środa, 30 kwietnia 2014

kamień z serca

Jadąc co dzień jednośladem tudzież dwu...  moje oko zaczepia o niezwykłe kępy kwitnących kasztanowców, żarnowca, bzu, stokrotek i czego tam sobie wiosennie jeszcze życzycie. Nasz niemiecki balkon tonie w kwiatach i ma zadatki na to aby stać się najpiękniejszym ze wszystkich w okolicy albowiem u pozostałych sąsiadów kwiatów w zasadzie na razie brak.
Kot znosi do domu myszy. Czasem nawet żywe i wypuszcza je, dziwiąc się że mu uciekają pod kanapę i nie chcą się z nim bawić w prawdziwego kotka i myszkę, jak na dworze. Potem my musimy zastanawiać się co z ową lokatorką zrobić i jak zachęcić ją do opuszczenia lokum, która zajęła w zasadzie wbrew sobie.
Wczoraj deszcze zrosił niemiecki świat i pachniało glebą tak jak tylko pięknie po deszczu może pachnieć. A moje myśli zawsze w takich chwilach teleportują się TAM i zastanawiam się .... jaka TAM woń roznosi się po okolicy i jeśli tak naprawdę dobrze wytężę zmysły to czuję te zapachy i słyszę te ptaszęta.
Dziś zakończyliśmy współpracę z jedną klientką, która nie jest w stanie pojąć, że przy posiadaniu dwóch Golden Retriverów nawet najlepsza zamiataczka pod słońcem nie jest w stanie utrzymać w domu idealnego porządku. Tym bardziej jak się swoich pupili nigdy nie wyczesuje. Dywany i wykładziny w takim mieszkaniu to chory pomysł no chyba, że ktoś lubi permanentny kurz, roztocza i jest wolny od alergii. Generalnie od samego początku był z nią (klientką) problem a w zasadzie z jej mężem, którego raz widziałam na oczy ale śmiem twierdzić, że musi być związany z jakąś jednostką militarną bo wszystko ma chodzić jak w zegarku. No sorry ale to nie mój styl.
Ogólnie kamień z serca w tak rozśpiewany i ciepło-wiosenny dzień bowiem myśl, że nie muszę więcej oglądać tego kurzu i piachu, napawa mnie więcej niż radością. Szkoda mi tylko spotkań z samymi psami bo są to najsympatyczniejsi członkowie tej rodziny, ale co tam.... chciałoby się aż napisać "walić to".

Za dwa dni ON wraca na Ojczyzny łono. Wyczuwam i to mocno, że to początek końca a zarazem początek wielkiego początku. Coś mi podpowiada, że ON będzie kombinował na tyle intensywnie, że zrobi wszystko aby come back na niemiecką ziemią albo opóźnić albo... w ogóle nie wprowadzać go w życie.

Niecierpliwość staje się moją najlepszą przyjaciółką. To JEGO pakowanie i przygotowywanie sprawia, że rozdwojenie jaźni mam po prostu nonstop. Wierzę, że wrócę nieco do normalności po JEGO faktycznym wyjeździe i przestanę chodzić nogami po tej ziemi, a myślami po TAMTEJ bo tak się długo nie pociągnie.

Majówka już odlicza godziny. Mam nadzieję, że będzie Wam dane zaczerpnąć nieco relaksu a jeśli Wasze kroki skierują się na beskidzkie szlaki to pozdrówcie te bezdroża ode mnie.


sobota, 26 kwietnia 2014

ostatnie dni czyli odliczamy

Za tydzień będę już chyba tzw. słomianą wdową. Zbliża się TEN dzień, ÓW dzień, radosny i smutny jednocześnie. Czeka nas rozstanie. Długie. Jak długie? Tak długie jak tylko dom będzie tego wymagał. ON jedzie wreszcie w praktyce realizować to, co od miesięcy śledzi tylko przez ekran komputera. Cała zgromadzona wiedza budowlana będzie teraz wykorzystywana na co dzień. A na zdjęciach jasno i wyraźnie widać, że roboty jest od metra. Rączki GO już swędzą do tej pracy, myśli wyłącznie wokół domu krążą a wyobraźnia nie daje spokoju dniem i nocą. Posegregowane narzędzia, wypieszczone maszyny, przemyślane koncepcje. Teraz tylko brać się do pracy i obserwować każdego dnia efekty działania.
Jeszcze tylko parę belek po drodze do przeskoczenia... takich w postaci różnych utrudnień żeby nie było za łatwo.
A to, że dom funkcjonuje w papierach jako budynek gospodarczy a nie mieszkalny, a to że postawiony przecież w 1928, nie 4 metry od granicy działki a 3 m i 20 cm. Kto wtedy dbał o takie detale, zresztą prawo pewnie stanowiło inaczej niż obecnie. Jeszcze nie wiemy co, jeszcze nie wiemy jak, jeszcze nie.... ale się uczymy.
W każdym razie zerkam sobie wstecz i patrzę i oczom nie wierzę. W kwietniu minęły dokładnie 3 lata naszej niemieckiej emigracji. Wszystko można o nas powiedzieć ale nie to, że się obijamy i że nie idziemy do celu jak burza. Skąd mamy te siły, sama nie wiem. Tzn. wiem.... i czerpię i chłonę i zasysam.
Jest dobrze. Jest świetnie i niech tylko JEMU sił i zdrowia starczy żeby ratować naszego staruszka i aby jak najszybciej tchnąć w niego nowe życie, nasze życie.

wtorek, 15 kwietnia 2014

zaczarowana

Nie wiem jakim cudem do tej pory nie byłam. Nie byłam zaczarowana. Nie byłam pod urokiem. Wpatrzona dość już ślepo w inną stronę, totalnie pominęłam na trasie ten twór. Od wczoraj siedzę zasłuchana, oczarowana, zainteresowana i oniemiała ze zdziwienia... jak mogłam tak późno?
Zdradziłam Trójkę na korzyść Dwójki.

A za oknem w rytmie Dwójki takie oto cudowności

















a poza tym to gdzie jest Dragonfly i dlaczego jej nie ma?? i jeśli to czyta to niech napisze do maila - proszę!

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

małe i szczeka

Moja mama ma jamniki. Dużo jamników a konkretnie całą ich hodowle. W sumie hodowla należy głównie do jej męża ale praca nad nią przebiega wspólnie. Nie jestem zwolenniczką hodowania psów na taką skale, ale jest to hobby, które rozpoczęło się u męża mojej mamy w wieku 15 lat i jest w zasadzie jego całym światem, wyznaczającym codzienny rytm dnia i sposób na życie.
Jamniki są male, ruchliwe, krzykliwe i ... słodkie. Nie znam ich wszystkich po imieniu ale jest kilka takich, które nazywam "kanapowymi" i które pełnią rolę psów typowo domowych. Są to Eika, Giovanna, Conchitta, Felly i Milka. Nie wiem co takiego jest we mnie, że te psy przepadają za mną chyba po stokroć bardziej niż ja za nimi, a wiedzieć Wam trzeba, że ja także je uwielbiam. Miłość rozpoczyna się już od chwili, gdy zostaną poinformowane, że przyjeżdżamy. Siedzą ponoć wtedy poddenerwowane, wrażliwe na każdy dźwięk przejeżdżającego auta, nasłuchują i zniecierpliwione wyczekują MNIE! :-) Wyczekują szczególnie Felly i Giovanna i to właśnie głównie mnie, bo JEGO się jakoś boja. One w ogóle nie przepadają za facetami. Gdy wreszcie nadchodzi moment przekroczenia przez nas progu mamowego domu, rozpoczyna się szaleństwo. Prawdziwy gejzer miłości, radości, sikanie ze szczęścia (w dosłownym tego słowa). Szaleństwu temu nie ma końca przez cały mój pobyt. Wystarczy, ze wyjdę gdzieś na moment, udam się do toalety, już słyszę płacz i pisk. Czuję się jak matka, która nie może zostawić na chwilę swego potomstwa. Gdy po 5 minutach pojawiam się ponownie, wariactwo powitania rozpoczyna się na nowo. Oszaleć można! :-) ON może przejść niezauważony. Co więcej, niektóre chowają się przed nim i tego też nie potrafię zrozumieć bowiem ogólnie zwierzęta ON bardzo lubi i to z wzajemnością.
Nawet gazetę ze mną czytają. Nie ma innej opcji. Otoczona lizaniem i ciepłymi ciałeczkami jestem dość często.

Milka i Concitta

Giovanna i Felly

 Giovanna i Felly

Milka a w tle Giovanna

Milka



wtorek, 8 kwietnia 2014

żeby się nie zagalopować

"Moi rodzice też mówili, że przyjeżdżają tu na 5 lat ... i co? Ja się tu urodziłem i już mieszkam ponad 30 lat a mój ojciec tu umarł i nigdy nie wrócił na Sycylię..." - powiedział mi parę dni temu mój były szef, Sycylijczyk, ten u którego rozpoczynałam swoją przygodę we Frankfurcie we włoskiej restauracji. Antonio jest już faktycznie bardziej Niemcem niż Włochem, mimo iż genialnie gotuje po włosku i mówi po niemiecku z włoskim akcentem. Ma tu rodzinę, mamę, rodzeństwo, a od paru lat żonę (Włoszkę) i 4 letniego syna. Tu żyje, tu mu się powodzi. Tu robi gastronomiczną karierę i mimo iż serce nadal ciągnie na Sycylię... to jemu, tak jak wielu i naszym rodakom, ciśnie się na usta to jedno ale najważniejsze pytanie "z czego tam żyć?". "Trzeba być realistą" - kontynuuje Antonio. Ano trzeba.
Trzeba sobie zatem realnie założyć czy:
- przybywamy tu na (przykładowo) a 5 lat i realizujemy założone plany
- przybywamy tu na powiedzmy 5 - 7 lat i odkładamy kasę na przyszłość - co równa się temu, że najprawdopodobniej nigdy nie wrócimy i będziemy do końca życia egzystować w totalnym rozerwaniu i rozkroku
- przybywamy tu na stałe, uczymy porządnie języka, rozwijamy się dla potrzeb dalszego życia w innym kraju i podejmujemy decyzję, że mieszkamy TUTAJ a TAM to tylko na wakacje i żeby się z rodziną spotkać.

Ta środkowa opcja jest moim zdaniem najgorsza. Najgorsza dlatego, że nikt jej przecież tak naprawdę nie wybiera, ona się sama wybiera. Ona gubi tych, którzy zachłystują się zachodnimi zarobkami, wysyłają cała pensję do kraju i powtarzają sobie przez kolejne lata "no to jeszcze do świąt... i wracam". No i u tych, co tkwią w opcji środkowej, pojawia się niestety często na stole alkohol, zdrady i niespełnienie. Efektem tego jest totalny brak satysfakcji z życia, które sprowadza się jedynie do pracy, odkładania, spania.... Liczy się każdy grosz, nie pozwala się na odrobinę przyjemności, bo przecież trzeba ciułać.

My należymy chyba faktycznie do wyjątków bo wciąż musimy się z czegoś tłumaczyć. W zasadzie ludzie, po których wyczuwam, że nie kumają o co chodzi w naszej decyzji, nie są w ogóle wtajemniczani w naszą historię i nasz cel. Bo po co znów oglądać zdziwienie na czyjejś twarzy? Po co tłumaczyć się dlaczego nie chcemy tu zostać a w zasadzie chcemy JAK NAJSZYBCIEJ stąd uciekać? Mam wrażenie, że większość Niemców uznaje niestety tylko i wyłącznie własny patriotyzm. Ci, którzy chcą wracać tam skąd przyjechali, uważani są za niespełna rozumu co najmniej. A to my właśnie.

Od zawsze lubiłam projekty. Działam w życiu zadaniowo co nie oznacza, że jestem pozbawiona romantyzmu i spontaniczności. Jednak wyznaczone plany napędzają mnie do działania. Brak efektów mnie dobija, zniechęca, demotywuje. Tutaj efekty są. Jasne, że kasa pachnie i tylko dzięki niej dzieje się to co się dzieje i łatwo można oddać się nieostrożnie jej urokowi i zagalopować się.... grunt, żeby się właśnie nie zagalopować...