poniedziałek, 30 kwietnia 2012

wirusowe pitu pitu

Dziś otrzymaliśmy jeden ważny telefon. WSZYSTKIE wyniki na kocie wstrętne wirusy wyszły u naszego Bambucha negatywne. NE GA TY WNE!!!!
Zrobiliśmy jedno wielkie UFFFF.
Uffff!!! Naprawdę te szpitalne historie mocno nas psychicznie nadwyrężyły i pewnie parę siwych włosów przybyło.
Do tego stopnia, że wczoraj o północy zerwałam się z łóżka, w którym już drzemałam i podbiegłam do NIEGO z informacją spanikowaną w głosie, żem PITa nie wysłała... a przecież jutro 1 maja.... /sic!/
ON się zdenerwował, ja już widzę pisma z US upominające się o należną karę pieniężną, widzę jak mi się wszystkie poukładane belki osuwają i znikają jedna po drugiej... :-( Nerw.
No nic, myślę sobie, dałam ciała. Ale może napiszę jakieś pismo usprawiedliwiające, może zrozumieją, że kot, że wirus, że emigracja...
Usnęłam.
Rano Trójka poinformowała mnie, że "dziś US będą otwarte do godziny 18:00". Co za kochana Trójeczka... Zawsze wie jak mi humorek poprawić. Toż 1 maja dopiero JUTRO!
Ufff.
No ale to nie koniec...
Jak wróciłam z pracy i chciałam otworzyć PITa wystawionego przez moją ciocię-matkę chrzestną i księgową w jednej osobie, to się okazało, że mi nie otwiera. Bo to zapisane jest w jakimś mądrym programie księgowym, do tych wszystkich PITu, PITu, a ja go nie mam. Ciocia w domu będzie o 21:00. U nas poczta do 19:00. No DNO DNA - myślę sobie i w kolejnej panice angażuję pół Warszawy żeby mi pomogli. Nikt nie wie. Jedna Mądra Koleżanka z branży Finansowej, zbyt naiwnie wierząca w moje umiejętności, zasugerowała mi nawet, żebym sobie sama jeszcze raz pita rozliczyła, że to BANAŁ i że programy do tego przecież mądre są. Ale przecież ja GŁĄB na GŁĄBY w tej sprawie. Serio!!! /Dzięki Betty za próbę namówienia mnie, ale nie dzisiaj... :-) :-)/
Wreszcie inna Anielica, młodsza i roztropniejsza ode mnie, naprowadziła mnie na trop. Już nie będę pisać po kolei. Okazało się w każdym razie, że rok temu tenże sam problem zaskoczył mnie na parę dni przed terminem PITowym. Odnalazłam starego maila, sprzed roku i sama sobie odpowiedziałam na "PITanie", z jakiego klucza skorzystać aby ów cholernik się otworzył.
JEST, podpisany, cieplutki. Czeka aż go wreszcie wypchnę z domu, bo w moich rękach takie rzeczy to istna katastrofa.

WSZYSTKIM BARDZO DZIĘKUJEMY ZA CIEPŁE MYŚLI O NASZYM WCALE NIE ZAWIRUSOWIONYM KOCURKU - a jedynie zainfekowanym miejmy nadzieję. 
MA SIĘ DOBRZE. MIAUCZY. JE I WAS POZDRAWIA. Miauuu!!!

niedziela, 29 kwietnia 2012

je

Wstał rano, jeszcze przed nami i po prostu zjadł śniadanie. Wrócił do łóżeczka i obudził mnie swoim pyszczkiem pachnącym kocią karmą. :-). Obudziłam się z uśmiechem na twarzy, wstałam i dołożyłam do michy... a co! niech je!!
Oczka już radośniejsze, humorek też dopisuje. Jeszcze słaby ale wraca, wraca ...
Tylko dwa razy dziennie jest walka żeby strzykawką podać antybiotyk bo zakraplanie kropli do oka znosi bezproblemowo. Dzielny.  
Tylko żeby jeszcze jutro te wyniki okazały się dla nas pozytywne. Ale skoro je i wraca do sił... to wierzymy, że to jednak nie jest ten obrzydliwy wirus. 


sobota, 28 kwietnia 2012

nowe doniesienia

Kocurek już w domku. Nie mamy jeszcze wieści, które pocieszałyby w 100%, ale sam fakt, że jest z nami jest już niezmiernie radosny.
W poniedziałek mają być wyniki ostatniego testu, na wirus, który jest dla kotów chorobą śmiertelną. Zatem nadal prosimy o trzymanie kciuków.
A my skupiamy się na 3 - tygodniowej terapii antybiotykowej plus krople do oka. Zatem będzie walka niestety.
Dziękujemy za wszystko: za paczenie, za trzymanie kciuków, za myśli pozytywne.
 

piątek, 27 kwietnia 2012

szpital :-(


Stan Bambo jednak się nie poprawił. Wczoraj może zjedzenie paru kęsów mięska i picie wody oraz siusiu do kuwetki zmyliło nieco nasze czujne oko. Wydawało nam się, że jest lepiej ale z pewnością nie było gorzej.
Dziś rano Bambo obudził się z obiema błonkami białymi na oczkach. Myślałam, że to tylko po nocy takie zaspanie, ale nie...
Decyzja była szybka. Jedziemy do weterynarza. Tym razem do tego, gdzie jest okulista.
Bambo szybko został otoczony opieką. Pani weterynarz natychmiast w suchym ale fachowym stylu zdiagnozowała, że kot jest odwodniony i stan jest ...CIĘŻKI. :-(
Mówiła szybko i jakoś nie starała się zwolnić, żeby ułatwić nam zrozumienie. Gdy nieudolnie próbowałam przekazać JEMU co powiedziała Pani Doktor, nagle odezwała się asystentka, która od początku była w gabinecie i okazała się być POLKĄ. Dzięki Bogu!!!
Teraz już było nam łatwiej.
Decyzją weterynarz Bambo został do jutra w szpitalu. Podłączyli mu kroplówkę oraz zasilają jego osłabiony organizm węglowodanami. Oko i zmiany w nim /które od wtorku do dziś mocno się posunęły/ są tak naprawdę najmniejszym problem i tylko chyba skutkiem tego, co się tak naprawdę dzieje w kruchym organizmie naszego kotka. Najważniejsze było oczywiście odwodnienie. Zrobiono mu badania. Wyniki krwi były nawet dobre, tzn. lepsze niż się spodziewano. Zrobiono mu też testy na różnego rodzaju wirusy, które być może są odpowiedzialne za ten stan. Polska asystentka dzwoniła do nas dwa razy i na bieżąco informowała o tym, co się dzieje. Wieczorem dostaliśmy wiadomość, że zrobiono mu też Rtg płuc i wykryto jakieś zmiany. Podejrzenia są dwa: zapalenie płuc albo zmiany nowotworowe.
Tak jak wiedziałam od soboty, że oko nie wygląda naturalnie, tak teraz wiem i czuję, że to nie jest nowotwór. Jakoś tak intuicja mi podpowiada, że nie i tyle.
Jutro po 14:00 mamy go odebrać - jeśli oczywiście jego stan będzie stabilny.
Polka, która jest z nami w kontakcie to prawdziwy Anioł z powołaniem i podejściem do pacjenta i ich opiekunów. Mam nadzieję, że nie tylko młody wiek i zapał są za to powołanie odpowiedzialne i że taki stosunek do zawodu zostanie jej na zawsze. To naprawdę duży plus tej całej smutnej przecież historii.

Nie muszę pisać ile nas to dziś kosztowało nerwów i łez. W pierwszej bowiem chwili powiedziano nam, że wirusy tzw. kocie są różne i niektóre niestety nieuleczalne i że być może musimy być przygotowani na najgorsze. Staramy się nie myśleć o tym najsmutniejszym finale ale...
Najsmutniej nam z tego powodu, że on tam sam, biedny, nie wie co się dzieje. Obcy ludzie, obca przestrzeń i jeszcze chory i nawet nie wiemy czy ma go kto pogłaskać, utulić i pomiziać w ulubionych miejscach.
Ciężko nam ale staramy się nie myśleć negatywnie tylko koncentrować wokół Bambo wszelkie pozytywne myśli, o co i WAS PROSIMY.

Jako dobry i pozytywny znak odczytujemy fakt, iż dziś z rana przybyły do nas DWIE SÓWKI a żeby było ciekawiej, przyfrunęły one na tęczy. Przywędrowały z daleka i z pewnością nie bez przyczyny dotarły akurat dziś. Piegowata! Wysłałaś je w idealnym czasie i niezmiernie za wysłanniczki owe Ci DZIĘKUJEMY.  Czuwają nad nami i już się zadomowiły. Czekają na powrót Bambo do domku.
Dodawać nie muszę, iż są śliczne. Jak humory nam wrócą to je Wam przedstawimy. Dziś nie ma sił na fotografowanie. :-(
 

wtorek, 24 kwietnia 2012

Pan Kotek był chory...

... i leżał w łóżeczku.
Dosłownie.
Niestety od soboty nasz leniwy i wiecznie zaspany Kocurro, jest teraz jeszcze bardziej zaspany ale nie z lenistwa a ... z choroby :-(.
Przestał jeść. Próbuje ale bardzo mało i małymi kęskami. Dobrze, że pije ufff, ale jedzonko mu nie idzie, nawet to najlepsze i najulubieńsze i nawet podane do łóżeczka i nawet surowizna. Nic.
Próbuje po 3-4 kęsy ale potem odpuszcza.
Śpi i smutny jest.
Wczoraj jak wróciliśmy do domu to niestety był zaśliniony... zatem przestałam już czekać aż zacznie jeść tylko rozpoczęłam poszukiwania weterynarza. Ale jak się okazuje o 21:00 w kraju cywilizowanym, jakim są Niemcy bardzo trudno takiego znaleźć. Wrzucając w google różne zapytania nie pojawiło się nic co sugerowałoby poradnię weterynaryjną 24h. Chyba, że mój research był marny.
Dziś natomiast po pracy, szybciutko kocurka w autko i do najbliższego weterynarza, który na szczęście angielskim słabo bo słabo ale władał /po niemiecku o zagadnieniach weterynaryjnych jeszcze nie jest mi łatwo/. Jeszcze w poczekalni spojrzałam kotu głęboko w oczy i ze smutkiem stwierdziłam, że zmiana koloru tęczówki, którą zaobserwowaliśmy parę dni temu, teraz już przeobraziła się w powiększoną źrenicę i coś, coś.... mi się tu nie podoba.
Zatem zaczęłam o tym niejedzeniu, o tym że mam wrażenie, że go może podczas tego jedzenia coś boleć... /zęby może?/, bo niby próby podejmuje ale maleńko zjada, a zaraz potem przeszłam do tego oka. Nie chciałam nic sugerować ale mądry lekarz z pewnością nie zbagatelizuje takiej uwagi. Lekarz spojrzał na moją Czarną Kulkę, podotykał, pomruczał, zmierzył temperaturę, zaaplikował zastrzyk, dał jakąś papkę na zaostrzenie apetytu, tabletkę i powiedział, że to może gardło boleć i sprawiać bóle przy przełykaniu. Kazał obserwować i jak po 2 dniach nic się nie polepszy to wrócić.
Koszt tej wizyty niewspółmierny był do czasu spędzonego w gabinecie, ale "pies go drapał" - nich mi tylko Bambulo jeść zacznie bo pierwszy raz w życiu tak ma, że nie chce i że odmawia. :-(((

Różne czarne myśli mi po głowie chodzą i o tym oku nie mogę przestać rozmyślać. Mam wrażenie, że przez bardzo krótki okres coś się tam w tym oku powiększyło. O oku nic lekarz mądrego nie powiedział, tylko skierował do zwierzęcego okulisty.
Kot JEGO, Kacper, którego nie zdążyłam niestety poznać, zszedł był z tego świata z powodu oka właśnie i ... ta myśl nie daje mi teraz spokoju.

niedziela, 22 kwietnia 2012

ekologię wymyślili bogaci ludzie

To jest temat, który już od dawien dawna biega po mej głowie ale podjęcie go było dominowane przez jakieś inne bieżące tematy. Waga jednak tego problemu nie daje mi spokoju i mam zamiar o tym dziś podebatować.
Wkurzam się codziennie i każdego dnia i w każdej minucie, bowiem jak odwiedzam domy, w których pracujemy to jestem przerażona. O oszczędzaniu czegokolwiek nie ma tam mowy. W tym temacie nie ma podziałów na tych bardziej lub mniej lubianych. Prawie wszyscy mają gdzieś wyłączanie światła, odłączanie naładowanych już sprzętów czy choćby zakręcanie kaloryferów teraz, gdy okres grzewczy już dawno za nami. Przeginką totalną jest wyjechanie małżeństwa na kilka ładnych dni i zostawienie włączonego miniodkurzacza, który ładuje się wiecznie aby zawsze był gotów to wciągnięcia kilku okruchów ze stołu po porannym posiłku lub takiej elektronicznej ramki do prezentowania zdjęć, co to sobie stoi na komodzie i wyświetla dzień i noc fotki z wojaży po całym świecie. Pięknie ale podczas nieobecności w domu nikt na to nie patrzy, co nie? Kobieta wychodzi do sklepu na parę godzin a w kuchni świeci się światło nad okapem, nad zlewem, światło górne, światło w przedpokoju, no a w pokoju kaloryfer na 5-tce a okno otwarte... "bo tu zawsze tak duszno".
Zbytkami otaczają się Ci ludzie niesamowitymi. Mimo iż wiadomo, że każdy ma swoje potrzeby i pewnie dla mocno ubogich ludzi to nasz stan też pewnie jest mocno przegięty w stronę posiadania wielu, wielu niepotrzebności to jednak ... 15 sztuk identycznych swetrów w każdym kolorze palety barw tyleż samo spodni identycznych, 100 par butów i 20 torebek od samego Vuittona... przy czym widać, że nic z tego nie jest noszone... ech.... i to tylko kropla w morzu tego, co tak naprawdę znajduje się w wielu garderobach.
A jednocześnie w lodówkach wszelkie produkty z półek oznaczonych etykietą BIO i EKO.
I dobrze... tyle tylko, że dlaczego oni nie widzą między jednym a drugim żadnego powiązania, żadnej refleksji...
Wszystkie produkty MUSZĄ być z etykietką świadczącą o tym, że firma znana i najlepsza a przede wszystkim potwierdzająca, że dany produkt w najwyższej był cenie. Żadne tam domowe wyroby nie wchodzą w rachubę.
Czyli wspieranie małych producentów nie ma szans u takiej elity, która właśnie mogłaby jakoś zmienić losy tego konsumpcyjnego świata.
Mi się tutaj wiele spraw przewartościowało choć Ci co mnie znają to nigdy nie zarzucą mi otaczania się zbytkami. Wiadomo, każdy ma w szafie za wiele. Zawsze da się coś wyeliminować, oddać, przekazać bardziej potrzebującym. Jednak Ci naprawdę zamożni, rzadko kiedy wpadają na pomysł zaniechania gromadzenia wokół siebie niepotrzebnych rzeczy. A przecież to oni często mogliby wyznaczać nowe trendy i służyć przykładem innym.
   
Mój tata twierdzi, że ekologię wymyślili bogaci ludzie i chyba coś w tym jest bo przecież Ci, którzy naprawdę starają się wrócić do korzeni i dbać o Matkę Ziemię stanowią promil ludności tego świata i zazwyczaj bogactwo /przynajmniej to materialne/ jest im obce. Nie mówię, że wszyscy mają żyć w lesie, żywić się korzonkami i nie dać się porwać systemowi, ale gdyby choć przez chwilę każdy z nas zastanowił się nad tym co robi, jak bezsensownie wylewa wodę, marnuje prąd, zjada śmieciowe jedzenie... byłoby nam wszystkim łatwiej.




czwartek, 19 kwietnia 2012

Cztery Strony Świata

Gdy Czarne Wielkie Koty, które zazwyczaj o 20:20 wieczorem grzeją już od jakiegoś czasu kanapę, zdecydują się jednego dnia wyjść na wieczorny obchód terenu...
to na świecie dzieją się takie oto cuda


 Gdzie nie spojrzeć niebo w swej najcudniejszej krasie
 Tęczowy łuk przez połowę je prawie przedzielił
A zachód słońca był przy tym płomiennie ognisty
 
Tęcza przez całe niebo o zmroku się wyłoniła
 i łagodnym łukiem opuściła swoje piękne oblicze ku Ziemi

Jakie szczęście, że Czarny Kot czasem trochę wbrew sobie wyprowadzany jest na wieczorne spacerki przez Niego, bo gdyby to nie miało miejsca, to ów spektakl przeszedłby nam koło nosa i tyle byśmy Panią Tęczę o zmroku widzieli.

wtorek, 17 kwietnia 2012

zagapiam się

Coraz częściej się na tym łapię. Wcześniej tak intensywnie tego nie robiłam... a teraz dzieje się to mimo woli.
Jadę samochodem autostradą /siedzę za kierownicą/ i podziwiam chmury lub zachodzące słońce albo ptaki na polu lub w locie. Niebezpieczne - tak, ale pod kontrolą. To jak medytacja, niby koncentracja ale brak myślenia o czymkolwiek. Zgłębiam rodzaje i odcienie pojawiającej się coraz intensywniej zieleni. Jest zieleń ciemna, jasna, bardziej w miętę wpadająca i limonkowa. Jest wreszcie ta z nutką żółtego, ta uśmiechnięta i ta poważna, ta radosna i ta zamyślona. A zieleń poprzecinana jest plamami bieli i różu. Czasem wiatr zawieje to płatkami niczym śniegiem posypie. A tu i ówdzie żonkil kielich rozchyli lub tulipan uśmiechnie się
Chłodno jeszcze ale pięknie i tak miło się zagapić.

czwartek, 12 kwietnia 2012

dwa telefony i zastój w rozwoju wiosny

W zeszłym roku ON znalazł był w pracy telefon. Blackberry. Pracował wtedy w takim klubie nocnym w centrum Frankfurtu. Na telefonie było setki nieodebranych połączeń i esmes po angielsku na głównej stronie, że jeśli ktoś ten telefon znajdzie proszony jest o sygnał pod numer... . Dzwoniliśmy - nikt nie odbierał. Nikt też potem nie oddzwaniał. Parę dni to trwało. Nic. Głucho. W końcu ostatni raz po 7 dniach chyba, wykręciliśmy numer. Pani spokojnym głosem odebrała. Zapytała, gdzie telefon jest do odebrania. Podałam adres. Ktoś podjechał. Usłyszeliśmy krótkie DANKE i na tym koniec historii.
Nie to żebyśmy spodziewali się jakiejś nagrody... ale choćby mini radości po drugiej stronie i okruszka wdzięczności za to... że nam się chciało... tyle dzwonić. Bo przecież nie musieliśmy.
Czy będę posądzona o dyskryminację jeśli wspomnę na koniec, że to była Niemka?

Dziś ON przyszedł do domu... ha... z dwoma telefonami. Ten to ma szczęście. "Znalazłem w Praktikerze". Leżały gdzieś wsunięte między produkty. Obok siebie. Tak jakby komuś z kieszeni koszuli wypadły. Bierzemy. Dzwonimy pod różne numery. Wszystkie połączenia są zajęte. W obydwu telefonach. No to lipa. Karty już widocznie zablokowane. Język ustawiony na grecki. Zmieniamy bo to takie hieroglify, że nic się połapać nie można. Wreszcie wybieramy z naszej komórki jakiś numer, który był ostatni jaki na te komórki dzwonił. Jest! Po drugiej stronie ktoś się odzywa! Gdzie tam odzywa się! Na wieść o znalezionych telefonach wręcz radośnie krzyczy. Chyba jednak kogoś dziś udało się nam uszczęśliwić. Po godzinie jest już u nas. Z ciastem!!! Fajna młoda Greczynka. Mówi, że to telefon taty. Rodzice przyjechali tylko z wizytą a tata w sklepie zgubił prywatną i służbową komórkę. Karty już zablokowane ale aparaty ... znalezione. Okazuje się, że Greczynka pracuje w restauracji i już nas do niej zaprasza na jedzenie. Że jak będziemy kiedyś przechodzić to żeby wpaść bo będzie jej bardzo miło. A my na to, że my nie dla 'znaleźnego' te telefony oddajemy. Tylko, że rozumiemy stratę. Ciasto jest miłym gestem i bardzo dziękujemy.
No gęba się cieszy do tej pory. Miło tak kogoś zadowolić. Strasznie miło. No i ten temperament. Zupełnie inny niż tubylców.

A wiosna... z powodu chłodu zatrzymała się. Zawisła swoimi zielonymi skrzydłami nad miastem, nad krajem, nad planetą. Jej malusieńkie listki rosną tak wolno, że prawie tego nie widać, nie czuć. Niedobór słońca sprawia, że czerwone główki tulipanów, z wielkim kunsztem szykują się do rozchylenia swych kielichów. Ich młodsze siostry szafirki utrzymują z cierpliwością swoje grona, aby za chwilę wystąpić w idealnym kontraście z czerwienią tulipanową. Konwalie już już... za moment... rozwiną dzwoneczki, które przy akompaniamencie przekwitających bardzo wolno zawilców, doniosą o tym iż Pan Bez... bez słońca nie da rady. Soczystość zieleniejącej się trawy oślepia i uspokaja. A to wszystko trwa. W tym roku wiosenne intro nie skończy się tak szybko. Daje szansę nacieszyć sobą wszystkie zmysły. To lubię.



i Kocurro to lubi





poniedziałek, 9 kwietnia 2012

rodzinnie i ciepło

Pogoda nas nie rozpieszczała. Mimo iż wczoraj było słonecznie to jednak temperatura wymogła na nas rękawiczki, czapki i zimowe obuwie. Inna sprawa, że wybraliśmy się paręset metrów wyżej nad poziom morza, więc czegóż było się spodziewać.
Ale od początku.
Biorąc sobie do serca mocno życzenia wszelakie, myślę, że udało się nam aby Święta były rodzinne, spokojne, bez wielkiego obżarstwa ale jednak ze smakiem, miłe i z miłością.
ON dostał zadanie aby wykonać do święconki baranka bośmy niestety się w niego nie zabezpieczyli. No i z tej okazji powstał taki oto kratkowany baran, który tak się nam spodobał, że będzie chyba towarzyszył święconce przez następne lata.

 Następnie podzieliwszy się jajeczkiem i pochłonąwszy pyszności znajdujące się na wielkanocnym stole...

  Jaja faszerowane a la ciocia Zosia
... ruszyliśmy na wspaniałą wycieczkę do Parku Zwierząt i Rozrywki, w którym bawiliśmy się naprawdę jak dzieci. Wycieczka podczas świąt i brak siedzenia nonstop za stołem to coś co lubimy. Spacer, świeże powietrze, zajęcia edukacyjne, szaleństwo na różnego rodzaju przyrządach przeznaczonych nie tylko dla najmłodszych to świetny sposób na niedopuszczenie do przybrania na wadze :-).
Do wariactwa dołączyła też nasza mama a jej mąż patrzył na nas z żartobliwym politowaniem. :-)
A tutaj ON kopie... jeszcze niestety nie fundamenty pod NASZ dom, ale chwila wprawy z pewnością się przyda.
 Był nawet wyciąg krzesełkowy i widok na panoramę okolicznych wzgórz
 Cyrkowe próby ale niestety nie zostały zakończone sukcesem :-)
 Dziwaczna huśtawka, dające poczucie prawdziwego lotu
 ścianka wspinaczkowa a na deser zjeżdżalnia
 A tu wjeżdżamy wyciągiem na górę aby zjechać z letniego toru saneczkowego. PYSZNA ZABAWA!
 No a to wszystko obserwowały sobie wszechobecne zwierzęta.







Dziś natomiast pyszne śniadanko z tatą, a potem obejrzane dwa filmy bo woda za oknem uniemożliwiła nam mecz pingpongowy. Chciałam dać chłopakom popalić ale rywalizację odłożymy sobie na kiedy indziej.
Takich świąt życzyłabym sobie co roku.
Mamy nadzieję, że i u Was wszystko dopisało, humory przede wszystkim. A jeśli kto za mocno pojadł to niech sobie na poniedziałkowy wieczór zapoda herbatkę miętową, bo to zawsze lżej się po niej robi.
A jutro... Arbeit niestety ale z naładowanymi bateriami zawsze trochę łatwiej.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Zaklinacz Kotów

Nasz Czarny Bambulo nie znosi obcinania pazurów. Ogólnie zachowuje się przy tej czynności jakby go żywcem obdzierano ze skóry, skalpowano, wyrywano wąsy i podpalano ogon wykonując to wszystko naraz.
Kocięciem małym będąc grzecznie przystosował się do specjalnego sznurkowego czegoś umocowanego na ścianie i tępił tudzież ostrzył.. /?/ nigdy nie wiem co te koty z tym tak naprawdę robią :-), pazurki o ten właśnie przedmiot. Trwało to latami i problemu nie było.
Po gruntownym remoncie w moim "stolicznym" mieszkaniu, sznurkowe coś musiało niestety zmienić swoje miejsce, ale Kocurro niestety tego faktu jakoś nie zaakceptował i w ruch poszły ratanowe fotele, a potem łóżko. Niszczył to systematycznie ale równie systematycznie go goniłam, widząc chęć wdrapania się przednimi łapami na moje ciężko zapracowane meble. Wreszcie przyszedł czas na podjęcie decyzji o weterynarzu i skróceniu kota o kilka milimetrów paznokci hm... w sensie pazurów. To właśnie wtedy przekonałam się zarówno ja, jak i bohatersko do swej pracy nastawiona Pani Weterynarz, że z Czarnuchem to tak łatwo nie będzie, choć zaraz po wejściu do gabinetu Pani upewniała mnie, że nie z takimi dawała sobie radę. Chwilę potem jednak w ruch poszły gabinetowe ręczniki, jakaś szmata. Kot schowany pod to wszystko, my tylko staramy się wyciągać łapy, przy okazji pocieszać, uciszać, drapać jakoś za uchem. MASAKARA!!! Kot te nasze wszelkie starania, skutecznie ubarwił wszelkimi możliwymi substancjami, które mógł z siebie wydalić, oddał tonę swego futra, a oczekujący w kolejce byli przekonani, że chcemy go chyba zaszlachtować.
Stwierdziłam prędziutko, po tym doświadczeniu, że skoro fragment mojego wystroju wnętrza jest i tak już lekko naddrapany, to w sumie nic się nie stanie, jeśli będzie sobie nadal tego używał. Stresowi mówimy zdecydowane NIE.

Jakiś czas później, koleżanka z liceum, które była na ostatnim roku weterynarii i akurat przyjechała do mnie z wizytą, została poproszona o wykonanie tej czynności. Pomyślałam, że w domu, na swoim terenie, pozbawiony dodatkowego stresu, jakim było i jest wyjście z domu, może się uda. A gdzieee tam!!! Abarot to samo.  

Parę lat później, podczas wizyty u weterynarza, inna Pani Doktor spojrzała na kocie pazury i powiedziała, że już mu się prawie zakręcają i że tak być nie może i żebym się nie martwiła, że ona sobie z nim poradzi. "Aha!!" - pomyślałam -"następna odważniara". A tu ZASKOK!! "Nowe technologie" :) jak widać trafiają też pod strzechy gabinetów dla czworonogów . Otóż młoda Pani Doktor zaczęła mego kota delikatnie pukać palcem w czubek głowy /sic!/. Tak jakby w ciemiączko. Pokazała jak to robić, miałam poczuć takie puste lekkie stuknięcie i..... okazało, że zabieg ten podziała na Czarnego Kota niczym zastrzyk "głupi Jaś". Taki przyćpany, przytłumiony, zamglone oczy pt "nie wiem co się dzieje". Pstryk, pach i po zabiegu. Zero kału, zero moczu. Manicure z pedicurem zakończone.

Niestety nigdy potem nie udało się jakoś tego odtworzyć a i ja przyznam, nie byłam w tym zabiegu dość systematyczna.

Dziś natomiast nastąpił przełom. ON pod moją nieobecność, "pogadał" sobie ponoć z Bambo i przy próbie przez kota, drapania naszej nowej kanapy, ON wziął się do pracy. Podobno Bambo powiedział coś takiego "No, co? Mam długie to sobie drapię, nie? Tak już mam. Kotem jestem i taki mój koci przywilej". A ON się pyta: "A czy jak Ci delikatnie obetnę, to przestaniesz drapać?". Na co Kocurrrooo odparł: "Delikatnie powiadasz? Hm... OK, ale tylko pod warunkiem, że będzie delikatnie, a nie tak jak te Wszystkie Ograniczone z gabinetów, co to mnie atakowały warstwami koców i ręczników, bo jak mnie coś zaboli, to bądź pewny, że postaram się, że i Ciebie też zaboli!!! Kumasz?."
"OK, deal" - powiedział ON i zabrał się najdelikatniej jak umiał do pracy.

1,2,3,4,5 - pierwsza łapa i druga poszły gładko. Przy pierwszej tylnej, Kocur lekko zafuczał. On przerwał i przytulił. Wycyganił, żeby Czarnuch wytrzymał jeszcze chwilę i będzie po zabiegu. Porozumienie nie zostało przerwane. Nasz CORAZ MĄDRZEJSZY KOT dał sobie obciąć bez problemu wszystkie bez wyjątku paznokietki i uważam, że jest Bohaterem, a ON... od dziś mianuję go Zaklinaczem Kotów, a przynajmniej JEDNEGO - NASZEGO:-)  




 

niedziela, 1 kwietnia 2012

retrospekcyjnie

Jutro minie rok.
Rok odkąd nie ma nas TAM a jesteśmy TU.
Odkąd pożegnaliśmy nasze strony, naszych przyjaciół i rodziny.
Byli tacy co nie do końca wierzyli, że jesteśmy to w stanie zrobić, byli tacy co sądzili, że za moment wracamy. Jeden kolega ocenił, że wrócimy na dobre na najbliższe wakacje, ale nie dlatego że cel już będzie osiągnięty ale dlatego, że nie wytrzymamy, że nie starczy nam energii i sił do realizacji tak trudnego i szalonego pomysłu. A my zamierzamy mu udowodnić, że się myli.

Minione 365 dni pokazało nam wiele nowych oblicz nas samych. Tych lepszych i czasem niestety tych gorszych, tych zarobaczonych i opanowanych przez nieopanowane emocje. Bywa i tak ale i to nas uczy. Na szczęście zbliżył nas ten czas do siebie niesamowicie. Może to chore, ale spędzając ze sobą każdą wolną chwilę i czasem nawet razem pracując, zwyczajnie tęsknimy i z niecierpliwością czekamy na powrót tego drugiego do domu. To raduje i buduje.

Wiele osób sądziło, że my TU zostaniemy, że nam się dobrobyt udzieli i zapomnimy o naszym trudnym celu. Nic bardziej mylnego w procesie rozumowania. Jest totalnie odwrotnie. Każdy dzień, każda chwila spędzona tutaj i każda kropla potu wyciśnięta przez nas podczas ciężkiej pracy, zbliżają nas co raz bardziej do tego, co zostawiliśmy ze smutkiem za nami. Każda myśli krąży po polskich nizino-wyżyno-górach. Słyszymy śpiew ptaków, widzimy szemrzący strumyczek, rozkwitający kwiat i cały czas wyobrażamy sobie nas TAM.

Przyznajemy się bez bicia - nie integrujemy się z lokalesami, nie wnikamy w tutejszą kulturę, nie staramy się poznawać tajników tutejszych zwyczajów, czy życia ogólnie. Język znamy o tyle o ile - mimo postanowienia noworocznego, nie spędziłam nad niemieckim dodatkowo ani jednej minuty. Nie czuję tego. Cóż! Takie życie.
Ale jedno muszę przyznać, że doceniam Niemców za pewne rzeczy. Potrafią to, czego Polacy nie umieją, a jeśli to robią to jednostkowo i z pewnością nie mają za sobą takiego wsparcia, jakie mają Niemcy. Od paru tygodni mam kontakt z telewizją. Otóż prasuję u jednej z moich klientek i podczas tej czynności ona włącza mi TV. A ja ustawiam sobie programy regionalne bowiem, nadają tam naprawdę znakomite programy promujące lokalną kulturę i zwyczaje. Ilekroć nie włączę to dowiaduję się tylu ciekawostek, a przy okazji uczę i mam zamiar kiedyś to wykorzystać we własnym gospodarstwie. Wczoraj dwóch starszych panów opowiadało o swojej maleńkiej przydomowej fabryczce, w której wyrabiają produkty z rokitnika: soki, dżemy, konfitury. Innym razem zwyczaje ludowe z samej Bawarii o święcie tabaki. Znakomite programy, które kiedyś i u nas były mocno obecne /choćby, w TV Edukacyjnej/ dopóki powtórki seriali i wszelkich programów rozrywkowych nie zdominowały naszych rodzimych kanałów. Może teraz coś się zmieniło, ale ja od 4 lat nie oglądam TV - może ktoś mnie uświadomi, że jest inaczej /?/.

Parę dni temu Moja Serdeczna, w mailu, zapytała mnie, co mi daje czytanie WAS, blogowiczów. Skąd to zainteresowanie? Ona "mnie czyta", jak to argumentuje, bo mnie zna, chce wiedzieć co u mnie etc. Ale ja, dlaczego czytam blogi ludzi, których nie znam... Czy aby na pewno nie znam?? :-) Mam wrażenie, że znam Was coraz lepiej. Gdyby nie WY, wiele procesów myślowych nie zaszłoby w mojej głowie. Przecież od lektury Chaty Magody rozpoczęło się też moje blogowanie. Wasze losy, dzieje, historie, czyli te kawałki z Waszej egzystencji, które udostępniacie na swoich stronach, stają się dla mnie codziennie wspaniałą lekturą. Czasem porzucam czytanie paru stron książki na korzyść historii o narodzinach alpak, kóz, o znoszeniu jaj, o otrzymaniu pozwolenia na rozbudowę /lub też nie/, o pieczeniu chleba na Pogórzu czy wielu innych ARCYciekawych, który nie wymieniłam. Więcej chyba nie muszę tłumaczyć. A ten kto tego nie przeżywa każdego dnia, zwyczajnie chyba nie do końca potrafi zrozumieć magię tego wirtualnego świata, który chyba jednak wcale taki wirtualny nie jest. A dziś Wam za to, że jesteście, że chce się Wam nas czytać i że nam kibicujecie pragniemy SERDECZNIE PODZIĘKOWAĆ.

A co się wydarzyło TAM, podczas naszej rocznej już nieobecności???
Teatr, w którym pracowałam przez ostatnie lata ma nową siedzibę i żal, że mnie nie było podczas jej otwarcia, ale życzę radości w byciu TAM, sukcesów, miliona widzów, pozytywnych recenzji, cudownej energii i wielu najlepszych w Polsce premier. 
Trójka - dziś obchodzi 50 -lecie. Fajnie mieć jakiś mini jubileusz obok takiej LEGENDY, która nadal mi tutaj od rana do wieczora towarzyszy.
Dzieci moich przyjaciół rosną a ja tego niestety nie mogę widzieć i obserwować, a przecież tak je wszystkie kocham i podziwiam za ich kolejne postępy w dziedzinach przeróżnych.
Mój Brat rośnie i dojrzewa, a ja nie mogę być koło niego, żeby mu czasem delikatnie wskazać odpowiednią uliczkę, w którą może warto skręcić w tym barwnym ale i pełnym rozczarowań, życiu.
Moje Przyjaciółki osiągają sukcesy zawodowe, zakochania i zawody miłosne, a ja nie mogę być przy nich fizycznie żeby się z nimi tym cieszyć lub smucić...
I wiele wiele innych wydarzeń, o których może i nie mam pojęcia... ale wiem, że ONI wiedzą, że ja jestem z nimi zawsze myślami, moja telepatia działa na najwyższych obrotach, łączę się, wzruszam, wściekam i po prostu jestem.

A na koniec zadam sobie w eter takie oto pytanie: CIEKAWE NA JAKIM ETAPIE BĘDZIEMY ZA ROK...? :-)