piątek, 30 listopada 2018

moje zbrodnie

Dzień dobry, dziś zastosowałam tani chwyt czyli szokujący tytuł, a co będzie w treści to już sami Państwo ocenią. Zbrodni popełniłam kilka. Zabiłam. Z premedytacją? Absolutnie nie. Z gapiostwa, z niewiedzy, z braku koncentracji a może dlatego, że nie słuchałam. Otóż tak... wiele razy udało mi się zabić zakwas. Zakwas na chleb. Ja, córka człowieka, który przez kilka ładnych lat pracował jako piekarz, zabiłam zakwas i to nie raz. Zakwas otrzymywałam od dobrych osób, z instrukcjami jak o niego dbać, co robić żeby go pobudzić, następnie jak ponownie uśpić. Nigdy nie doszło do pieczenia chleba, który z owego zakwasu miał powstać bo... zakwas nie dożywał tego etapu.

Żeby nie popełniać więcej zbrodni, przerzuciłam się na drożdże. Drożdże znacznie trudniej zabić. Łatwiej współpracują, przyjemniej się z nimi dogadać. Ale pieczenie chleba na drożdżach to taki niższy lewel tej sztuki. Szczególnie gdy się mieszka na wsi. Tutaj prawie wszyscy "jadą na zakwasie" i o zbrodniach nic nie słychać. Czasem przyjechał do nas jakiś Gość, znacznie bardziej sympatyzujący z zakwasami niż ja i wtedy było mi już podwójnie głupio, że nasz chleb "jedzie drożdżami", czego ja raczej nie potrafiłam wyczuć.

W końcu dałam sobie spokój z samodzielną opieką nad zakwasami. Nie brałam już kolejnych, żeby unikać mordu na nich. Ale pewnego dnia pojawiła się u nas Daria. Daria przywiozła swój chleb na zakwasie. Z wrodzoną lekkością opowiadania o wszystkim, o pieczeniu chleba też mówiła jak o czynności nieskomplikowanej, prostej, codziennej. Ponieważ Daria (i jej przyjaciółka Alicja) pojawia się u nas od zeszłego roku dość systematycznie, pewnego dnia przyjechała z NIM czyli ze swoim zakwasem. Nagle zrobiłam się lekko poddenerwowana bo poczułam, że ów zakwas w moim domu może być prawdziwe zagrożony a ja stoję u progu kolejnej zbrodni.

Daria pomogła mi ożywić zakwas. Ożył. Potem go lekko dokarmiłyśmy. Zadziałało. Zdecydowanie urósł, wytworzył bąbelki, pokazał swoją prawdziwą twarz, której mi wcześniej żaden inny nie chciał pokazać. Stał sobie i pracował. Tak żeśmy go ożywiły!!! Tzn. dla ścisłości - Daria Go ożywiła. Następnie dodała trochę cudowności, które sprawiły, że zakwas zmienił się w ciasto na chleb i o dziwo, ciasto zaczęło nam rosnąć. Więc Ten Typ naprawdę się rozkręcił!! A to wszystko pod moim dachem. Pracował i dawał mi do zrozumienia, że zamordować się tak łatwo nie da. W tak zwanym międzyczasie odłożyłyśmy trochę rozrobionego ciasta do osobnego pojemnika, celem uśpienia go w lodówce. To miał być już mój prywatny zakwas, który za czas jakiś miałam mieć przyjemność i odpowiedzialność pobudzić i ... przy okazji nie zabić. Chleb Darii wyszedł wspaniały, ze skórką błyszczącą i chrupiącą i dominował nad wszystkimi innymi łakociami na stole.

Po tej przygodzie nabrałam pewności siebie. Zdecydowałam się pewnego dnia spojrzeć w oczy zakwasowi schowanemu w lodówce i podjęłam decyzję aby samodzielnie pobudzić go do życia. Na wszelki wypadek miałam blisko siebie telefon, żeby w sytuacji krytycznej móc czym prędzej skontaktować się z Darią i przez telefon reanimować Gościa, gdyby nagle zacząć mi odchodzić. Zadzwoniłam. Ale tylko profilaktycznie. Żeby być pewną, że operacja, którą właśnie przeprowadzam, jest wykonywana zgodnie ze sztuką. Ożywił się. Zaczął pracować. Następnie sprawił, że ciasto na chleb urosło. Wyrósł piękny chleb. Wsadziłam go wreszcie do rozgrzanego piekarnika i właśnie wtedy... po mniej więcej 24-36h pracy nad zakwasem, przypomniałam sobie, że ... zapomniałam odłożyć nieco zakwasu na następny raz.

Czyli zabiłam go jednak ponownie. 

Ale nie martwcie się. Potem już bardzo szybko zaopatrzyłam się w kolejny, tym razem lokalny zakwas. Jest ze mną do dziś. Nie zapominam już o odkładaniu. Chleb nie zawsze wyrasta tak jak bym tego chciała. Może mam jednak za mało cierpliwości. Może czasami w domu jest zbyt chłodno (a wiadomo, że zakwas i chleb lubią ciepełko). Ale jest chleb na zakwasie w zasadzie systematycznie. Czasem dodam mu do towarzystwa trochę pestek ze słonecznika, czasem pestek z dyni, ostatnio lubi się z czarnuszka.

Miewa się nieźle. :-)








czwartek, 29 listopada 2018

drugi... :-)

No i udało się choć łatwo nie było. Miałam usiąść do pisania rano, zaraz po wykonaniu poniższych zdjęć z naszopolanowego świtu, gdy słonko dopiero wstawało, gdy ta chwilowa poranna zabawa światłem miała miejsce. Ale a to kawa, a to śniadanie, a to mąż coś powiedział, a to kota trzeba było nakarmić, potem kury i tak oto zleciał poranek spokojny, radosny na czynnościach przyziemnych. No a potem to sama do siebie powiedziałam, że najpierw gotowanie zupy (żeby umysł był wolny i spokojny) a potem to jeszcze leniwe zrobię...

Ech wymyśla sobie człowiek obowiązki. Nie mam chyba natury beztroskiego człeka, który swoje przyjemności przedkłada ponad obowiązki. Sumienność i jeszcze raz sumienność a jak wszystko zrobione to można dopiero uprawiać rzeczy miłe i te nadobowiązkowe.

Nawet nie wiecie ile czasu zajęło mi nauczenie się tego, że jak się pracuje świątek, piątek i niedziela to sobie można bezkarnie poniedziałek i wtorek zrobić wolny. Że można sobie np. cały dzień w środku tygodnia posiedzieć z książką i czytać, czytać i czytać. Że wycieczka w góry we wtorek należy mi się jak psu buda, skoro w sobotę i niedzielę stałam przy garach albo sprzątanie pokoi uprawiałam.

Na szczęście obecnie nie mam z tym większego problemu (choć symptom nie pozwolenia sobie na taki luksus zawsze daje o sobie po cichu znać i trzeba z nim walczyć) ale praca nad sobą nie mała została wykonana. Jestem teraz o jeden lewel wyżej jeśli idzie o świadomość. Staram się nie poddawać pewnym nawykom, z którymi jest mi źle i nie do pary nam na co dzień. Zresztą ten powrót do systematycznego pisania też jest pewnego rodzaju terapią, czymś co ma zmienić przyzwyczajenia na inne, milsze, ciekawsze. Czasem stawiam sobie poprzeczkę wyżej żeby zrobić coś, na co teoretycznie nie mam ochoty a czego wykonanie jednak daje bardzo dużo satysfakcji.

I tak oto dziś wyszłam, jeszcze przed wschodem słońca z ciepłego łóżka. W sumie robię to codziennie tak wcześnie ale zazwyczaj przez kilkadziesiąt minut błąkam się jeszcze w piżamie po domu, wykonując poranne czynności. A dziś... ubrana i to ciepło (bo mąż wcześniej poinformował, że na zewnątrz minus 12) wyszłam na spacer i oddałam się uwiecznianiu tego co poniżej...

Miłego oglądania.





 

środa, 28 listopada 2018

zmienić coś

Umarł, poszedł sobie, zniknął... nawyk pisania, nawyk dzielenie się tym co u nas, co u mnie. Czasem się nie chce, czasem nie ma na to zwyczajnie ochoty ALE od dziś zmiany!!!

Brakuje mi tej systematyczności, tym bardziej że świat przecież taki piękny. Radością jest każdy fragment dnia. To tylko kwestia tego aby nauczyć się to dostrzegać i umieć cieszyć oraz radować.
Staram się, pewnie że nie zawsze wychodzi. Że czasami byle co potrafi popsuć uśmiech rysujący się na twarzy. Czasem byle gest rozwala pięknie wybudowany domek z kart .... no właśnie bo przecież bywa, że i humor jest kruchy, że nie utrzymuje się stale.

Jednak wielość minionych wydarzeń, morze inspiracji, dobra energia od ludzi pełnych pasji, jacy kilka dni temu gościli pod naszym dachem, to wszystko sprawiło że znów się chce. Wystarczy tylko nieco przeorganizować swoje życie, codzienne czynności i może się uda.

Chcę znów pisać często. Kto wie... może nawet codziennie.
Dziś jest ten pierwszy dzionek.
Niech jutro będzie ten drugi.

Obserwując świat, mam wrażenie, że każda sekunda warta jest opisania a przynajmniej zapamiętania. Nasz pies tarzający się w pierwszym śniegu, orlik krzykliwy samotnie obserwujący przestrzeń dookoła. Wieczorną porą napotkany na łąkach jeleń. Chwila, gdy spoza chmur pojawia się promyk słońca by rozświetlić moją twarz ale by potem, za moment zniknąć ponownie. Spojrzenie kur, które widzą znów śnieg, dla niektórych z nich to pierwszy śnieg w ich życiu, jest bezcenne. Takiego zdziwienia na twarzy nie ma nikt.

I wiele innych kadrów życia naszopolanowego.

Mam też plan pisać o wydarzeniach, kulturalnych i nie tylko, z naszego regionu, których jest moc i których zazdroszczą nam często największe mieszczuchy. Bo to się wtedy docenia, bo to ma wydźwięk mocniejszy niż gdy oferta jest zbyt intensywna. Tak to czuję.

Jeszcze stąd nie znikam choć był już taki plan. Zobaczymy czy to miejsce odżyje.
Tymczasem ściskam wszystkich wiernych Zaglądaczy!!!