środa, 25 czerwca 2014

Wojtek

Chodzi, stąpa, przemieszcza się. Wolno, po woli, bez pośpiechu. Nie widać nigdy jak i skąd nadchodzi, po prostu zerkam i jest albo go nie ma. Wojtek mało mówi, albo inaczej, mówi czasem i dużo ale ma mały zasób słów. Nie liczy godzin bo nie zna się na zegarku, nie liczy dni bo nie umie korzystać z kalendarza ale... zawsze dobrze wie, kiedy ma czekać na listonosza z rentą. Wojtek nie umie pisać ale do niczego nie jest mu to potrzebne.
Śpi na w łóżku sianie. Jego dietę stanowi głównie to co daje ziemia. Ale... nie pogardzi słodyczami. Spirytus? Tylko wtedy gdy trzeba natrzeć bolące kolano.
Truskawki są dla niego za kwaśne, jednak ze smakiem zjada niedojrzałą jeszcze czarną porzeczkę.
Wojtek ma swój świat. To pewne.
Wojtek spędził dzieciństwo w naszym domu. W domu, który obecnie ON tak pięknie, skrupulatnie i bezkompromisowo odnawia. Przychodzi do Niego codziennie, czasami nawet po kilka razy i patrzy. Kontroluje i fachowo zerka. Zapytany: "Jak jest? Dobrze?" Odpowiada: "Po woli idzie ale będzie dobrze".
"Panie Wojtku, jaka będzie jutro pogoda?"
"Będzie dobrze"
No pewnie a jak ma być.

Czasem przychodzi i pomaga na tyle na ile pozwala mu forma. Pomaga bo sprawia mu to radość i jest jakimś celem w tej nieco już monotonnej codzienności. Każdego dnia widać zmiany ale te zmiany go cieszą bo stary dom nabiera blasku ale w tradycyjnej technologii.

Wojtek jest takim poetyckim duchem tego miejsca. Mało już ludzi, którzy urodzili się na początku XX wieku i funkcjonują tak jakby cały czas żyli w tamtych latach. Jakakolwiek zmiana wywołuje u nich bunt, strach przed nowym a raczej strach przed tym, że zniknie stare. A tego starego już coraz mniej.
Dziś wyobraziłam sobie Wojtka w centrum dużego miasta i na szczęście nie umiałam sobie tego widoku zwizualizować. Jakie to uczucie żyć całe życie w otoczeniu zboża, traw, krów i kur. Jakie to uczucie nigdy nie widzieć na własne oczy pędzonych po autostradzie samochodów, strzelistych wieżowców, sunących po szynach kosmicznych pociągów.
Jego świat to ta wieś, pagórki, wschody i zachody słońca. Góra Chełm zapowiada pogodę tę dobrą i tę lepszą.
Wojtek ma 87 lat i jest naszym sąsiadem.



wtorek, 24 czerwca 2014

cud kraina

Pierwszej nocy nie mogłam spać bo śpiewały mi dosłownie nad samym uchem najróżniejsze ptaki. Na każdego przychodziła odpowiednia pora. Do snu kołysało mnie pohukiwanie puchaczy i innych sowiastych stworzeń. W nocy przy świetle księżyca rozpoczynały się koleje trele, gdy księżyc chylił się ku swemu zachodowi, a na horyzoncie pojawiała się lekka poświata następnego dnia, do grania zabierały się następne umuzykalnione skrzydlate stworzenia. My, śpiący (lub też nie) w namiocie rozbitym na strychu naszego (NAAAASZEGO!!!) domu, pod jeszcze niepokrytym dachem, byliśmy w zasadzie obok tego śpiewu, tego grania. Szpaki lubią siadać na szczytach dachów i stamtąd roznoszą się najczęściej ich niepowtarzalne piosenki. Było to o tyle przyjemne co wcale nie irytujące i mimo iż niewyspana to niezwykle szczęśliwa obudziłam się pierwszego ranka w/na naszym domu.
A tak poza tym to w życie wiejskie wciągam się zawsze niezwykle łatwo i tak naturalnie, że aż sama sobie wcale się nie dziwię. Sianokosy pierwsze już za mną. Grabiłam, deptałam na wozie a potem jechałam na samej górze, ciągnięta będąc przez ciągnik, żeby chwilę później wrzucać te aromatyczne zbiory do stodoły, jeszcze nie mojej ale ... spokojnie będzie i nasza stodoła i nasze osobiste siankosy. Co prawda przedramiona mi wysiadły i zrzutki z wozu nie dokończyłam ale i tak byłam z siebie dumna.
Spacerowałam po łące, wdychałam aromaty ziół i trw, zbierałam młodziutki szczaw, zrywałam kwiaty. Choć u siebie i szczęśliwa to jeszcze wyobcowana. ON to co innego!!! Jesteśmy w sklepie a ekspedientka do NIEGO "O, Dzień Dobry, przywieźli już te ciasteczka co Pan lubi" "To ile zważyć?". Za moment z zaplecza pojawia się druga Pani "Cześć, co słychać?"A ja stoję sobie i zastanawiam do kogo te Panie tak się przymilają :-) i nikogo przy kasie nie widzę ino nas. :-)
Jest dobrze, jest bardzo dobrze i koniec widać bardziej niż kiedykolwiek do tej pory. Choć roboty, co tu ukrywać, nadal moc.










a po sąsiedzku mamy takie cuda :-)










poniedziałek, 9 czerwca 2014

Mistrz w Beskidzie Niskim

Mama ukulturalniała mnie od najwcześniejszych mych lat. Kino, teatr, koncerty, wystawy. Zawsze miała skądś zdobyte bilety na coś, co w zasadzie zawsze okazywało się strzałem w dziesiątkę. To dzięki niej mając 8 czy 9 lat pierwszy raz ujrzałam na swe oczy "Amadeusza" a wcześniej "Hair" a Milos Forman stał się mym guru na wiele lat i cenię go bardzo do dziś.
Wszystkie moje uniesienia związane z teatrem, mają swoje źródło w pomysłach mojej mamy. Ona zawsze wiedziała co jest dobre, co warto, co trzeba, co koniecznie.
Miałam nawet swoje 5 minut w ognisku teatralnym, w jednym z warszawskich teatrów pod dyrekcją znanego małżeństwa, ale niestety w moim przypadku był to totalny niewypał i niezła trauma, więc pominę ten wątek milczeniem.
Nic jednak dziwnego, że po latach, moje cztery litery zasiadły na stołku PR managera stołecznego teatru, który to czas wspominam z łezką w oku i wierzę, że kiedyś nasze drogi zawodowe jeszcze nie raz się skrzyżują, bo prywatnie jesteśmy chyba nierozłączni.
Na deskach owego teatru, w ramach Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego, miał kiedyś wystąpić jako gość, guru i mistrz, Jan Peszek ze swym nieśmiertelnym ale jakże nadal aktualnym "Scenariuszem dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego" Bogusława Schaeffera. 
Pan Jan potrzebuje do tego spektaklu dość specyficzny zestaw scenograficzny: wiadro, drabina, 1 kg mąki, deski i takie tam detale. Zazwyczaj nie wozi tego ze sobą ponieważ podróżuje pociągami, więc teatr musi mu to zapewnić. Dla pewności, przed spektaklem, zostałam poproszona o zatelefonowanie do Jana Peszka celem potwierdzenia czy wszystko mamy, bowiem wcześniej ktoś tę listę rekwizytów spisał w pośpiechu i "na kolanie". Dzwonię. Jan Peszek mówi ściszonym głosem, że jedzie pociągiem i nie może głośno rozmawiać. Informuję, że dzwonię tylko celem potwierdzenia gotowości ze scenografią i wyliczam co mamy. Pan Jan słucha mnie cierpliwie, po czym mówi "Nieee... wszystko Pani pokręciła..." i równie cierpliwie poprawia mnie, jak powinna wyglądać cała lista. No cóż.... pierwsza wpadka zaliczona. 
W końcu, gdy Jan Peszek dociera do naszego teatru, okazuje się, że druga wpadka czai się za rogiem, bowiem jego garderoba nie została jeszcze zwolniona a tym samym przygotowana i posprzątania. Jako że teatr dysponował tylko jedną garderobą, zaproponowaliśmy kawę, herbatkę, ciasteczko i przeprosiliśmy za zwłokę. Jan Peszek w całym swoim wyluzowaniu rozwalił nas kompletnie, bowiem powiedział, żeby się niczym nie przejmować, bo on tu sobie w kąciku, w korytarzu zmieni strój prywatny na kostium i po kłopocie. Scenografię rozkładał i składał po spektaklu osobiście bo "panowie jesteście już przecież po trzecim dniu festiwalu i na pewno jesteście zmęczeni". Uśmiech, luz, ZERO gwiazdorzenia, kumpel! Klasa!
Uczestnicy naszego festiwalu, młodzi adepci sztuki teatralnej, bez znanych nazwisk, bez spektakularnych osiągnięć, potrafili niestety skandalicznie gwiazdorzyć i jednocześnie wymagać rzeczy daleko wykraczających poza ich teoretyczne potrzeby. A tu, wielki mistrz polskiej sceny teatralnej i taka piękna skromność. Czemu nie uczą tego w Akademii Teatralnej? 
Inna anegdota z Janem Peszkiem dotyczy tym razem mego taty. W jednym z spektakli, również Bogusława Schaeffera, Jan Peszek wygłasza taki oto niezbyt mądry i pozbawiony sensu monolog 
"Kiedy byłem bardzo mały, obie ręce mi śmierdziały, 
lecz skończyła się ma męka, śmierdzi tylko jedna ręka"
Z tego i jeszcze z wielu innych tekstów śmialiśmy się zawsze w naszym rodzinnym gronie. Fart chciał, że pewnego dnia mój tata dzielił przez kilkanaście sekund windę z Janem Peszkiem. Zjeżdżali w towarzystwie innych jeszcze osób na jednego z warszawskich biurowców.  Jako, że mój tata ma niewiele zahamowań, postanowił wykorzystać moment i zaczął tak niby do siebie "Kiedy byłem bardzo mały, obie ręce mi śmierdziały," bo czym Jan Peszek całkiem naturalnie dodał "lecz skończyła się ma męka, śmierdzi tylko jedna ręka". 
Wysiadając z windy podali sobie ręce i tym samym zakończyli ten spontaniczny happening.  

Dlaczego o tym wszystkim piszę...
Bowiem od lat paru marzę o tym, aby wybrać się na Spotkania Teatralne Innowica. Wydarzenie to zawsze odbywa się na przełomie maja i czerwca. Tym razem jednak organizatorzy z przyczyn dla mnie kompletnie nieznanych, przenieśli festiwal na drugą połowę czerwca, czyli na dokładnie ten czas, kiedy ja jadę odwiedzić JEGO. Zaglądam na stronę Spotkań a tam...... 

19 czerwca (czwartek)

17.00 - Jan Peszek "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" [Sarepta – stodoła]


Nie wiem czy ktoś z Was będzie w tym czasie w Beskidzie Niskim ale jeśli nie to zaplanujcie i bądźcie. Spektakl ten wykonany na terenie Nowicy dostanie nowej jakości, która w sumie chyba nie jest mu nawet jakoś specjalnie potrzebna, ale warto będzie to przeżyć. Jan Peszek kończy w tym roku 70 lat, a ten spektakl gra niezmiennie od 38 lat. Jego kunszt aktorski w połączeniu z formą fizyczną, której może mu pozazdrościć niejeden nastolatek, wbijają w fotel.
Ja tam będę. Nie wiem czemu uzurpuję sobie to prawo ale ZAPRASZAM WAS SERDECZNIE!

niedziela, 8 czerwca 2014

Człowiek na Ziemi

"Wszystkie żywe organizmy na Ziemi są samowystarczalne lokalnie.
Jedynie cywilizowany człowiek w ciągu ostatnich 200 lat tak
daleko odszedł od lokalnej samowystarczalności. Tak bardzo, że teraz musi się na nowo tego wszystkiego uczyć." Artur Jan Milicki

To fragment z książki "Człowiek na ziemi", która jest moim atlasem i przewodnikiem od paru dni. Mimo iż Artur Jan Milicki pisze o rzeczach prostych, jasnych i podstawowych to jednak trudnych i nie tak popularnych jakby się chciało. Zebrał on w jedną całość zbiór myśli własnych i zapożyczonych, ale z którymi tak zwyczajnie i bez dorabiania się utożsamia. Napisał, że mimo iż to książka głównie dla potomnych, dla dzieci, dla niego samego... to jednak jest to też książka o nas samych, przynajmniej tak by chciał. I nie pomylił się, przynajmniej w moim wypadku.
Milickiego coś uwierało, coś męczyło, z jakiegoś powodu odczuwał, że znajduje się w niewłaściwym miejscu. Uzależnienie, pozorna wolność, uwikłanie w system, bezsensowne prawo... to wszystko zmotywowało go do zmian. Zmian wielkich, odważnych, trudnych i dla wielu po prostu dziwnych... ale tylko z perspektywy tych, którzy do tych zmian nie są nawet nie tyle gotowi co choćby tolerancyjnie ustosunkowani. Dla niego było to proste, jasne i przejrzyste. Wiedział czego chce i dlatego w tak naturalny sposób stał się Człowiekiem na Ziemi. A teraz ja czytam jego słowa i wiem, że ta książka jest faktycznie o mnie, o nas, jest moja, nasza i dla mnie, dla nas.
Teraz wiem, jak jeszcze nigdy, że można, że trzeba i że należy.
I to wcale nie dzięki książce, bo ona jest jedynie idealnym odwzorowaniem naszych myśli i dążeń. Wiem to dzięki sobie samej, dzięki JEGO pracy i zaangażowaniu. Wiem to dzięki przyjaciołom, znajomym, rodzinie. Dzięki wszystkim ludziom, którzy wysyłają tę niewidzialną ale odczuwalną energię.

A ON mimo iż "Człowieka na ziemi" nie czytał, stał się nim mimowolnie. Jest dobrym gospodarzem i szefem. Jest asertywny i nie daje sobie wcisnąć niczego co sugerowałoby pójście na łatwiznę. Nie wszystkim się to podoba, bo obecnie nawet ludzie wsi chcą robić wszystko "po nowoczesnemu" a wymysły "miastowych"  o tym, aby reanimować stary dom zgodnie z tradycją, uznają za fanaberię i często nie wykazują zrozumienia. Są też na szczęście inni Ludzie na Ziemi, z którymi rozumiemy się bez słów. I nie ważne czy to ludzie wsi czy miasta bo Człowiek na Ziemi to raczej ogólna postawa życiowa i nie determinuje go miejsca zamieszkania.

A my, Baby z Dojczlandii, pomijając na horyzoncie betonowe krajobrazy, toniemy w otaczającej nas zieleni i zbieramy żniwo.










a dnia pewnego, i to mam wrażenie, że już całkiem za niedługo, stanę się Babą na Ziemi swojej i będę te cuda obrabiać TAM tzn. TU ...