piątek, 30 września 2011

dyskryminacja czyli jednak jestem dla nich gorsza :-)

Jakiś czas temu na łamach mego bloga wspominałam o książce napisanej przez polską sprzątaczkę w Niemczech - Justynę Polańską "Pod niemieckimi łóżkami". Chciałam tę książkę tak z ciekawości przeczytać ale niestety chyba nie ma tłumaczenia polskiego a po niemiecku jeszcze nie umiem i pewnie długo umieć nie będę bo nie taki mam tu cel - ale to inna sprawa.
Ostatnio w Dużym Formacie w GW ukazał się wywiad z Justyną Polańską, która niestety mocno rozczarowuje postawą wobec swoich pracodawców. Owszem, z tego co się czyta to autorka przeżyła z nimi sporo dziwnych historii i z pewnością ma większe doświadczenie i staż niż ja, ale jej brak tolerancji dla odmienności kulturowej i pełna krytyka innych zwyczajów niż nasze, mocno mnie poruszyły. Dziwi się, że ludzie u których mieszkała poczęstowali jej rodziców, kiedy przyjechali do niej w goście, ziemniakami w mundurkach...tak jakby mieszkając tyle lat w Niemczech nie zauważyła, że Kartofle w mundurkach z serkiem ziołowym to tradycyjne danie kuchni niemieckiej i bardzo często spotykana przystawka w restauracjach a do tego PYCHOTA. To samo tyczy się jej opisów dotyczących spędzania świąt przez Niemców oraz szeregu innych sytuacji odmiennych od naszych polskich. W ogóle muszę przyznać, że ton autorki jakoś mnie nie pociąga, wręcz zniechęca  i  przykro mi to pisać ale jakoś tak zajeżdża prostactwem.
Jeden jednak fakt z jej doświadczeń stał się wczoraj również faktem z mojego niemieckiego życia. Otóż jak wiadomo, im człowiek bogatszy, tym /często się tak zdarza ale nie zawsze/ bardziej skąpy lub też nieczuły na cudze potrzeby. Pewna zamożna Pani, u której sprzątam jest moją jedyną klientką, która NIGDY nie proponuje mi NIC do picia. Nauczyłam się już sama przywozić sobie wodę, jednak to, że NIGDY nie wpadła na pomysł zaproponowania mi czegokolwiek, zawsze wywołuje u mnie zdziwienie i wewnętrzny śmiech. Oczywiście Zamożna Pani wiele razy przy mnie przygotowywała sobie kawę lub inne napoje, ale ja... cóż.. DO MIOTŁY MARYSIU, DO MIOTŁY!
Wczoraj w jednym, ze skrzydeł jej domu, ekipa robotników układała nową terakotę. Ekipa była... niemiecka. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, Panowie zostali poczęstowani wodą, a przy mnie nawet doczekali się pytania ze strony Zamożnej Pani, "czemu nic nie piją, przecież przy takiej pracy z pewnością są spragnieni...". No tak, pewnie moja praca aż taka ciężka jej zdaniem nie jest. A może to fakt, że ja z innego narodu pochodzę... a może jeszcze inna przyczyna, która mnie kompletnie nie interesuje. Biedna Kobieta a taka bogata :-)!!! Gorsza się nie czuję, ale pewnie ona mnie za taką uważa. Hak jej w smak!!

Justyn Polańska przyznała się w wywiadzie dla GW, że ją też kiedyś tak potraktowano i właśnie to wydarzenie zainspirowało ją do napisania książki :
"Po co Pani opisała w książce, co mają Niemcy pod łóżkami?
 - Bo się wkurzyłam.
Na co?
- Siedem lat sprzątałam u jednej rodziny niemieckiej. Jak zrobili remont, to wzięli jeszcze do pomocy sprzątaczkę niemiecką. Kończyliśmy już i ładnie pizzą zaczęło pachnąć. Mówię: kurde jestem głodna, cały dzień sprzątania. Schodzę na dół z wiaderkami i odkurzaczem, wszyscy siedzą przy stole. Ja przeszłam pod zmywak. Nikt się nie spytał: Justyna, chcesz kawałek pizzy? Nie zabolałoby mnie może to, ale niemiecka sprzątaczka siedziała z nimi przy stole.
Jadła?
- Jadła"

Polańska opisuje jeszcze moc innych wydarzeń, łącznie z tym, że proponowano jej seks, że się przed nią właściciel domu rozebrał i że była pytana o kolor bielizny....mam nadzieję, że na tym co mi się wczoraj przydarzyło, podobieństwa naszych historii się skończą.  

czwartek, 29 września 2011

JESIEŃ

ON recytuje ten wiersz /a w zasadzie jego środkową zwrotkę/ bardzo często. Uczył się go kiedyś na lekcję polskiego w samochodzie z całą rodziną. Dziś wrzucam go tutaj.

Szumiał las, śpiewał las,
gubił złote liście,
świeciło się jasne słonko
chłodno a złociście...

Rano mgła w pole szła,
wiatr ją rwał i strzępił...
Opadały ciężkie grona
kalin i jarzębin...
to JEGO zwrotka faworytka :-)

Każdy zmierzch moczył deszcz,
płakał, drżał na szybkach...
I tak ładnie mówił tatuś:
Jesień gra na skrzypkach...
Józef Czechowicz


ja natomiast katowałam taki oto przebój i w refrenie przekręcałam "milusi" na "mielusi" i jak mnie rodzice poprawiali to mówiłam, że Pani śpiewała "mielusi" a jak mnie ponownie poprawiali to zaczynałam płakać... :-)

Słonko jesienne ślicznie tak świeci
I niby w lipcu mocno nas pali.
Prędzej, hej, prędzej śpieszcie się, dzieci,
Kasztany będziemy zbierali.
 

REF:
Wietrzyku milusi, wietrzyku kochany,
Postrącaj, postrącaj, brązowe kasztany,
Bo każdy z kasztanów jest jak malowany,
Piękny jest każdy z nich...


Wietrzyk jak dobra niania staruszka
Do snu kołysze swoje kasztanki,
Rzewną piosenkę szepce do uszka
W te ciche, jesienne poranki.

Kiedy słoneczko mocniej przygrzeje
I blaski swoje wkoło rozsieje,
Wtedy kasztanek szybciej dojrzewa
I spada na ziemię wprost z drzewa.




wtorek, 27 września 2011

c.d czyli rzecz o Wiesławie i nie tylko

My mamy naszego Kocurrra, a JEGO mama miała swego ulubieńca, jednak rok temu przeżywszy wiele dobrych wałbrzyskich lat, odszedł z tego świata. Żałoba w sercu do dziś ale w głowie wciąż pragnienie jego następcy czyli...  nowego kotaaaa. :-) ON i JEGO brat knuli już wcześniej co by tu zrobić żeby kota mamie sprezentować. Od gadania byli oni ale od realizacji okazało się, że mam być ja. :-) Nawiązałam kontakt z kilkoma osobami w Polsce, które ogłaszały się w internecie, że mają mruczaki do oddania, ale logistyka tego przedsięwzięcia oraz nasz permanentny brak czasu, nie dały spodziewanych efektów. Generalnie temat jakby umarł.
W drodze powrotnej z gór do miasta, którego wg niektórych nie ma na mapie :-) czyli do Wałbrzycha, zatrzymaliśmy się w sklepie, w celu nabycia czegoś słodkiego na ząb. W progu sklepu zatrzymało nas ogłoszenie o treści "oddam śliczne kocięta w dobre ręce". Po wykonaniu szybkiego telefonu, jeszcze szybszych oględzinach, totalnym i natychmiastowym ZACHWYCIE, 20 minut później mieliśmy już w samochodzie dodatkowego pasażera :-). Chwilę pomiałczał, po czym usadowił się między moim karkiem a siedzeniem i tam w głębokim spokoju i zasnąwszy, dojechał do miejsca docelowego. Ochrzczony przez nas jako Stronisław Śląski /od miasta jego urodzenia/ został w domu przerobiony na Wiesława, z zaznaczeniem, że jeśli kiedyś w domu pojawi się jego imiennik homo sapiens, to zawsze można na kota zawołać TOWARZYSZU! :-) Czyż nie jest uroczy??? :-)
TEATR

Też był na naszej trasie, choć ta informacja jest w zasadzie dla dość zawężonego grona czytelników. Cel był jeden - ZASKOCZYĆ. No i chyba mi się to udało, bo pojawiliśmy się na spektaklu w tajemnicy. Spektakl TEATRU KONSEKWENTNEGO, wymienianego już na łamach tego bloga, przyjechał gościnnie zagrać we Wrocławiu. Ten teatr to moje życie, moi znajomi, przyjaciele, to twór za którym poszłabym daleko. :-). Mój były szef a jednocześnie bardzo bliski mi człowiek nie miał świadomości, że będę na widowni. Skubaniec ma jednak tę zdolność, że choćby nie wiem jak zaangażowaną rolę odgrywał to zawsze łypnie okiem na widownię i co chce to wyłapie. Tak też było i tego wieczoru. Pięknie zgotowawszy się na ułamek sekundy, przetrawił jednak profesjonalnie fakt, że go tak cudnie zaskoczyłam i wrócił do roli. Chyba nikt tego nie wyłapał. Na szczęście. No a potem, uściskom i opowieściom końca nie było.

SAKRAMENT CHRZTU

Rodzinne wydarzenie, skromna lecz przemiła uroczystość. My z NIM jako rodzice... CHRZESTNI, z PRZEuroczą M w roli głównej. Dużo uśmiechu, rozmów na różnych płaszczyznach, czasem płacz i pojękiwania bohaterki dnia. Ale i tak dumna jestem z dziecka, które potrafiło cały /aż się ciśnie na usta 'BOŻY' :-)/ dzień wytrzymać napięcie, emocje, skupienie i zapewne nie do końca wygodny strój. Ta 10-miesięczna istotka pozwoliła sobie tylko na 30 minut snu a potem wstała i dokazywała do późnych godzin nocnych. No i te kluski śląskie na obiad. BAJKA! :-)




TELEFONY

W wolnych chwilach, a nie było ich wiele, wisiałam na polskim telefonie i GAAAADAAAŁAM. Nadrabiałam minione 5 miesięcy ale tak nie pooooGGGGGaaaaaDDDDaaałłłłaaammmm tyle ile chciałam, bo czasem już zwyczajnie nie miałam siły, a i ON już miał dość nonstop tej babskiej paplaniny :-).


Tak sobie liczę i wychodzi, że byliśmy w Polsce w sumie około 100 godzin i kiedy tak patrzę na te moje podsumowania to stwierdzam, że mnóstwo udało nam się zrobić przez ten czas, wiele przeżyć, zobaczyć, nacieszyć się i zwyczajnie POBYĆ W KRAJU. Oczywiście jest masa rzeczy, które wydarzyły się dodatkowo ale nie ma sensu o nich tutaj pisać bo nie wnoszą nic do sprawy.

Tęsknota moja powiększyła się do rozmiarów niebosiężnych. Pierwsze chwile na niemieckiej ziemi nie były przyjemne i raczej przepełnione nostalgią, smutkiem i kombinowaniem w myślach co by tu... żeby szybciej.... :-). Wiem jednak gdzie na razie nasze miejsce i niech czas pokaże ile tutaj uda się nam wytrzymać. W każdym razie baterie naładowane więc przystępujemy do dalszego dzieła.

opowieść polska w rozdziałach

FRANCUZ

na trasie Francuzi się nie sprawdzają. Nie chcę generalizować ale nasz omal nie wywołał wielkiej katastrofy podróżniczej: po prostu na byłej granicy /dosłownie/ byłego RFN i NRD odmówił posłuszeństwa. Tak jakby nie chciał słyszeć o dalszej wyprawie na wschód. Śmiem twierdzić, że nigdy tam nie był i stąd pojawiły się u niego wątpliwości  czy aby na pewno da radę i czy dieta słowiańska będzie mu odpowiadała. Namawialiśmy, prosiliśmy, chwilami sami się ofuczaliśmy bo odmowa dalszego podróżowani była kompletnie nielogiczna. Chcieliśmy mu pokazać to, co dla nas najważniejsze, najprawdziwsze i nasze, mieliśmy przecież w planach nawet teatr i wyprawy w góry, ale on jakby ogłuchł i zaniemówił. Po chwili wpadliśmy nawet na pomysł zaangażowania, do namawiania go do dalszej jazdy, obcych ludzi, którzy co prawda sugerowali, co może być powodem buntu ale problemu rozwiązać nie potrafili. Nic nie pomagało, a czas...........cholera leciał. W moich myślach widziałam już zamiast zbliżającej się, to oddalającą się naszą Ojczyznę. Zdążyłam się nawet popłakać - Francuz był jednak nieczuły i jakby za kamienia. Widziałam nas śpiących na parkingu przy wielkiej autostradzie, budzących się rano, zapyziałych i złych a potem zmierzających do najbliższego miasta po HILFE. Zanim to jednak nastąpiło, wykonałam numer do lekarza dla takich jak on, czyli po pomoc drogową - bo a nuż nasze ubezpieczenie obejmuje assistance. W tym momencie ON /przez cały czas opanowany i skupiony na badaniu wnętrza Francuza i namawiania go do współpracy/ wsiadł od auta i... z lekkością sprowokował go do dalszej jazdy. Usłyszałam warkot silnika. Zdążyłam tylko wykrzyczeć do Pani, że już NEIN, że DANKE i że ALLES GUT. Na miejsce, czyli do Wałbrzycha, dojechaliśmy bez kolejnych przygód. ON jest jednak GENIUSZEM.

MAGICZNE MIEJSCA, MAGICZNI LUDZIE

Mimo iż głównym celem naszej polskiej wyprawy były chrzciny, na których to my dostąpiliśmy zaszczytu aby podawać maleństwo /no... już nie takie maleństwo/ :-) do chrztu, to jednak pozwoliliśmy sobie na dwa dni odpoczynku a jednocześnie ciężkiej pracy, wymagającej skupienia i rozeznania w terenie. Udaliśmy się na południe od Wałbrzycha, w kierunku Kudowy, Polanicy i Dusznik, w celu zapoznania się z materią pt. 'czy jest tu jakiś stary dom do sprzedania?'. Naturalnym jest, że wybieraliśmy najcieńsze dróżki zaznaczone na mapie, unikając większych wsi i ruchliwych dróg. Każdorazowo zatrzymując się przy jakimś autochtonie w celu zapytania o drogę lub zorientowania czy są w okolicy jakieś opuszczone gospodarstwa na sprzedaż, byliśmy siłą rzeczy i zupełnie nie mając na to wpływu zapraszani do niekończących się dyskusji.

Pan ze wsi Dworki, nie chciał nas wypuścić bo koniecznie musiał opowiedzieć nam o tym, że TUTAJ w okolicy mieszka Olga Tokarczuk i że jest ona jego koleżanką, że z TYCH terenów pochodzą Edyta Gepert i Anna German. Koniecznie musieliśmy podziwiać jego suszące się grzyby a wszystko to odbywało się przy drażniącym nasze uszy szczekaniu wielkiego psa, który pewnie też chciał nam opowiedzieć swoją historię. Gdyby nie goniący nas czas, to z pewnością pogadalibyśmy sobie z Panem znacznie dłużej ale niestety ... w drogę.

Pan Józef z Gołaczowa, który mieszka u stóp Darnkowskiego Wzgórza, zaczarował nas swoim domostwem i inwentarzem: 3 czarne króle pasące się na wolności, dwie kozy, jeden pies. Pan Józef mówił do nas tak jakbyśmy od dawna się znali. Sugerował nawet żeby w celu uzyskania bardziej szczegółowych informacji udać się gminy do niejakiego Białka i z nim rozmawiać i potem do Pana Józefa wrócić i opowiedzieć o efektach rozmowy. Ponoć Białek o gruntach do sprzedania wie wszystko. :-) Sam Pan Józef natomiast trudni się w życiu wytwarzaniem mioteł, mieszka "ze synem" przy strumyku, który "niczym nie zalatuje", mówi że nic więcej mu do życia nie trzeba, jest szczęśliw i że z pewnością nam też tutaj byłoby dobrze. Nie ukrywam, że obie sąsiadujące ze sobą wsie, mianowicie Gołaczów i Kulin /Kłodzki/ zrobiły na mnie największe wrażenie i kto wie, kto wie może tam jeszcze wrócimy, do Pana Józefa i do Białka ma się rozumieć. :-)

Zaraz za Gołaczowem, we wsi Dańczów, skręciliśmy w prawo w kierunku zbiornika wody pitnej "Dańczówka". Jechaliśmy taką niezbyt znośną drogą dla naszego Francuza, ale bez buntu dawał radę. Ku naszemu zdziwieniu nagle ujrzeliśmy drogowskaz, na którym napisane było odręcznie "GOMPA". Niewiele myśląc w tym właśnie kierunku skręciliśmy kierownicę Francuza, wcale nie pytając się go o zdanie. Dojechawszy do ostatniego domostwa we wsi i nie mając pewności czy nadal jedziemy w dobrym kierunku, zastukałam do uroczej drewnianej chatki, gdzie na progu powitały mnie dwa dostojne koty. Zastukałam do jednych z wielu drzwi, skąd dochodziły ludzkie głosy. Usłyszałam "proszę" i już byłam w środku ale szybko się cofnęłam... przy stole bowiem siedziała para starszych ludzi, pili parzoną kawę, ale aromat kawy był prawie w całości zdominowany przez smród... i zaduch. Okazało się, że dwa koty na zewnątrz były tylko preludium do tego co wewnątrz. W pokoju oprócz starszych Państwa było jeszcze ze 25 sztuk mruczków przeróżnej maści - bo rasa chyba ta sama... EUROPEJSKA. :-) Na moje pytanie czy daleko jeszcze do Gompy, on powiedział, że z kilometr a ona.... "a gdzieeeee tam.... beeeedzie z 800 metrów!!!". W zasadzie już zaczęli się kłócić ale szybko zmieniłam temat na koty i zapytałam czy nie mają aby jakiegoś malucha do oddania.... /o tym wątku zaraz/, ale mimo iż dwa młode kociaki kręciły się między seniorami, to jednak Pani kategorycznie powiedziała, że NIE. Ci ludzie byli bardzo zaniedbani, koty ani dom NIE. Obejście też jakby wzorowe. Pytanie czym oni żywią taką grupę mruczących? Toć to trzeba jednak jakiś budżet na nie mieć. Chyba, że cała sfora posiadła umiejętność polowania i żywi się głównie w terenie. :-)

GOMPA w Darnkowie - o niej możecie poczytać sobie TUTAJ - okazuje się, że jest unikatem na skalę europejską. Wokół Gompy buddyści wybudowali sobie domy i wiodą tam spokojne, pełne duchowych uniesień życie. Jeden z buddystów, który opowiedział nam trochę o tym miejscu, a my trochę o sobie, powiedział nam na koniec... że życzy nam powodzenia i jeśli mamy dobrą karmę to wszystko nam się uda. :-)))) Czuję, że do Gompy jeszcze wrócimy. 

Ciocia Stefcia - to postać w zasadzie na osobny rozdział. Ciocia Stefcia jest ciocią JEGO i ma 91 lat. :-) Bystra, inteligentna, z pomarszczoną cerą ale jakże piękną, z pamięcią do pozazdroszczenia, z poczuciem humoru do naśladowania, z autoironią, jakich mało - na koniec dnia wpadliśmy od niej tylko po klucz do starego domu JEGO BABCI, który obecnie stoi pusty i to tam spędzamy zazwyczaj noce jak pojawiamy się na TYCH terenach. Słowo 'wpadliśmy' nie jest do końca trafione, bowiem ciocia Stefcia również uraczyła nas historiami, relacją z minionych miesięcy - zatem wsłuchani, ale niemiłosiernie już zmęczeni, zakończyliśmy dzień przy herbacie i cieście.
Padnięci - usnęliśmy.



 Poniżej dom Pana Józefa co 'ze synem' mieszka :-) 




 w oddali GOMPA
cdn :-)

Ojczyzna

Dawno nas tu nie było bo... byliśmy w POLSCE!!! :-D
Ale... już nie jesteśmy :-(((.
Jutro wrzucę obszerną relację z pobytu. Działo się!!!!
Pięknie było i magiczni ludzie /i nie tylko ludzie/ stanęli nam na drodze.
dobrej nocy

poniedziałek, 19 września 2011

wczoraj byliśmy na grzybach :-)

No i pewnie nie ma w tym nic dziwnego, bo pora jesienna i lasów koło nas sporo, a nauczeni doświadczeniem z sierpnia, że grzyby znajduje się tutaj zupełnie niespodziewanie, wsiedliśmy wyjątkowo w autko i pognaliśmy do miejsca, które na mapie wydawało się czymś na wzór parku krajobrazowego.
Ujechawszy zaledwie 10 km, dojechaliśmy na miejsce i oddaliśmy się błogiemu spacerowi, mając w kieszeniach na wszelki wypadek torebki plastikowe, w celu wrzucenia ewentualnie znalezionego grzyba lub ich większej ilości.

Na naszej drodze żaden grzyb się nie pojawił. Nawet tzw. psich nie było, a to akurat jest dość dziwne, bo przecież i deszczy mnóstwo padało i ciepło w nocy jeszcze jest, no chyba, że to kwestia pełni księżyca /jak to tata naszych ulubionych sióstr zwykł jest tłumaczyć/. W każdym razie może i dobrze, że tych grzybów nie było. Bowiem już po paruset metrach spaceru znaleźliśmy stare, porzucone sady a w nich... skarby.


Po chwili On szedł już z bagażem na plecach

Ja natomiast podziwiając cuda natury oraz niespodzianie pojawiające się niezidentyfikowane pojazdy leśne :-)



 Ale przede wszystkim zaczęłam obmyślać plan kulinarny i stało się to przedmiotem mojego zamyślenia oraz wewnętrznej radości. Skoro w siatce mieliśmy jabłka oraz pigwy, jasnym się stało, że wystawię na egzamin mój talent konfiturowo-dżemowy. Egzamin wywołał we mnie skrajnie podniecenie, bowiem przyznam się, że raz w życiu tylko byłam autorką duszonych jabłek, wykonanych w celu wykorzystania ich potem do ciast lub innych deserów, jednak efekt nie był zadowalający. Na szczęście od tamtego wydarzenia minęło parę ładnych lat, doedukowałam się znacznie jako kucharz, zatem przybywszy do domu, nic nie było ważne ino ważenie konfitury jabłkowo-pigwowej z domieszką karmelizowanej skórki pomarańczowej.
Podczas gdy wspólnie przystąpiliśmy do dzieła czyli On kroił twarde i niedostępne pigwy
ja nie mogłam wyjść z podziwu, że to nadal dwa owoce z tej samej rodziny, tylko gatunek inny:

Kocurro miał wszystko tam gdzie zawsze :-)
No nic, aby historia zabrnęła do końca, muszę pochwalić się efektem, a Wy musicie uwierzyć mi na słowo, że konfitura wyszła PRZEBOSKA.
Chętnie podzielę się przepisem, jednak nie będę wypisywała gramatur bo doprawdy wszystkie składniki były totalnie na oko. Począwszy od jabłek a skończywszy na szczyptach cynamonu. 
Jabłka obrałam ze skórki i wyjęłam pesteczki oraz inne niepotrzebności - jak zawsze :-), tego samego dokonał ON z pigwami po czym udusiłam jedno i drugie ale w osobnych garnkach.
 Pokroiłam w drobne paseczki skórkę pomarańczową i ugotowałam dwa razy zmieniając wodę - tak było w internecie, więc zastosowałam się do porady. Następnie usmażyłam ugotowaną skórkę w brązowym cukrze.
 Uprzednio przecierając zarówno duszone jabłka jak i pigwę, połączyłam oba składniki oraz dodałam skórkę pomarańczową. To się razem dusiło ze 2h. Następnie dziś rano zakupiłam cynamon, cukier żelujący 500 gr oraz cukier biały. Cukier żelujący dodałam cały, a resztę do smaku i na oko. Dusić trzeba dotąd aż osiągnie oczekiwaną konsystencję czyli już się nie leje, ale jeszcze kompletnie nie klei. :-) 
 Moje pierwsze słoiczki. Mam nadzieję, że pewnego dnia poczęstuję takimi smakołykami NASZYCH POLANOWYCH gości. :-)

 



niedziela, 18 września 2011

moje skarby i odkrycia

Buszując po świecie internetowym odkrywam codziennie coś nowego, ciekawego i wyjątkowego. Staram się odrzucić nieciekawe, puste i odtwórcze /wg mnie/ ślady po niezliczonych użytkownikach sieci a wyłuskać z tej przestrzeni tych, którzy zasługują na moją uwagę i czas, którego i tak nie mam znów tak wiele.

Ponieważ nie do końca znam się na zasadach różnych blogowych zabaw i gier, nikt mnie do takowego nigdy jeszcze nie zaprosił, :-) postanowiłam sama zorganizować sobie przegląd moich odkryć lub też zaznaczyć byt odkrytych i zapoznanych już dawno. Wiem, że zdarza się na co poniektórych blogach promować i dzielić się z innymi, stronami do których zaglądamy często i to zawsze z niecierpliwością. Dziś ja będę ODTWÓRCZA /ale wierzę, że zostanie mi to wybaczone ;-)/, spapuguję /lub jak to się u NIEGO w regionie mawia 'odgapię'/  i zamieszczę informacje oraz linki do tych, którzy pozostają nie bez znaczenia na moje życie, z którymi kontaktuję się wyjątkowo często, zawsze z uwagą i zgłębiającą się z dnia na dzień sympatią.

Postanowiłam, że ograniczę się do 7 blogów, bo tyle liter nosi moje imię i dla każdego będzie zatem jedna literka. :-)

Kaśka Czapska - to taka moja mała prywatna galeria, do której wchodzę wieczorami lub o innej porze dnia. Jest dla mnie zawsze otwarta i nigdy mnie nie zawiodły żadne obrazy wiszące na jej ścianach. Jest tam smutek i radość, piękne kadry ze stolicy, uśmiechy i zaduma. Poza tym jest moim niezastąpionym łącznikiem między światem TUTAJ a TATYM przeze mnie porzuconym lecz z pewnością niezapomnianym i jedynym. Światem moich stołecznych PRZYJACIÓŁ i licznych znajomych, bez których wielkiego wpływu pewnie nie byłabym tutaj, gdzie dziś siedzę.

Chata Magoda - bo byli pierwszymi, do których trafiłam w chwili, gdy urodziła się w naszych sercach NASZA POLANA i tymi, którzy zainspirowali mnie do prowadzenia bloga. Łagodność, dobro, sumienność w działaniu i wiara w to, że wszystko może się udać. Szkoda, że Jagoda przestała już pisać. 

Niemamconasiebie - blog najpierw ciężarnej a teraz już matki karmiącej a przede wszystkim niezwykle kreatywnej, inteligentnej, o nieprzeciętnym podejściu do świata kobiety, która sprawiła że jej pisanie stało się inspiracją dla jednych, uzależnieniem dla drugich a dla niej samej dowodem na to, że jest zdolna do rzeczy, w które wcześniej słabiej wierzyła. Poza tym była moją sąsiadką i wsparciem w nie najlepszych chwilach. Polecam ciężarnym i nie tylko.

Megimoher - to są wrota wyjątkowego ogrodu, do którego lubię wstępować i podziwiać, ukryć się pod liściem, spotkać twarzą w twarz z nosem kota, pomuskać po rogach ślimaka, zaciągnąć się aromatem kwiecia i odbyć podróż tu i tam, szczególnie na północ, gdzie było mi bardzo dobrze. Szkoda tylko, że tak krótko.

Jolinkowo - dom, na którym się także wzoruję, podkradam pomysły, czerpię radość i niesamowity spokój. Dodatkowo raduje i wzmacnia mnie jej siła kibicowania naszym planom. Już prawie tam byłam, ale los ustawił mapę naszych dróg chwilo w innym kierunku, więc na wizję lokalną trzeba będzie poczekać do wiosny. Jednak w ciemno polecam Wam wizytę u nich i to nie tylko na blogu. Poza tym są tam.... kozy. :-)

Kresowa Zagroda - tutaj znajduję zawsze trzeźwy umysł dwóch silnych kobiet, a szczególnie jednej, która to wszystko splata w mądre słowa. Zmagania z naturą i przyrodą, promocja tego, co same pielęgnują, próba przerzucenia ich wartości do świata mieszczuchów, którym w każdej wypowiedzi trochę "wkładają szpilę" /co lubię i przyjmuję jako (jeszcze)mieszczuch z godnością/, czyniąc to wszystko z klasą i w dobrej wierze. Traktuję je jak mojego ex - surowego ale najlepszego szefa, jakiego miałam. :-) /if you know what I mean/ :-)

Dekonstrukcje - to NIESTETY rzadko uaktualniany blog, ale blog człowieka, z którym mimo dość znacznej odległości mierzonej w kilometrach bądź milach, mam częsty kontakt. Jedni twierdzą że znamy się już jakieś 10 lat, inni przypisują nam zupełnie inne okoliczności poznania niż to odbyło się w rzeczywistości, a jak jest naprawdę... /?/ Mam nieodparte wrażenie, że łączy nas silna więź. Dla mnie to muzyczna planeta wszelakich nut, nie do "ogarnięcia" dla mego mniej wrażliwego ucha, umysł o horyzontach tak szerokich, że kosmos staje się zbyt mały i nie dość pojemny. Wrażliwa dusza, o talencie do przelewania na papier, tego co nieprzelewalne, o nietuzinkowym poczuciu humoru, niezdająca sobie najczęściej sprawy ze swej wielkości. Bardzo Lubię!


No i lista oraz moje podsumowanie zakończone. Mogłabym więcej i więcej, bo przecież wszystko co podlinkowane na tym blogu jest przeze mnie doceniane i godne uwagi. Ale miałam nieodpartą chęć wyróżnienia choćby tych kilku dusz, które wyjątkowo przyczyniają się do tego, iż przed kompem spędzam więcej czasu niż sugeruje mi zdrowy rozsądek... :-)
Wszystkim WAM - DANKE DANKE DANKE

piątek, 16 września 2011

francuska Amerykanka

Kto słyszał kiedyś Francuza mówiącego po angielsku będzie wiedział co mam na myśli. Uwielbiam język francuski, angielski również, a amerykański angielski jest balsamem na moją duszę. Jednak połączenie francuskiego i angielskiego jest osobliwym duetem, do którego ciężko się przyzwyczaić. Mam tu na myśli Francuzów mówiących po angielsku i choćby znajomość przez nich tego języka była bardziej niż wybitna, to nigdy jednak nie pozbędą się swego specyficznego akcentu. Wyobraźcie sobie Francuza mówiącego po angielsku słowo "unbelievable" i już będziecie wiedzieć o co chodzi. :-)
Pojawiła się niespodziewanie w moim życiu. Oryginalnie pochodzi z Francji ale do Frankfurtu przyleciała 4 dni temu po 9 latach prosto z Los Angeles bo jej mąż został oddelegowany tutaj ze swojej firmy. Nie zna słowa po niemiecku, co jest moim totalnym wybawieniem. Jest super zorganizowaną kobietą, mającą wiele na głowie ale ... potrzebuje mojej pomocy :-), co mnie cieszy bo mam ... dodatkową klientkę i to taką z grupy Klientka-Koleżanka.
Otóż większość osób, do których jeżdżę sprzątać charakteryzują się tym, że oczekują ode mnie aby moje zadanie polegało na przyjściu, sprzątnięciu i wyjściu. Nie zadają pytań, czasem tylko nieśmiało się uśmiechają, jakby byli bardziej ode mnie skrępowaniu faktem, że wkładam nos do ich codzienności, zaglądam pod łóżka, czyszczę toalety i porządkuję inne dość intymnie miejsca. Z rzadka tylko ktoś zapyta, czy aby nie chce mi się np. pić. Jest jeden Pan, który jest wyjątkiem i chyba moją obecność traktuje trochę jak rozrywkę w swoim domowym życiu, bo siedzi w domu sam, żona pracuje poza domem, on ma pracę przy komputerze w domu. W domu panuje cisza a on jak na mój gust ma tego spokoju dość. Często przychodzi, zagaduje, raz zaproponował mi ... kawę, co naprawdę jest ewenementem wśród moich klientów. Jest zainteresowany Polską i na wieść o Naszej Polanie zaczął nawet rozmyślać o jakimś dodatkowym zajęciu dla mnie, ale moja znajomość niemieckiego nie do końca pozwala mi pojąć co to ma dokładnie być. Wiem, że ma związek z niemiecką księgowością, co już mnie przeraża, ale i ciekawi. We will see.
Wracając do mojej wybawicielki to ... nie dość, że mogę i muszę rozmawiać z nią po angielsku /hm... no tylko ten jej francuski akcent :-)/, praktykujemy mój mocno kulejący od lat francuski, rozmawiamy o życiu, o bieżących sprawach, o jej przeszłości, o planach, o moich marzeniach i planach, to jeszcze miło razem spędzamy czas, a co najważniejsze - ja dostaję za to pieniążki. :-) Bogactwo w jej domu aż kapie. Ilość ubrań szokuje a jakoś wszystkich produktów jest najwyższa. Jednak mimo tego wysokiego standardu życia, pozostała dość zwyczajną kobietą, niezmanierowaną a jeśli chce przekazać mi informacje o swoich sposobach wykonywania różnych czynności, to robi to spokojnie i z wielką klasą, nie sprawiając przy tym ani przez moment, że mogę poczuć się nieswojo. Jednym słowem mogę chyba spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że trafiło się ślepym kurom ziarno. Dla mnie ziarnem jest ona - bo jest absolutnym wyjątkiem pośród mojej niemieckiej klienteli a dla niej chyba JA - bo raczej nie jest łatwo znaleźć taką sprzątaczkę - władającą angielskim, próbującą rozmawiać po francusku i umilającą jej pierwsze chwile życia na niemieckiej ziemi.



niedziela, 11 września 2011

365 dni

Dla jednych to bardzo mało. Dla innych to jeszcze mniej w obliczu tego ile już razem przeżyliśmy i ile udało nam się wspólnie zrobić i jak rewolucyjnie pokierować naszym bytem we dwoje. Tak, dziś mija 365 dni czy jak kto woli OKRĄGŁY ROCZEK odkąd jesteśmy razem. Dość szybko przekonaliśmy się o tym, że JA to JA a ON to ON i żadne inne opcje nie wchodzą w rachubę. Zapoznawszy się w okolicznościach zwanych powszechnie ich zbiegiem, a potem spotykawszy się przypadkowo przez kolejne kilka dni, doszliśmy do wniosku, że COŚ musi być na rzeczy i trzeba się temu bliżej przyjrzeć. Generalnie połączyła nas odległa Mongolia, w której oboje byliśmy jednak nigdy razem. Ten czas pewnie dopiero nastąpi.
Ponadto z tego co obserwujemy przez miniony czas łączą nas te same wartości, marzenia i postrzeganie świata, choć z drugiej strony w NIM jest zdecydowanie więcej szaleństwa a we mnie więcej pragmatyzmu. Uczymy się siebie i od siebie. Wściekamy się ale i szybko łagodniejemy. Umiemy pogadać, "dać sobie po razie" i ponownie wrócić na wyznaczony szlak. Nie jesteśmy parą wyjątkową ani pod żadnym względem szczególną. Kochamy się i to jest podstawą naszego codziennego bytu z wszelkimi możliwymi jego ciężarami i radościami.
Zapytano mnie jakiś czas temu skąd ja wiem, że TEN to TEN - kurcze tak trudno odpowiedzieć na to pytanie inaczej niż jednym zdaniem - "No, nie wiem... po prostu to WIEM".
No i zleciało.... :-)

piątek, 9 września 2011

kiedy dzień staje się nocą a noc...

ON od kilku dni chodzi na noc do pracy. Zaczyna o 24:00, kończy jakoś przed 6:00. Zasypiam więc sama co na początku nie było takie hop siup. Mimo iż Kocur zawsze dotrzymuje mi towarzystwa to ja i tak nie spałam prawie wcale. Okazuje się, że jestem już tak przyzwyczajona do tego, że ON jest po mojej lewicy, że bez osobnika tego nie ma mowy o spokojnym śnie. Co chwila mnie coś wybudza, każdy szmer w zasadzie stawia mnie na równe nogi. Na szczęście miniona noc należy już do spokojniejszych, ale i tak jak ON staje w drzwiach to ja też wstaję rześka i rezolutna.
Inaczej sprawy się miały, gdy ja wracałam z pracy w restauracji - ON spał "jak kłoda" i na moje próby choćby delikatnego wybudzenia w celu poinformowania, że "Już jestem" odpowiadał dziwnymi dźwiękami i ruchami ramion, które przypominały mi jedynie próby odgonienia niesfornej muchy. :-(   
No tak oni już mają.

Dziś jednak, mimo iż ON znów zamienia się o 24:00, niczym Kopciuszek, w pomocnika barmana podczas jakiejś wielkiej imprezy, w biurowcu w centrum Frankfurtu, ja z pewnością odnajdę spokój i ukojenie w ramionach Morfeusza. Jedna z tras do pracy prowadzi bowiem przez piękny las i tam nasyciłam oko jesienną przyrodą, skąpaną w delikatnym deszczyku i znalazłam ukojenie skołatanych czasem nerwów. Oto parę fot cykniętych na trasie.




czwartek, 8 września 2011

cd. refleksji o sprzątaniu

Parę dni temu zadzwonił telefon w sprawie sprzątania. Pan Piwko /Herr Bier/ opowiedział o mieszkaniu, o tym ile dni w miesiącu i na ile godzin wraz małżonką chcieliby mnie zatrudnić. Umówiliśmy się na pierwsze spotkanie i gdy dojechałam na miejsce okazało się, że Pan Piwko wraz z małżonką urządzili sobie casting na sprzątaczkę. Wychodziła przede mną jedna Pani, po niej wchodziłam ja a po mnie czekała już następna. Trochę się w duchu uśmiałam, ale w sumie pomyślałam, że jak się kogoś wpuszcza do mieszkania /opcja sprzątanie pod nieobecność właścicieli czyli z kluczem do domu/ to pewnie chciałoby się wybrać tę najlepszą z kandydatek. No dobrze, ale najlepszą pod jakim względem...? Najładniejsza? Najmłodsza? Najlepiej ubrana? Pachnąca? Z odciskami na dłoniach od ciężkiej pracy? Jakie kryterium może być tym najważniejszym przy wybieraniu PutzFrau, w momencie gdy nie ma się bladego pojęcia o tym co w tej sprawie najważniejsze??? Czyli o jej sprzątaniu :-).
Faktem jest, że następnego dnia miałam otrzymać od Pana Piwko informację drogą telefoniczną na temat werdyktu. Otóż JURY w składzie Pan Piwko i jego małżonka pochodzenia polskiego /z łatwością posługująca się naszą ojczystą mową/, decyzją większości głosów :-) zdecydowali iż zaszczytu otrzymania tytułu ich osobistej PutzFrau dostąpię ja. :-) Nie wiem dlaczego ale czułam to od początku. Jakaś taka energia była między mną a Panią Małżonką. Pan Piwko bez emocji był na twarzy.
Hehe, pewnie sobie teraz tylko myślą o tym czy ich wybór był aby dobry i czy wybrana przez nich sprzątaczka nie okaże się np. taką z poniższego wiersza :-)
/zapożyczone z maila od mojej Najserdeczniejszej z biblioteczki jej synka/
z książki "Roztrzepana Sprzątaczka" Doroty Gellner


STRASZNY DZIEŃ
Nadszedł wreszcie straszny dzień, gdy w sprzątaczkę wstąpił leń
I leniwie oświadczyła:
- Brud bym, owszem, przepędziła, przegoniła i przegnała, gdybym gdzieś ten brud widziała. Gdybym gdzieś ujrzała kurz, starłabym go, no i już. Gdyby śmieć mi w oko wpadł, zniknąłby po śmieciu ślad. Lecz nie widzę, gdzie są śmiecie, bo zamknęłam oczy, wiecie? To najlepsza jest metoda. Na sprzątanie czasu szkoda!
 

wtorek, 6 września 2011

Jestem sprzątaczką

Trzeba to podkreślić jasno i wyraźnie. Żeby potem było wiadomo ile poświęcenia i degradacji zawodowej jest potrzebne żeby osiągnąć wyznaczony cel.
Oboje skończyliśmy studia. On fotografię na łódzkiej filmówce, ja kulturoznawstwo. Do tego mam jeszcze wykształcenie turystyczne i doświadczenie gastronomiczne. Pracowałam przez 6 lat w branży PR i robiłam całkiem nieźle promocję najlepszemu teatrowi na świecie. Nie bójmy się powiedzieć głośno nazwy: TEATROWI KONSEKWENTNEMU z Warszawy. /by the way 22 września grają we Wrocławiu "Kompleks Portnoya" - kto chce i może niech się wybierze - WYBITNE DZIEŁO, gorąco polecam/. Praca ta była moją pasją i miłością. Problem w tym, że prowadząc w Polszy działalność gospodarczą zarabiałam głównie na opłaty i tym sposobem oszczędzenie jakiejkolwiek gotówki było niemożliwe. On po studiach pałał się też kilkoma zawodami ale bez większych sukcesów finansowych także. 
Owszem, przyznaję że skakałam w życiu zawodowym dość często z kwiatka na kwiatek. Chciałam połączyć pasję i miłość do tego co robię z jako takimi zarobkami ale mi się to nie udało - co nie oznacza, że w Polsce jest to kompletnie niemożliwe, ale ja nie miałam oczekiwanych tym temacie efektów. Do tego zawsze staram się unikać pracy z przymusu, pełnej niepotrzebnego stresu i nerwów. Typem pracoholiczki nie jestem a praca w dużych koncernach, gdzie pewnie można zarobić i piąć się szybko po szczeblach kariery jakoś mnie nie pociąga. Jak widać trudny do zdefiniowania i osadzenia w konkretnej rzeczywistości ze mnie typ pracownika.
Teraz, porzucając dotychczasowe wszelkie doświadczenia, przeniosłam się w inną rzeczywistość i wczuwam się w rolę sprzątaczki. Czy mam z tego powodu doła? Czasem. Detergenty i gumowe rękawiczki nie zastąpią mi kontaktu z ciekawymi ludźmi, prób w teatrze, zmagania się z dziennikarzami i pisania z wypiekami na twarzy kolejnych informacji prasowych. On też przeżywa czasem swój los i pyta sam siebie: po co kończyłem te studia?
Za chwilę jednak szybko staramy się przenieść myślami w przyszłość i odszukać pośród narzekań światło naszego celu. Tam... widzimy siebie realizujących się i łączących to wszystko, co zostawiliśmy w kraju z tym co nowe.
Wtedy płyn do mycia podłogi o zapachu cytrynowym pachnie jakoś bardziej naturalnie a sęki na mytym przeze mnie drewnianym parkiecie stają się bardziej moje i wyobrażam sobie jakie sęki będą zdobić nasze podłogi we własnym domu.
Nie jest łatwo być sprzątaczką/czem z taką przeszłością jak nasza. Nie chcemy przez to stwierdzenie mianować się nikim wyjątkowym ale chwilowa degradacja nie jest miłym doświadczeniem. Ale naszą dewizą przez najbliższy czas jest to: /cytując za Moją Kasią Katarzyną :-), która cytowała za kimś równie mądrym i spostrzegawczym co Ona/ "Sięgaj gwiazd a nie będziesz mieć w ręku błota" 
Pa, lecę sprzątać :-).

sobota, 3 września 2011

zdobycze

Dzięki uprzejmości pewnej Pani staliśmy się posiadaczami uroczych przedmiotów imbrykami czy też dzbankami popularnie nazywanymi. Ona chciała się ich pozbyć, my po szybkich oględzinach stwierdziliśmy, że godne są uwagi i przygarnięcia, zatem po chwili były już w naszym bagażniku. Każdy inny, każdy w swoim stylu i każdy już pachnie inną parzoną herbatą, kawą zbożową czy też ziołem. W myślach już rozlewam ciepłe płyny do kubeczków naszych gości... czy to tych na razie w Niemczech czy to tych w przyszłości na Naszej Polanie.



 a do tego przekazała nam jeszcze kankę na mleczko
 i formy do ciasta.
  Radość!

czwartek, 1 września 2011

Francuz

Od paru tygodni stał sobie na obrzeżach miasta ciągle w tym samym miejscu. Dostrzegliśmy go pośród innych, bardziej przystojnych od niego, o ciekawszej powierzchowności i zdecydowanie większych gabarytach. Markowo ubrani koledzy tego wyłonionego przez nas z tłumu, zerkali na niego czasem a to z przymrużeniem oka, a to dość olewczo i z tego co zauważyliśmy to nie dawali mu żadnych szans na zmianę jego wątpliwego losu. Stał pod drzewem i mókł, czasem jego skóra błyszczała w słońcu a czasem w jego oczach odbijało się pochmurne niebo szarych dni. Nie wiedzieć czemu często o nim myśleliśmy, ba... nawet rozmawialiśmy. Nie byliśmy jednak jeszcze gotowi na to żeby do niego podejść i zagadać i zaproponować aby spędził z nami wspólnie najbliższe miesiące, ba... może nawet lata. Rozważaliśmy w jaki sposób go zapoznać, jak z klasą przedstawić się temu kuszącemu jegomościowi. ON był sceptyczny co do kroku, żeby w ogóle mu coś takiego proponować, ja jednak czułam intuicyjnie, że TEN albo żaden inny.

Po drodze mijaliśmy innych, czasem ciekawszych ale tylko pozornie.  Zawsze było w nich coś nie do końca tak jak należy. Czegoś im brakowało, o coś byli ubożsi, nie spełniali do końca naszych oczekiwań. Po paru dniach wróciliśmy do niego, aby przyjrzeć mu się jeszcze raz dokładnie, pooglądać, podotykać, poczuć, posmakować... i oto miny jego towarzyszom niedoli mocno zrzedły, bo wszystkie Porsche i Ferrari nadal palą swe blachy w słońcu, mokną na kwaśnych deszczach a ich kierownice nie są pieszczone przez żadne dłonie. Francuz jest nasz :-)