas nie siada ze kierownicę po spożyciu, mimo że nasze pochodzenie może Pana w tej kwestii mylić. Dbamy o bezpieczeństwo swoje oraz innych." Dajemy dowody osobiste, jesteśmy spisani i pouczeni. Pouczenie jest w sumie niepotrzebne bo z owego przepisu o zakazie biwakowania, zdawaliśmy sobie od dawna sprawę. Ale o tym, że Niemcy TAAAK! donoszą... to jeszcze nie. Jesteśmy bowiem pewni, że obecność DWÓCH radiowozów to nie był przypadek, tylko wysłani zostali po zgłoszeniu tego karygodnego wykroczenia, przez ekipę porannych spacerowiczów. Jeżdżę w te tereny od 13 lat i po pierwsze nigdy nie widziałam na ulicy policji, po drugie, nie zdarzyło się, żeby policja kiedykolwiek kontrolowała tamte rejony, a już na pewno nie dwoma radiowozami na raz.
W sumie historia skończyła się pozytywnie. Bez mandatu. Za 30 minut siedzieliśmy już przy stole u mojej mamy przy śniadaniu, popijając je kawką i herbatką.
Czy mi żal i smutno? Nie... Raczej wściekłość we mnie pączkuje a do tego przepisu nie przyzwyczaję się nigdy i buntować się będę aż do końca i może nawet pewnego dnia popadnę w konflikt z tutejszym prawem...
No a ten donos, to już bez komentarza zostawię... Że też komuś się w ogóle chciało... SZAJZE!