niedziela, 30 marca 2014

stare odchodzi nowe idzie

Porządki są zawsze oczyszczające. Te po jesieni, których nie zdołało się wcześniej wykonać tym bardziej. Mimo iż miał być pierwotnie spacer i generalnie relaks to jakoś spontanicznie wzięło nas na sprzątanie - jakby w tygodni mało nam było - i odgruzowaliśmy się z tego i owego. Nieopisane są wrażenia, kiedy można wreszcie zacząć odkładać na bok coś co nie przyda się nam już tutaj a za to niezbędne za czas jakiś będzie TAM. Ta niby nic nie znacząca segregacja przedmiotów w jakiś niewytłumaczalny sposób układa od razu wszystko w głowie. Sygnał, że zmiany coraz szybciej nadchodzą. Wolność już blisko, czuć jej przedsmak choć jeszcze do przejścia wiele wzlotów i upadków.
Zerkam wstecz i patrzę co było rok temu - dużo się działo ale dziś jesteśmy o jakieś 10 kroków milowych do przodu. Nie będę ukrywać, że jestem z nas dumna, że raduje się moje serce na myśl o tym, że jednak to priorytetowe postanowienie życiowe jest nadal na naczelnym miejscu a nasze życie szczęśliwie jest nadal jemu podporządkowane.
Dziś zasiane zioła w balkonowych skrzynkach i doniczkach a za rok.... może będą już kiełkować na Naszej Polanie tudzież obok starej chałupy, która jest już przecież też NASZA. 

środa, 26 marca 2014

gest

Radość z powodu starej chałupy wpływa na nas energetycznie. Inne radosne wydarzenia też dodają otuchy i z uśmiechem chodzimy spać i się budzimy.
Jednak niemiecka rzeczywistość na razie zajmuje codziennie naczelną pozycję. Trzeba się z nią zmagać jednak teraz już po prostu na wydechu.
O klientach moich lepszych i gorszych pisałam już nie raz. Są ludzie i parapety jak to się mówi. By the way ten tekst rzuciła mi za plecami współtowarzyszka podróży z Polski do Niemiec, gdy w porze snu, nocą, odchyliłam sobie oparcie siedzenia do tyłu.
Ale wracając do parapetów...
Moi znajomi z Polski zatrudniają u siebie pana z Ukrainy, który remontuje ich dom. Ten pan powiedział im, że od 10 lat pracuje dla Polaków ale moi znajomi są jego pierwszymi pracodawcami, którzy ... na niego nie krzyczą (!!!?)
Jedni krzyczą, inni po prostu ignorują. W sumie z dwojga złego wolę to drugie, jednak to i tak boli. Takie traktowanie z góry, że niby jest się kimś lepszym... Dno!
Bo są tacy, którzy otwierają drzwi domofonem i nawet nie pokwapią się do wejścia, żeby odpowiedzieć mi np. na "dzień dobry", a potem potrafią wyjść z domu i mnie nawet o tym fakcie nie poinformować.
Generalnie staram się, żeby to po mnie spływało i najczęściej spływa ale... szkopuł w tym, że dla tych niewychowanych, noszących wysoko nosy przed sobą bubków, nie chce mi się po prostu przykładać do pracy. Sprzątanie to u nich to potrójna katorga a czas na ich zegarach dłuży się niemiłosiernie. Czegóż to ja czasem nie wymyślam żeby mi to zleciało. No, za dużego pola do popisu w tej kwestii to ja nie mam, bo jednak sprzątnięte być musi a samo się nie zrobi. Ale uwierzcie mi, że praca dla niefajnego szefa, bez względu na branżę, zawsze jest taka sama - nużąca, człek jest zniechęcony, olewczy, bywa zły, no i te dłużyzny.
Wystarczy jednak mały gest, gest symbol, chwila olśnienia i dobrej woli a wszystko nabiera innych barw, nagle się po prostu chce i robota idzie do przodu. Wystarczy, że kobieta, która zazwyczaj nic do mnie nie mówi (a gada nonstop jak najęta do swoich psów), nagle, nie wiem czy przez pomyłkę, czy też za pomocą jakiejś anielskiej ingerencji, zada mi proste pytanie "czy napije się pani kawy?"

Wtedy powraca moja wiara w człowieka. Myślę sobie w takich chwilach, że może zbyt pochopnie i ostro ją w myślach za każdym razem oceniałam, że niepotrzebnie krytykowałam i drwiłam. Jedno jest w takiej chwili pewne "kawa czyni cuda" a tak naprawdę to każdy miły gest wykonany w dobrej wierze w relacji szef - pracownik, działa zbawiennie. Czasami wystarczy pytanie o samopoczucie, czasami szklanka zwykłej wody, a czasami po prostu uśmiech. Wystarczy GEST.


niedziela, 23 marca 2014

njusy

Trochę mnie nie było. Tzn. byłam, bardzo byłam ale w innej czasoprzestrzeni, na innych współrzędnych, innym powietrzem oddychałam i ... tęskniłam... ojej jak tęskniłam. Rzadko rozstaję się z NIM, prawie nigdy można rzec. No fakt, tęsknota oczyszcza, wzmacnia to co lekko zużyte i naderwane, intensyfikuje siłę uczuć... no ale co z tego jak boli i spać czasem nie pozwala lub przynajmniej zasypiać.
A wracając do klu to czemu byłam TAM?
Ano bośmy sobie dom kupili, o taki....


Urzekająca ruinka z 1928 roku, w stanie zadowalającym nas niezmiernie ale uruchamiającym w nas gigantyczne pokłady energii i sił do tego aby go doprowadzić do stanu nieco bardziej pozwalającego na codzienne w nim życie. Dom, dla jasności, nie leży na Naszej Polanie ale w znośnej od niej odległości i choć nieco opóźnia nam jedne sprawy to jednak przyspiesza nam inne. Zatem grunt to się nie cofać ale iść do przodu. I grunt to mieć dodatkowy grunt a ten razem z domem właśnie się pojawił.

Kochani jest pięknie. Zaczyna się to wszystko krystalizować i ruszamy po Wielkanocy pełną parą. ON jedzie do Ojczyzny remontować  to cudo i dbać o to, aby możliwie jak najmniej okraść je naszą ingerencją z tego, co posiada w sobie najpiękniejszego. Autentyczność i dzikość tego przysiółku jest na wagę złota. Teraz z zegarmistrzowską precyzją będziemy stawać na głowie aby nowe fundamenty nie przeniosły wizerunku tej chałupy prosto do XXI wieku, a nowy dach (tak niestety NOWY DACH) nie przywiódł skojarzeń do żadnej deweloperskiej pomyłki. Bajkowo byłoby się zatrzymać w czasach, w których pierwsi mieszkańcy wprowadzili się pod ten dach ale z przyczyn wielu pewnie nie będzie to idealnie realne. ON jest jednak cudotwórcą i wiem, że nie pójdzie na łatwiznę i nie pozwoli nikomu sknocić ducha tego miejsca.

Dziś to na tyle.
Energii jest MOC.
Nowej.
Świeżej.
Górskiej.
Dobrej.



















niedziela, 2 marca 2014

widzieć drzewa, widzieć las

"Podkradłam się bliżej. Oszołomiona i zdezorientowana przyklękłam na wymarzającej tu zawsze zimą trawie i wpatrywałam się w żabkę, siedzącą w strumieniu nie dalej niż metr ode mnie. Była malutka i miała szerokie matowe oczy. Kiedy w nie zajrzałam, zmarszczyła się powoli i zaczęła jakby zapadać się w sobie, a z jej spojrzenia w jednej chwili wyparowało życie, jakby ktoś zdmuchnął płomień. Żabia skóra sflaczała, obwisła i wydawało mi się, że nawet główka zwierzątka zapada się do środka na podobieństwo przewróconego kopniakiem namiotu. Żabka kurczyła się niczym piłka futbolowa, z której uchodzi powietrze. Patrzyłam, jak sprężysta wcześniej, lśniąca skóra na jej grzbiecie fałduje się i marszczy, a potem traci kształt. Po chwili amorficzny, przekłuty balonik skóry płaza zafalował na wodzie niby mieniąca się piana. Był to absolutnie potworny, przerażający widok. Przyglądałam się tej scenie zatrwożona, z szeroko otwartymi ustami. Wtem w wodzie za jakby wyssaną żabką zawisł owalny cień., który rozpłynął się zaraz, a wtedy skórny woreczek zaczął opadać na dno. 
Czytałam kiedyś o olbrzymim pluskwiaku wodnym, ale sama nigdy go nie widziałam. Stworzenie owo naprawdę nosi taką nazwę w Ameryce, bo jest to w rzeczy samej wielki, masywny, brązowy pluskwiak Lethocerus americanus. Żywi się owadami, kijankami, niewielkimi rybkami i żabami. Jego chwytne przednie łapki są nieco wygięte haczykowato w tył i bardzo silne. Robak chwyta nimi ofiarę, zamyka ją w uścisku i podczas ukąszenia wstrzykuje paraliżujące enzymy - a jedno ukąszenie zupełnie mu wystarczy. Z wyjątkiem skóry toksyczne substancje rozpuszczają wszystko, czyli mięśnie, kości i narządy wewnętrzne ofiary, które napastnik  wysysa następnie jak sok przez powstałą wskutek ugryzienia rankę. Często można go zobaczyć w akcji w ciepłych słodkich wodach. Żabkę, której się przyglądałam, wysysał właśnie taki olbrzymi pluskwiak wodny. Ciągle klęczałam w trawie, a kiedy bezkształtny, rozkołysany strzęp skóry opadł wreszcie na dno strumienia, wstałam i otrzepałam spodnie z piachu. Brakowało mi tchu."

Stałam się posiadaczką wyjątkowej książki. Książki, która powinna być jeśli nie obowiązkową (o naiwności!) to chociaż uzupełniającą lekturą w gimnazjum a może raczej w liceum. Słowa zawarte na czterystu stronach tej przyrodniczej powieści, nierzadko trzymającej w napięciu, przedstawiającej sceny grozy i brutalności świata, o którym w większości nie mamy pojęcia, trafiły do mnie w idealnym momencie mego życia. Autorka jest wnikliwą obserwatorką otaczającego nas świata. Śledzi bieg strumienia, nad którym mieszka i leżąc nad jego brzegiem, w cieniu platanów, przenosi się do poziomu trawy, korzeni, larw, kokonów i ootek. To, co nas najczęściej brzydzi, ją fascynuje. Nadaje temu światu ramy nie tylko sensacyjnego dreszczowca

"(...) żywiąca się pszczołami osa, zwana taszczynem, zabija swoje ofiary. Jeżeli pszczoła jest objedzona nektarem, taszczyn uciska wole 'żeby zmusić ją do zwrócenia smakowitego syropu. Napastnik wypija go, wylizując języczek, który nieszczęsna ofiara wysuwa w agonii na całą długość... Widziałam kiedyś, jak podczas takiej makabrycznej uczty osę wraz z jej z zdobyczą schwytała modliszka: jeden bandyta napadł na drugiego."

ale i traktatu filozoficznego.

"I ogarnia mnie coraz silniejsze wrażenie, że wszystko, co widziałam i widzę, jest całkowicie zbędne. Ofiary olbrzymiego pluskwiaka wodnego, kumkanie żaby (...)nie są konieczne per se ani dla świata, ani dla jego Stwórcy. Ja też nie. Przede wszystkim Stworzenie, sam byt, jest jedyną koniecznością, za którą gotowa byłabym umrzeć - i umrę. (...) To, że istnieje aż taka mnogość detali, zdaje się najważniejszym i najlepiej widocznym aspektem Stworzenia. Jeżeli nie widzisz lasu, tylko drzewa, przyjrzyj się im uważnie, a kiedy zobaczysz ich dość dużo, twym oczom ukaże się las - no właśnie. Jeżeli świat jest zbędny, frędzelki na płetwie rybki są milion razy bardziej niepotrzebne. Pierwsze pytanie - najbardziej podstawowe z podstawowych - dotyczące stworzenia świata i istnienia znaku, który byłby afrontem wobec nicości, daremne. Nie mogę go pomyśleć. Dlatego skupiam się na marginesie tego pytania, na marginesie rybiej płetwy, na złożoności plamistych i cętkowanych szczegółów świata."

Ostatnio ukrywam się za tymi słowami, śpieszę ku nim jak ku mysiej norce, dającej chociaż połowiczne  poczucie bezpieczeństwa. W obliczu codzienności i wydarzeń ostatnich tygodni na świecie, funkcjonowanie w takim tylko świecie zdaje się mieć sens.

Zapraszam Was do świata Annie Dillard "Pielgrzym nad Tinker Creek", Wydawnictwo Literackie