środa, 21 grudnia 2011

strach przed Mikołajem

Moi Drodzy, pisałam już o tym, że MEGI /MEGI JESZCZE RAZ WIELKIE DZIĘKI/ wyróżniła na swoim blogu, mojego bloga. Przyszedł czas aby łańcuszek tej arcymiłej zabawy /nieprawdaż :-)?/ otrzymał kolejne ogniwo. Nie było mi łatwo zebrać się do tego, bo wyróżnienie zobowiązuje nie tylko do pisania przynajmniej na jakimś poziomie, nie tylko do wyróżnienia innych zaprzyjaźnionych mniej lub bardziej blogów, ale również do napisania o sobie 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie i tutaj były problemy. No bo tak... uświadomiłam sobie, że jestem dość wylewna i często piszę o takich rzeczach, które mogłabym tu umieścić ale... one już się pojawiły i właściwie uważny czytelnik TO o mnie już wie. Ponadto nie chciałam jednak wystawiać na światło dzienne spraw zbyt intymnych :-) a z drugiej strony nie chciałam pisać jakiś banalnych banałów...


Ale od początku i do rzeczy.


Kiedyś już dokonałam samodzielnego wyróżnienia 10 moich ulubionych blogów, ale ponieważ od tamtej pory kilka również doszło, inne się chwilowo lub na dłuższy czas zatrzymały, czynię to od nowa, na świeżo, nie zaglądając do tego co napisałam w przeszłości.
Pomyślałam, że postawię sobie trochę wyżej poprzeczkę i opiszę każdy z moich ulubionych blogów JEDNYM SŁOWEM.

A więc.... /wiem, nie zaczyna się zdania od "a więc"/ wyróżniam z ogromną przyjemnością następujące blogi:
BY PIEGOWATA - przytulność
DESPERATE HOUSEWIFE - cudotwórstwo
GREY WOLF - siła
JOLINKOWO - ciepło
KAŚKA CZAPSKA - talent
KRESOWA ZAGRODA - bezkompromisowość
NA 27 STRONIE - mądrość  
NASZE POGÓRZE - niebanalność
NIE MAM CO NA SIEBIE - nietuzinkowość
OGARZE POGÓRZE - humor
ON THE BIKE - szacun

SIEDLISKO POD LIPAMI - dzielność

W KRAINIE FIOŁKÓW - macierzyństwo
WONNE WZGÓRZE - łagodność

Z ANIOŁAMI ŻYJE SIĘ LEPIEJ - absolut :-)
ZUZA CISZEWSKA - bystrzacha

Podejrzewam, że te blogi mogły być już nie raz wyróżniane i nie wiem co w takiej sytuacji... ale chyba zabawa musi toczyć się dalej.. :-) A zasady są takie oto:

  • Podziękować osobie, która dokonała wyróżnienia :-)
  • Umieścić baner o wyróżnieniu na swoim blogu
  • Wyróżnić 16 blogów i powiadomić o tym wyróżnionych 
  • Napisać 7 rzeczy o sobie, takich, o których inni autorzy blogów jeszcze nie wiedzą 
1. Nie prostuje mi się do końca mały palec u prawej ręki - skutek otwartego złamania w stawie, podczas wypadku rowerowego.
2. Nie lubię, nie znam się, nie orientuję się w dziedzinie pod tytułem MATEMATYKA. Pocę się jak mam coś obliczyć. Kurczy mi się żołądek na myśl o tabliczce mnożenia. W II klasie LO. oblałam rok z tego właśnie beznadziejnego przedmiotu.
3. Wielbię skubać świeżego słonecznika. Jestem wtedy egoistką, nie dzielę się, zamykam w domu i skubię. Jest to może jedyny też moment, kiedy tak naprawdę milczę :-)
4. Przejechałam samochodem całą historyczną Route 66.
5. Nigdy nie miałam swojego własnego pokoju.
6. Moim marzeniem jest biegłe władanie językiem szwedzkim.
7. Jak byłam mała to bałam się św. Mikołaja.

... i tym 7 punktem - a w zasadzie jego rozwinięciem - pragnę zakończyć ten wpis. Być może nawet ostatni w tym roku, bo niebawem ruszamy do Ojczyzny a tam odpoczynek od wszystkiego - od internetu zapewne też. Otóż faktycznie jak byłam mała to bałam się Mikołaja. Niby mam zdjęcia z przedszkola z Mikołajami różnymi i nawet uśmiech na mej twarzy na nich widnieje, ale fakt jest taki, że u babci na wigilii kiedyś jeden wujek przebrał się za Świętego, wiadomo żeby dzieciom radość sprawić, a ja ponoć /jak głosi rodzinna legenda/ histerię odwaliłam, że hoho... Nie znam przyczyny. Coś mi nie podpasowało i tyle. Natomiast nie pamiętam zupełnie chwili, w której zrozumiałam, że Mikołaj nie istnieje. Nie pamiętam uczucia żadnego rozczarowania ani płaczu. Jakoś łagodnie to przeszło. Ale inne wydarzenie zapadło mi w pamięci... otóż dawno temu, w latach 80-tych zapragnęłam drewnianą kołyskę dla lalek. Widziałam ją z mamą w sklepie papierniczym na Kole w Warszawie na kilka tygodni przed świętami. Był straszny tłok w sklepie, a ja ją bardzo chciałam. Mama coś tam wymyśliła i generalnie dała mi do zrozumienia, że kolejka, że nie mamy czasu. Wychodzimy. Jakiś czas potem bawiłam się w domu w chowanego. Schowałam się za moją "amerykankę" - kojarzycie? Taki rozkładany fotel do spania. No i patrzę!!!!! A tam kołyska!!! Byłam szczęśliwa a jednocześnie mega rozczarowana bo byłam jednym z tych idealnych dzieci :-), które nie szukają po szafach prezentów bo.... lubiłam i nadal UWIELBIAM niespodzianki. A może byłam rozczarowana bo właśnie wtedy prysł czas św. Mikołaja i pomyślałam sobie... ach to taaaaak?? :-(. Tego już niestety nie przypomnę sobie nigdy.
A Wy pamiętacie kiedy przestaliście w niego wierzyć????
A może nadal w niego wierzymy???? :-))))

No i na koniec....
Z wszystkich kolęd i pastorałek ja, jako odmieniec w okresie bożonarodzeniowym namiętnie i ZAWSZE przepełniona wzruszeniem, słucham TEGO utworu. Jeśli będziecie go słuchać to koniecznie patrząc na obraz Malczewskiego




Związana z tym utworem jest historią moich rodziców, którzy w czasie stanu wojennego chodzili na zamknięte i zakazane koncerty, organizowanych przez opozycję w różnych lokalach warszawskich. Przemycali tam magnetofon i nagrywali piosenki. Jedną z nich była ta.... mam tę kasetę i wiem, że będę zawsze pilnować jej jak skarbu bo TEN UTWÓR, WTEDY MIAŁ WYJĄTKOWY WYDŹWIĘK.

WSZYSTKIM ŻYCZĘ NAJWSPANIALSZYCH ŚWIĄT. PRZEDE WSZYSTKIM SPOKOJU, WYPOCZYNKU I BLISKOŚCI.

piątek, 16 grudnia 2011

normalność

Zacznę od tego, że parę dni temu oczom mym ukazał się komentarz od Megi, która to uhonorowała mnie na swoim blogu wyróżnieniem. Była to dla mnie i nadal jest wielka radość i przyznać muszę, że myślę o tym codziennie. Po pierwsze bardzo mnie owo wyróżnienie zaskoczyło bo nie spodziewałam się go nic a nic, po drugie cenne ono jeszcze bardziej bo uhonorowała mnie osoba, której pisanie podziwiam BARDZO za rzetelną wiedzę, za ukazywanie innych, często nieznanych mi stron i to nie tylko ogrodu :-) ale i życia. A po trzecie zatkało mnie na tyle, że nie wiedziałam przez parę dni co pisać i nadal nie bardzo wiem, bo takie wyróżnienie do czegoś chyba obliguje... Jasne, że gdzieś tam czuję, że skoro ktoś znalazł moje grafomaństwo jako interesujące to pewnie nic nie powinno się w tym zmieniać, ale jednak... czuję na plecach taki ciężar odpowiedzialności a przecież powinno być normalnie... nie? No, ale to pewnie minie. W każdym razie bardzo bardzo dziękuje za owo wyróżnienie i obiecuję, że ciąg dalszy tej zabawy znajdzie się jeszcze w przedświątecznym poście. :-)

A wracając do tematu NORMALNOŚCI: dwa dni temu pracowałam jako kelnerka przy imprezie bożonarodzeniowej dla jednego z tutejszych banków. Impreza na 1500 osób, więc dość okazała jeśli idzie o ilość uczestników. Jeśli idzie o oprawę artystyczną i kulinarną też niczego sobie. Tzn. zależy kto co lubi. Artystycznie jak dla mnie ...nuda, ale Niemcy bawili się znakomicie najpierw przy koncercie bawarskiej kapeli, potem przy akompaniamencie jednego bandu, który grał same covery a potem przy akompaniamencie drugiego bandu, który również grał... same covery... tyle, że inne. :-) Następnie imprezę poprowadził DJ Sputnik... :-), który puszczał prawie te same kawałki tyle, że w oryginale. :-) Ot, specyfika niemieckiej zabawy.
Szamunek był doprawdy wykwintny ale nie będę pisać co dokładnie tam jadłam. Wspomnę tylko, że udało mi się pierwszy raz w życiu skosztować kasztanów. Nigdy tego nie jadłam, więc byłam bardzo ciekawa co też przyniosą owe legendarne kasztany memu podniebieniu. Powiem tak, szału nie było. JEMU przyniosłam kilka sztuk i też jakoś MU nie posmakowały. Moim zdaniem smak tych kasztanów przypomina taki zleżały bób, a przyznać się muszę, że bób lubię i się na nim trochę znam. :-) Może to kwestia źródła bo przecież podobno najlepsze są na placu Pigalle... Próbował ktoś?

No to tyle wstępnych wywodów... ale przecież ja cały czas do NORMALNOŚCI zmierzam... naokoło trochę ale zaraz tam dotrę. Jeszcze tylko wstęp /kolejny/ mały.

Otóż swego czasu pracowałam przy kampanii społecznej na rzecz aktywizacji zawodowej osób niepełnosprawnych. Był to dla mnie czas magiczny, wspaniały, nowy, inny, oczyszczający, edukujący... no i zaowocował cudnymi, pielęgnowanymi do dziś, znajomościami. Jeździliśmy po całej Polsce przez 8 miesięcy, prowadziliśmy konferencje, warsztaty oraz integracyjny taneczny pokaz mody.  A wszystko po to żeby uświadomić ludzi wszelakich. Niepełnosprawnych żeby wyszli z domów, decydentów żeby wpłynęli na przepisy i prawo a także pracodawców żeby zatrudniali. To było naprawdę niezastąpione doświadczenie zawodowe ale przede wszystkim społeczne. Uświadomiło mi jak niewiele wiemy, jak totalnie nie zdajemy sobie sprawy z wielu rzeczy, jak ogromnie dużo mamy w sobie barier... ale nie tylko Ci sprawni je mają, niepełnosprawni też mają zahamowania, strach i brakuje im informacji. Zamykają się w domach bardzo często świadomie, obwiniając innych za swój los. A przecież spotkałam na swej drodze też takich, którzy mimo ograniczeń spowodowanych chorobą osiągnęli znacznie więcej niż Ci, którym los podarował zdrowie i teoretycznie lepsze możliwości. Okazuje się, nie pierwszy zresztą raz, że każdy z nas jest kowalem swego losu i tylko od niego /i często jego najbliższego otoczenia/ zależy co osiągnie i czy da sobie szansę czy też nie.
Ale ja nadal nie o tym...

Zmierzam cały czas do tego, że... jak już wspomniałam impreza pracowników banku była na 1500 osób. 1% tych gości to byli tzw. wózkowicze. /Mogę spokojnie używać tej nazwy bo mam pełne błogosławieństwo na używanie takiej nomenklatury od niejednego wózkowicza./ Rozumiecie co chcę przez to powiedzieć? 15 osób na tej imprezie PRACOWNICZEJ to byli ludzie na wózkach!!! Atrakcyjni mężczyźni i urocze kobiety, modnie ubrani, otoczeni wianuszkiem znajomych. Po części oficjalnej ruszyli na parkiet i tańczyli. Zupełnie jak u nas, podczas naszej kampanii społecznej. Tylko, że to nie była impreza żadnej kampanii na rzecz pokrzywdzonych przez los. To była świąteczna uroczystość dla pracowników banku. I pewnie nikt wśród 1500 osób + parędziesiąt osób obsługi, nie był tym faktem zdziwiony i wzruszony tak jak ja.... bo to po prostu TUTAJ NORMALNE.

U nas w Polsce jak w sejmie pojawił się poseł na wózku, to zrobili z tego faktu newsa w TV. To tak jak mówił na jednym z warsztatów nasz prowadzący: "jeden jest rudy, drugi łysy a je jeżdżę na wózku". Chyba nie zrobiliby newsa z faktu, że rudy jest senatorem a okularnik ministrem, choć wiadomo, że i takie potrafią wyemitować :-). Każdy przecież chce żeby traktować go normalnie. Zwyczajnie.

Chociaż jak ktoś nie jest zwyczajny to warto podziwiać co robi i szerzyć wiedzę o nim/o nich. Ale o tym już media tak łatwo nie mówią. Jako ex pijarówka coś o tym wiem. Pracownicy wielu redakcji TV mówiło mi wprost: "o niepełnosprawnych u nas się nie mówi, bo widzowie nie lubią smutnych tematów, to jest niemedialne".

No po prostu ŻENA.

A przecież mistrzowie świata w tańcu integracyjnym to nasi rodacy a moi NAJSERDECZNIEJSI ZNAJOMI. Popatrzcie co oni wyprawiają na parkiecie TUTAJ.  Czy przeciętny Kowalski w ogóle ma o tym pojęcie????

wtorek, 6 grudnia 2011

prezent plus rózga :-)

No dobrze, przyznam się, naprawdę... faktycznie byłam ostatnio trochę niegrzeczna. Nieznośna, upierdliwa i wkurzająca. Szczerze powiedziawszy sama ze sobą pewnie ledwo bym wytrzymała. Ciekawe jak mógł ON? No ale ON wiadomo, że jest Aniołem i ma takie niewidzialne skrzydełka i generalnie cierpliwość, wyrozumiałość i tolerancja x 100. A ja? Diablica chodząca czasami. Serio!!! Znam siebie i wiem, że emocje gubią mnie z 15 razy dziennie, ale kilka głębokich oddechów i praca serca wraca do normy.
No ale co się nabroiło to się nabroiło i nie ma tu czego ukrywać, tylko ...
naprawdę!! Mikołaj przyniósł mi dziś rózgę ;-).
Była urocza, delikatna i symboliczna ale ... BYŁA. Sygnał i jasny komunikat został wysłany. No a przeze mnie, wzięty został do serca. Ale zaraz za nią.... /bo rózga była elementem opakowania/ mym oczom /wściekłym niekiedy i niewdzięcznym :-)/ ukazał się taki oto PRZEuroczy, WZRUSZAJĄCY i brak mi słów jeszcze jaki ... przedmiot.


Nie byłam chyba jednak aż taka najgorsza. Są chyba na świecie bardziej ode mnie niegrzeczne łobuziaki... :-)

sobota, 3 grudnia 2011

robaki w duszy kontra oczyszczenie

Czasem tak ma chyba każdy. Zagnieżdżają się mimo naszej woli, wiercą się i niepokoją. Rozgościć się potrafią w najniewinniejszej nawet duszy. Siedzą i z początku nie ujawniają się ani nie uaktywniają. Czekają jak profesjonalny strateg aby uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie. Najczęściej wtedy, gdy rozum ustępuje miejsca emocjom, gdy cichy głos staje się tym mniej znośnym dla ucha, gdy łagodność przemienia się w agresję a cierpliwość znika bez śladu. Gdy czara naszej wytrzymałości się przelewa, wtedy rozstawiają swoje szeregi i w gotowości stają do ataku. Robaki w naszej duszy. To one są odpowiedzialne za zbyt wiele mocnych słów, jakie dobywają się z naszych ust, za przykry ich wydźwięk, za zbyt mocne ich nasączenie, za smutek na twarzy, za łzy na policzku. Zamiast z nimi walczyć od początku, to my poddajemy się im, baaaa.... stajemy się nawet ich sprzymierzeńcem, starając się znaleźć na wszystko odpowiednie wytłumaczenie. Ślepi ze złości brniemy dalej, nie zauważając jak każde wypowiedziane słowo rani, burzy panujący wcześniej ład, jak szarpie i drapie. Dopiero po chwili, jakaś niewytłumaczalna reakcja zachodzi w naszym umyśle i w jednej sekundzie ożywia go i nakazuje znów podjąć współpracę. Umysł do spółki z rozumem budują koalicję i zniewalają na chwil parę niepoczytalne emocje. Trzeba je spętać, ustawić do pionu, spojrzeć im głęboko w oczy i powiedzieć łagodnym ale zdecydowanym tonem: SPOKÓJ.
Kilka głębokich oddechów i po woli, bardzo po woli wszystko wraca do normy. Zmarszczka na czole ustępuje unoszącym się do góry kącikom ust, groźne pioruny w źrenicach chowają się przed świeżym blaskiem, grożący palec opada w dół i pozwala otworzyć się ramionom aby splotły się w uścisku z tymi drugimi.
Nadchodzi oczyszczenie. Robaki pochowały się do norek. Ich oddziały są już przerzedzone. Sporo zginęło w nierównej walce, ale niestety armii nie dało się i nie da się nigdy wytłuc do końca. Bo tak to już jest, że równowaga w życiu być musi. Upust emocjom dać czasem trzeba, choć sposoby na ten upust dobrze by było znaleźć ciut inne.

Tymczasem wizyta w gorącym pomieszczeniu, gdzie pot na jedwabną skórę występuje, gdzie woda w kontakcie z kamieniami pięknie paruje, gdzie zapachy przeróżne do nozdrzy naszych się dostają, tymczasem tylko ona pomaga do całkowitej acz niestety nie permanentnej stabilizacji powrócić. Ciało oczyszcza a i o duchu nie zapomina. Lekkości nadaje, spłukuje żale i pozwala z nową nadzieją wkroczyć w nowe dni.

Ufff....
   

wtorek, 29 listopada 2011

Uwaga! Będę się chwalić! :-)

Jak się mnie ktoś ostatnio pyta "co u Ciebie?" to odpowiadam: "no, ja to bez zmian, cały czas na drutach robię". No i taka jest prawda. Ponieważ nie ma na Naszej Polanie żadnych /jeszcze/ liści do zgrabienia, konfitury z grubsza porobione i nawet zjedzone już prawie, drwa na zimę też nie trzeba /jeszcze/ zabezpieczać... ani nic z tych robót. Więc jak wracam do domu po pracy, to moje myśli są tylko przy drutach... i to nie przy dwóch... ale żeby było łatwiej przy... PIĘCIU!
Zaczęło się od tego, że brat JEGO wszedł mi jeszcze we wrześniu na ambicję i powiedział żebym mu rękawiczki na drutach zrobiła. Hm... nigdy ni cholery... żadnych rękawiczek nie robiłam, ale co tam... Jest internet, są filmiki, było dużo nerwów, nie powiem ... inwektywy na włóczkę i wiecznie wypadające z niej druty leciały, ale zrobione. Są. Ufff.
Na to ON do mnie parę dni po rękawiczkach mówi: "Zrób mi czapkę, taką wiesz... ciepłą, na rower, na narty, z nausznikami..." Poszliśmy zatem do sklepu, wybrał kolor włóczki a ja po zakupach do sieci... i dawaj uczyć się jak czapki się robi.
Po doświadczeniu z rękawiczkami trudne to nie było. Metodą prób i błędów wydumałam jak nauszniki w tym wszystkim osadzić i czapka była po paru dniach gotowa. Była duma moja i ze mnie. Była radość... ale .... po pierwszym dniu użytkowania ON wraca do domu z pracy i zgłasza mi delikatnie reklamację, że mu w uszy wieje. :-( No, uszy ważna rzecz, wiadomo... dobrze, żeby chłopina miał w nie ciepło, nie? No to popatrzyłam, podumałam, poczytałam i stwierdziłam, że czapka do kitu mi wyszła, że to był w zasadzie tylko taki prototyp i dawaj.... poprułam caluśką i bogatsza o nowe wiadomości, o własne doświadczenie i uwagi od Niego skonstruowałam pierwszą, udaną, z której dumna jestem już prawdziwie. Dorobiłam mu zapięcie pod brodą, żeby wersja dla rowerzysty i narciarza nie pozostawiała żadnych wątpliwości a dodatkowo podszyłam cieplutkim polarem. Przy okazji obejrzałam całą "Karierę Nikodema Dyzmy", parę spektakli teatru TVP, a teraz wzięłam się za "Czarne Chmury"
A oto i ona:

Rękawiczek nie pokaże bo to, teoretycznie przynajmniej, Mikołaj ma przynieść... :-)

sobota, 26 listopada 2011

'Pavarotti wśród ....

kotów'
Taki dostał przydomek od jednej z moich serdecznych. Konkretnymi gabarytami rzeczywiście pasuje do tego pseudonimu. Co prawda, po paru latach odchudzania, trochę mu kilogramów odeszło, ale nadal do małych nie należy. Wielki, cały czarny, dumny, poważny, stateczny... to nasz Kocur. Ze mną jest od ponad 14 lat. Pojawił się jako 2 miesięczny, dziki, chowający się przed nami maluch. Chciało się dotykać i głaskać i tulić a tu niestety, nie da się. Podchodami udawało się go pogłaskać tylko w chwilach głębokiego snu. A tak to uciekał przed nami w najgłębsze zakątki mieszkania, taranując w pośpiechu wszystko co było na drodze. Najczęściej moje płyty i kasety na półce.
Przez pierwsze lata nie miał ze mnie dużego pożytku. To był mój pierwszy kot, wychowywałam go trochę jak psa... :-), poza tym wszyscy mówili mi, że koty to indywidualiści i że wcale nie potrzebują tak bardzo kontaktu z człowiekiem. Nic bardziej mylnego, ale ja jednak chyba nie poświęcałam mu wystarczająco dużo czasu. Prowadząc bardzo intensywny tryb życia, często zostawiałam go pod opieką innych /obcych dla Kota/ osób. Finał był taki, że z czasem bardziej lubił siedzieć w domu u mojej sąsiadki niż u nas. Fakt: ona bezdzietna i niezamężna, poświęcała mu znacznie więcej czasu niż ja, rozmawiała z nim, pozwalała na znacznie więcej niż ja, spędzała każde święta, długie weekendy i wszystkie Sylwestry. Po pewnym czasie powiedziała mi nawet dość poważnie, że ten kot jest w pewnym sensie też jej. Niby żart, a jednak...
Z wiekiem stawał się coraz bardziej dostępny, a potem wręcz upierdliwie zaczął domagać się pieszczot. Wreszcie mógł być czas na wspólne przytulania i pieszczoty ale ja niestety miałam w głowie cały świat, który wołał mnie i przyzywał. 3 lata z rzędu w wakacje Kot był pod opieką moich znajomych - żeby było ciekawiej, za każdym razem innych. Jednego roku Kot zachorował tydzień przed moim wyjazdem... koleżanka przez 3 miesiące musiała aplikować lekarstwa w postaci zastrzyków. Zatem Kot może spokojnie o mnie powiedzieć, że w chorobie to ja niestety ale ni byłam jego najwierniejszą z wiernych.
Choć nie może powiedzieć o swojej pani "idealna" to jednak, jest do mnie od zawsze bardzo przywiązany. Ba... ja do niego także. Kochałam go, kocham i kochać będę największą miłością, jaką można darzyć to niepowtarzalne stworzenie.
Ulubieniec moich wszystkich znajomych. Wielu nawet zainspirował do przygarnięcia paru czworonogów.
Odkąd jest z nami ON, Kot stał się absolutnym równoprawnym i niezastąpionym członkiem naszej rodziny. Kot z nami gada, w odpowiedni sposób miałcząc, mrucząc, podmrukując, piszcząc. Znamy ten język i wiemy, że długi i często powtarzający się miałk to pilna potrzeba spożycia jakiegoś posiłku. Za chwilę, zupełnie inny dźwięk oznajmia, że "teraz mam ochotę na mleko". Ale to tylko informacje płynące od kota dotyczące karmienia, ale on z nami gada też na inne tematy. Pociesza gdy jest smutno, dotyka w policzek delikatnie łapką, gdy trzeba już wstawać /i to wcale nie o świcie, tylko dokładnie wtedy, gdy zdarza nam się zwyczajnie poleniuchować zbyt długo w łóżku/, Kot rozmawia z NIM na różne tematy. ON się Kota o coś pyta i najczęściej, gdy wymaga potwierdzenia czegoś, czemu ja jestem przeciwna, Kot udziela odpowiedzi hehehe.... zawsze twierdzącej.
Kot ma swoje miejsce na kanapie i jak ktoś mu je zajmie to potrafi wymownie dać znać, że coś tu chyba nie gra. Siada vis a vis, patrzy i nie odejdzie póki miejscówka się nie zwolni.
Lubi znaleźć sobie skrawek słońca na dywanie i grzać się w jego promykach, przesuwając się co kilka minut w kierunku uciekającego ciepła.
Jest mądry, jest sprawiedliwy, jest ciepły, duży /... aaa to już było/, okazało się tez, że na stare lata doskonale aklimatyzuje się w nowych warunkach mieszkaniowych, ogólnie prowadzi raczej horyzontalny styl życia i chyba dobrze mu tym. Tak, wiemy.... ma nadwagę ale póki co jest zdrowy i silny. Racje żywnościowe /zgodnie z zaleceniem weterynarza/ ograniczone, ale swoje i tak potrafi wymusić. :-)
Moim/naszym marzeniem jest aby Kot dożył spokojnie czasu, gdy będzie mógł cieszyć się z nami NASZĄ POLANĄ. W końcu i niech on coś też z tego ma, że naraziliśmy go na tyle stresu związanego z emigracją. Teraz leży koło mnie i chrapie, mruczy i sapie przez sen. Uwielbiam te dźwięki. A ja ... na stare lata chyba staje się też mniej dzika, a bardziej przystępna, spostrzegawcza i rozumiejąca to PRZEinteligentne stworzenie. 
A oto on - BAMBO, BAMBULO, BAMBISZON - NASZ PRZYJACIEL


niedziela, 20 listopada 2011

zagubiona konsumentka

To nie jest stan, który pojawił się dziś czy wczoraj. Temat powraca od lat ale staje się chyba coraz bardziej mrożący krew w żyłach i sprawia, że brakuje mi słów na wyrażenie żalu, wściekłości a przede wszystkim bezradności.
Od dawna wiadomo, że szynka już nie robi się zielona, rzadko kiedy wędlina może w poleżeć w lodówce dłużej niż 3-4 dni. W serze żółtym mało jest sera żółtego a pomidory psują się po paru dniach, poza tym rzadko smakują jak pomidory. Mleko... o to temat jak rzeka.... szkodzi, pomaga, powinno się pić czy absolutnie nie. No i do tego dochodzi żywność sztucznie przetwarzana, GMO, krowi hormon wzrostu i wiele wiele innych wiadomości, które sprawiają że włos jeży się na głowie. W sklepach coraz więcej półek z produktami oznaczonymi BIO lub EKO. A skąd ja mam do cholery mieć pewność, że to faktycznie takie jest?
Przecież wiadomo, ze badania naukowe są często nieprecyzyjne, utajnione, fałszowane i Bóg wie jakie jeszcze. Naukowcy, którzy pracują dla wielkich korporacji, odkrywszy coś niepokojącego są odsuwani od dalszych badań lub w najgorszym przypadku zwalniani z pracy. Korupcja szerzy się w tej /i nie tylko/ branży na skalę przerażającą. Wszystko to w imię wiadomo.... PIENIĄDZA.
I teraz jak ja, która stara się każdego dnia wprowadzać do naszego gospodarstwa domowego możliwie najbezpieczniejsze produkty, mam się w tym wszystkim odnaleźć? Skąd wiedzieć, że jeśli coś jest na etykiecie "biodegradowalne" to faktycznie takie jest? Jak odkryć, że jabłko, które teoretycznie kupowane jest prosto z ekouprawy, istotnie stamtąd pochodzi? W jaki sposób uniknąć tego zalewającego świat cholerstwa? Co z tego, że ktoś ma przydomowy ogródek, na zboczu góry, z dala od ośrodków miejskich, fabryk i pozostałych źródeł zanieczyszczających środowisko, skoro nasiono, z którego pochodzi roślina może już samo w sobie być niebezpieczne dla naszego zdrowia? Jak tego uniknąć i czy w ogóle da się tego uniknąć?
Nie chcę popaść w paranoję bo przecież wtedy każda wypita przeze mnie kawa z kroplą mleka, spożyta kromka chleba czy też zjedzona z apatytem gruszka, staną się wrogiem numer jeden dla mojego organizmu. Jednak ta bezsilność wobec WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata, dobija mnie i wiem, że nie tylko mnie.

I teraz na koniec krótka historyjka z mego życia wzięta: Przez około 3 lata nie jadłam w ogóle mięsa. Nie robiłam tego z przyczyn ideologicznych tylko, zwyczajnie za mięsem nie przepadam, o czym parę postów temu donosiłam. Dwa lata temu pojawiła się w moim życiu Sroka, która zaproponowała mi wspólny wyjazd do Mongolii. Ona też miała w tym czasie bezmięsną dietę. Wczytawszy się przez wyjazdem w liczne lektury o tym kraju, dowiedziałyśmy się, że wegetarianie kulinarnie nie mają tam czego szukać, bowiem dieta mongolska głównie opiera się na mięsie. Warzyw i owoców tam w zasadzie nie ma, a to co jest w sklepach, pochodzi z Chin /potem okazało się, że nie raz miejscowi ostrzegali nas żeby nie kupować z Chin bo wszystko hormonami, pestycydami i innymi świństwami faszerowane - hehe czyli, że oni bardziej świadomi konsumenci niż cała Europa i reszta świata? :-)/. Zatem na miesiąc przez wyjazdem wprowadziłyśmy do naszej diety mięso, co nie było na początku przyjemne ale po czasie okazało się, że jednak... posmakowało :-). Natomiast w samej już Mongolii mięso było niestety dla nas niezjadliwe. Mogołowie, Ci mieszkający poza Ułan Bator /czyli ok 60% całej mongolskie społeczności/ żywią się głównie faktycznie mięsem. Jest to mięso głównie kozie, serwowane najczęściej w postaci ohydnej /jak dla mnie/ zupy. Zupę wykonuje się mniej więcej następująco: niedogotowane mięso /niedogotowane podobno dobrze robi na zęby - Mongołowie mają piękne, bialuśkie zęby/ pokrojone w kostkę, tak jak na gulasz, wrzuca się do... uwaga...wody, w której przed chwilą gotował się makaron /co dzieje się z rosołem, który na bazie mięsa powstaje - nie wiem do dziś/, makaron też się tam wrzuca. Do tego wszystkiego dodaje się drobno pokrojoną SUROWĄ cebulę, która jest najlepszym składnikiem całej zupy. Niestety strawa ta jest niezjadliwa. My ze Sroką zjadłyśmy tylko cebulę, makaron i upiłyśmy trochę pseudorosołu, tylko dlatego, że koło nas siedziało dwóch naszych towarzyszy podróży - Mongołów - którzy zajadali tę zupę siorbiąc, mlaskając i głośno przełykając żylaste mięso. I w zasadzie mogłabym powiedzieć, że mongolskiej kuchni mówię zdecydowanie NIE! ale znając co nieco historię tego kraju, jego pierwotność i brak /jeszcze/ wpływów /chyba/ dotyczących biotechnologii, chyba jednak zacznę mówić GŁOŚNE TAK.
Jeszcze słówko wyjaśnienia: Mongołowie, mam wrażenie, nie degustują, oni jedzą po to, żeby się dobrze odżywić i mieć siłę do dalszej pracy przy wypasie, hodowli i generalnie po to żeby przetrwać w nie tak prostym przecież klimacie. Ich jadłospis ogranicza się do kilku zaledwie, często powtarzających się dań. Są jednym z ostatnich już
na naszej planecie ludów, których tryb życia, tradycje i sposoby zdobywania pożywienia, nie zmieniły się zbytnio od czasów Dżingis Chana. Owszem, przed jurtami często stoją anteny satelitarne, baterie słoneczne, motory i auta, ale prosta ich życia, dla wielu jest bardzo abstrakcyjną.

Jest mi smutno, gdy to piszę bo wiem, że nie tak powinno być, podążamy nie tą drogą co trzeba, zmierzamy do samozagłady i nikt z WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata nie próbuje nic z tym zrobić. Czy za parę lat będziemy uczyć się od takich ludów jak wrócić do korzeni, jak ratować planetę? Pytanie tylko czy już nie jest za późno.










 to dla Megi :-)
 klasyczne mongolskie "autostrady"

  no i ta zupa :-)
ps. tak, tak naoglądałam się filmów i teraz mnie głowa boli

czwartek, 17 listopada 2011

"Sznur kormoranów w locie splątał się"

Jadę ja sobie na rowerze dwa dni temu, wzdłuż Menu, w słońcu ostatnim lico swe grzeję i nagle widzę, że płynie nurtem rzeki jakiś obcy ptak. Hops... zanurkował i sobie po chwili piękną rybkę wyłowił, połknął i za moment hops... znów jest pod wodą. Rzekę tę znam już dość dobrze i ponieważ Naszej Polany jeszcze nie mamy to obserwuję uważnie wszelkie naturalne cudności nad jej brzegiem, bo lubię. Dokształcam się i wyobrażam, że skoro tu, w mieście, tyle tego się dzieje, to co dopiero za zwierzyniec wspaniały czeka nas dnia pewnego TAM, GDZIEŚ, HEN, POD lub PONAD CHMURAMI. No, ale ... wracając do łowiącego ryby... Przyhamowałam lekko swój jednoślad, bo naprawdę pierwszy raz takiego ptaka widziałam na wodzie Menu. Ani to łabędź, ani gęś, ani też kaczka. Kanadyjskie były tu tylko przez moment, a Puszczyk raczej tylko nocą...
Co jest? myślę sobie... ale ponieważ spieszno mi było to ze smutkiem, ale opuścić rejon nowego ptaka musiałam. Po paruset metrach mijam wyspę na rzece, gdzie to na niej stacjonują wszystkie wyżej wspomniane /oprócz kanadyjskich i puszczyka - choć z nim to nigdy nic nie wiadomo/ kaczki, gęsi i łabędzie i oniemiałam bo nagle mam deja vu. Gdzieś to już kiedyś widziałam i wiem nawet gdzie ale ... to było nie tutaj... tylko w rezerwacie i to na Mazurach. Kormorany???? W mieście??? Siedzą i skrzeczą??? Hm.... wzięłam i zrobiłam im parę fot coby w domu w encyklopedii zwanej teraz po nowoczesnemu Wikipedią, sprawdzić i się upewnić.

Okazało się, że rację miałam i się przy okazji jeszcze dokształciłam i Wam też powiem, że kormorany wcale łatwo nie mają bo jako ptaki wodne uzbrojone są w pióra, które nasiąkają wodą. Czyli nic po nich jak po kaczce raczej nie spłynie. Ale... dzięki temu mają mniejszą wyporność i mogą lepiej nurkować a co za tym idzie szybciej pokarm sobie złowić, co na własne oczęta widziałam. Efektem tego jest dość leniwy tryb życia bo... szybko łowią /na zdobywaniu pokarmu spędzają tylko około 1godziny dziennie/ a potem ... siedzą na drzewach i suszą pióra. Dodatkowo jak siedzą to i przy okazji sporo wydalają a ponieważ wydalają przeważnie w jednym miejscu to gleba pod ich drzewami jest zbyt mocno nawożona i na skutek tego drzewo z wolna obumiera. No i teraz wiem dlaczego zawsze ich miejsce "suszenia piór" jest takie łyse a za to całe białe niczym farbą malowane. Kto widział Wyspę Kormoranów na Jeziorze Dobskim, ten wie. 
Ale o kormoranach w mieście nic niestety w sieci nie znalazłam. 
A może ja ornitologiem jeszcze zostanę? :-)
Aparat nie chciał uchwycić i kormoranów i wieżowców razem ale tak właśnie drzewa wyspy z nowoczesnością miejską się komponują.
 a poniżej znów kormorany na tle najstarszego mostu we Frankfurcie z 1222 roku.
/foty słabe, wiem ale to tylko moja licha komórka/

wtorek, 15 listopada 2011

mgliście dobrze mi

O wczesnym poranku budzi mnie codziennie świat skąpany w gęstej mgle. Tak jakby nie chciał się zupełnie obudzić i jak najdłużej pozostać pod ciepła i lekką kołderką w stanie permanentnego przeciągnięcia. Ciało doznaje przyjemnego i pozytywnego uczucia rozciągnięcia. Łypiąc okiem na zewnątrz pozwalam sobie na jeszcze chwilkę lenistwa. Nie chce mi się wstawać okrutnie choć wiem, że po paru minutach błąkania się na oślep po mieszkaniu i lekko się rozbudziwszy, świat wchłonie mnie, przytuli i przekonam się, że było warto. W perspektywie jest przecież kawa, jest droga, jest też codziennie inny zaokienny obraz, który jadąc podziwiam. Świat się rozjaśnia, co nie oznacza, że znika mgła. To tylko słońce usilnie stara się przebić promieniami, ale przegrywa w tej nierównej walce. Mogę popatrzeć ognistej kuli prosto w twarz i zaśmiać się w duchu, że jeszcze nie jej pora. Teraz główną bohaterką krajobrazu jest ona, czyli tak która wprowadza mnie w dobry nastrój, przygotowuje na rześki dzień i mimo utrudniania w odbiorze zaokiennego obrazu, rozświetla mi umysł. Lubię ją.

poniedziałek, 14 listopada 2011

efekt Pollyanny

Wiadomo, że nie jesteśmy tu dla przyjemności tylko ciężko pracujemy na NASZ kawałek POLANY. Ale przecież nie można tylko wciąż narzekać, że się tęskni za Polską, za ludkami ulubionymi, za paszą polską i za innymi polskimi sprawami. Aby zupełnie nie zwariować i nie popaść w totalną schizofrenię, należy się też skupić na tym co TU i TERAZ, zatem szukamy codziennie pozytywów życia w tym kraju.
Na szczęście rozglądać się daleko nie trzeba i tak oto postanowiłam dziś przedstawić parę plusów, które szczerze lubię w tym mieście i kraju, bo przecież nie tyczą się tylko samego Frankfurtu.
Po pierwsze do napisania tego postu zainspirował mnie taki oto znak w parku przy stawie czyli wielka uwaga skupiona na bezpieczeństwie. Wiadomo, że po lodzie raczej spacerować nie należy ale jak się taki znak sezonowo do latarni przyczepia to działa jeszcze mocniej na wyobraźnię nie tylko dzieci, ale i matek a może i nawet tych, co to procentów za dużo we krwi mają. 
Wracam wciąż do tematu rowerów, rowerzystów i ścieżek rowerowych bo imponują mi pod tym względem Niemcy niesamowicie. Okazuje się, że nawet w tak dużym mieście jak Frankfurt wcale nie trzeba tych ścieżek na siłę budować. Wystarczy na ulicy wyznaczyć trasę i odpowiednio ją oznaczyć. No i ... /choć z tym już na polskich ulicach, a na warszawskich to już na pewno może być bardzo trudno/ wystarczy przystosować do tego faktu nerwową mentalność kierowców. No i ścieżkę rowerową mamy gotową w zasadzie bezkosztowo. :-)

Dodatkowo Proszę Szanownych Państwa zwrócić uwagę na fakt, że ścieżka owa prowadzi wzdłuż ulicy jednokierunkowej czyli rowerzysta popyla sobie pod prąd. Hm... no może z tym busem nie było idealnie łatwo się minąć ale uliczka ta nie jest główną miejską arterią, ino boczną, małą. Nikt tu nie pędzi jak wariat, tylko kulturalnie na dwójeczce sobie się przemieszcza. I przy okazji napiszę, że nigdy nie zdarzyło mi się, że by tu na mnie ktoś natrąbił czy w jakiś inny sposób okazał irytację z powodu mojego jednośladu. I tak oto przechodzimy do znaków, którym komentarz jest zbędny bo widać wszystko niebiesko i czarno na białym.

Niemców można też spokojnie pochwalić za takie oto huśtawki dla mniejszych i większych dzieci. Bujają się na nich nawet kilku miesięczne maluszki, które pewnie jeszcze nawet nie umieją dobrze siedzieć. Nie będę ukrywać, że jako fanka huśtawek też spróbowałam szaleństwa na tym sprytnym urządzeniu. Późno w nocy, po spożyciu... pst... dzieci szczęśliwie wtedy nie było. :-)
No i siatka na boisku, która wisi niezmiennie odkąd pierwszy raz ją zobaczyliśmy. Nikomu nie przeszkadza, nikt nie chce jej urwać, zerwać, ukraść... no nikt....
No i jeszcze o rowerach. Jak się ma swój to dobrze, ba nawet znakomicie, ale jak się nie ma i jest się np. przejazdem a chce się miasto z perspektywy rowerowej zobaczyć to trach... wystarczy zadzwonić czy też wysłać smsa na odpowiedni numer a oni przysyłają za drobną opłatą kod, za pomocą którego odblokowujemy rower i śmigami na nim po frankfurterskich uliczkach. A potem oczywiście możemy go zostawić w dowolnym miejscu na terenie miasta.

A jak się już na tym rowerze jedzie to można zupełnie przypadkowo trafić na taki oto park edukacyjny czyli z niemiecka Wetterpark /Park Pogody/, gdzie można dowiedzieć się wszystkiego o pogodzie właśnie, odświeżyć wiedzę ze szkoły o powstawaniu deszczu a nawet burzy, zaznajomić bliżej ze słońcem i zegarem słonecznym, a także przeczytać o innych zjawiskach pogodowych, a nawet o drzewach i krzewach. My jednak o sprawach owych mogliśmy się tylko domyślać, bowiem nasza znajomość języka nie do końca pozwoliła nam zaznajomić się z tym parkiem. Angielskiego nie przewidziano... a szkoda. W każdym razie świetna to sprawa, rodzinna nauka i plenerowa edukacja.





No i jeszcze, że autostrady, to wiadomo /choć nie powiem - kocham nasze małe trzeciorzędne polskie szosy, czego o krajowych drogach już nie mogę powiedzieć/, że jak się włącza do ruchu jeden samochód to drugi jadący pasem, na który ten pierwszy planuje wjechać, zmienia pas na lewy i tamten bezkolizyjnie może włączyć się do ruchu. Nikt tu sobie światłami nie dziękuje bo to po prostu norma jest i tyle.

 

sobota, 12 listopada 2011

akcja biało-czerwona klasycznie czyli...

...indyk a la schabowy z kapustką i ziemniaczkami

Mam nadzieję, że Desperate Housewife jeszcze przyjmie naszą propozycję do swej akcji mimo iż już po czasie. U nas wczoraj był dzień pracujący i dopiero dziś mam czas na wykonanie obiadu niepodległościowego. Co mnie też w zasadzie cieszy bo mogę sobie spokojnie dziś pokontemplować i odpocząć, nie skupiając swoich myśli na tym, co wydarzyło się w moim rodzinnym mieście w dniu wczorajszym. To, co działo się w stolicy to wstyd i doprawdy żal ogromny, że do radości i weselenia się tym dniem było cholernie daleko. Owszem, wiem że odbyły się też festyny i spotkania rodzinne o znacznie weselszym charakterze ale jednak... chamówa na głównych ulicach Warszawy to totalna żenada.
Tyle ode mnie w tym temacie.

Zanim jednak przejdę do dania głównego, to zatrzymam się dziś na chwilkę na śniadaniu sobotnim, bowiem dwa dni temu doszło do nas TO:


Asia i Wojtek z Siedliska pod Lipami uraczyli nas taką oto wspaniałością. Konfitura mirabelkowa z nutką wanilii to istne cudo dla naszych kubków smakowych. Pierwszy raz udało mi się z kimś z blogowego świata wymienić smakołykami. Niecierpliwe wyczekiwanie na przesyłkę opłacało się, bo słodkości z Żuław są zdecydowanie godne polecenia.

Ukłony i smakowite podziękowania!!! :-)
Nasyciwszy się słodkościami .... przejdźmy do dania głównego:

Schabowego ostatni raz jadłam jak byłam dzieckiem. Nie lubię, nie trawię, feee. Generalnie jestem raczej z tych warzywolubnych i mięso /głównie to czerwone/ nie jest mi do życia potrzebne. Umiem zastąpić je strączkowymi, tofu oraz rybami i innymi frutti di mare. Jednak ponieważ schaboszczak to dla niektórych danie jakich mało i możemy spokojnie zaliczyć je do takich klasyków w naszej narodowej kuchni, to postanowiłam zrobić coś na kształt i kotlecik schabowy jest wyjątkowo indyczy. Wiem, bezczeszczę dobro narodowe :-), ale wybaczcie, proszę mi tę profanację.

Kapuchę dusiłam po raz pierwszy, więc wyszła ciut za rzadka ale nie zmienia to faktu, że pyszna. Pokrojona w piórka, wrzucona do garnka została zalana wodą /może ciut zbyt dużą jej ilością i stąd ta rzadkość :-), ale potem sos był już tak dobry, że szkoda było odlewać/. Przyprawy kto co lubi: sól, pieprz, wegeta, cukier. Na patelni podsmażyłam cebulkę i dodawszy mąkę wykonałam zasmażkę, którą dodała do kapusty.
Kotleciki indycze klasycznie w jajku i bułce tartej panierowane i usmażone. Do tego ziemniak niestety turecki :-), ale ziemniak to ziemniak nie?


No i tak to właśnie sobie dziś świętuję przy drutach i dobrej muzyce wczorajszy Dzień Niepodległości...
a Kocur nasz już się hibernuje w szafie na moim śpiworze ... zatem zima tuż tuż....

środa, 9 listopada 2011

bo facet czasem musi coś zmajstrować

O tym, że ON ma duszę artystyczną wspominałam już parę razy. Absolwent łódzkiej filmówki, fotograf i to znakomity. Uwielbia fotografię reportażową i jest w tym dobry. Nie waha się jechać rowerem np. do Libii aby tam dokumentować losy człowieka. Dzięki fotografii zobaczył kawał świata, był na wojnie, poznał ciekawych ludzi, ich zwyczaje, psychikę, cierpienie, radości i chwile z dnia codziennego. ON wzbudza głęboką sympatię u ludzi a jego dredy, które nosił do niedawna, sprawiały że zapadał ludziom wizualnie na długo w pamięci.  To pomagało mu zawsze dotrzeć do nich trochę bliżej, poczuć dosłownie smak ich codzienności, nie raz skorzystać z ich gościnności a czasem też z pomocy.
Poza zdjęciami, pałał się ON kiedyś także ceramiką i jakby trzeba było to talerze, miski i inne skorupy jest w stanie wyprodukować. Ogólnie pomysłowy z NIEGO Dobromir i umie dosłownie coś z niczego zrobić. Zawsze zaskakuje mnie swoją pomysłowością i wykorzystaniem różnych materiałów do celów zupełnie innych niż je pierwotnie przeznaczono.

Od jakiegoś czasu ON narzekał, że w domu mamy złe światło, że oczy bolą i że a to za jasno, a to za ciemno i wciąż różne kombinacje ustawień świetlnych nie były po jego myśli. Wreszcie się wziął i zawziął i postanowił zrobić lampę. Opowiadał mi najpierw o niej, kreślił w powietrzu schematy, sposoby połączeń, jak to będzie zwisała i jakie światło dawała. Musiał się chyba psychicznie przygotować i przemyśleć temat bo oto wczoraj wracam po 10h pracy do domu, wchodzę i widzę.... dochodzące do mnie do przedpokoju jakieś inne światło, inaczej rozproszone po naszych białych ścianach, a ON podchodząc do mnie miał już dumną minę na twarzy. Co prawda gdy ja zaczynam coś chwalić to ON już ma 1000 odpowiedzi, że to jeszcze nie koniec, że to w zasadzie prototyp, że to tylko próba i że chciał na już i na chwilę popatrzeć jak to w ogóle będzie wyglądało.
W każdym razie jestem ponownie zaskoczona JEGO pomysłowością, wykorzystaniem zaskakująco prostych elementów do wykonania abażuru, ciekawym rozwiązaniem, które pozwala w małym pomieszczeniu umieścić wielką lampę o fajnym rozproszeniu światła. Szkielet to kilka listew połączonych ze sobą dziwnymi łącznikami. Jednym z nich jest nawet żeglarska szekla. Abażur wykonany jest z... kartek A4 :-), które przyczepił po prostu zwykłymi spinaczami do.... no właśnie ... do czego? Zagadka! U mnie po raz pierwszy. Z czego ON wykonał szkielet abażuru? W sumie odpowiedź jest banalnie prosta ale może i nie...
Najlepiej szkielet obrazuje zdjęcie drugie.    
A lampa wygląda tak:





Prawda, że fajna?  :-)

ps. a do wczorajszej nocy z zewnątrz dobiega do nas głos... hm... i tutaj druga zagadka ale pewnie nikt nie da mi odpowiedzi. Jestem przekonana, że to ptak z rodziny sów czy puchaczy. Śpiew podobny do puszczyka, ale czy to możliwe żeby do miasta przyleciał i od dwóch dni żerował na drzewie sąsiadującego z nami parku? Lasy wprawdzie blisko ale... no sama nie wiem.