Dzień dobry, dziś zastosowałam tani chwyt czyli szokujący tytuł, a co będzie w treści to już sami Państwo ocenią. Zbrodni popełniłam kilka. Zabiłam. Z premedytacją? Absolutnie nie. Z gapiostwa, z niewiedzy, z braku koncentracji a może dlatego, że nie słuchałam. Otóż tak... wiele razy udało mi się zabić zakwas. Zakwas na chleb. Ja, córka człowieka, który przez kilka ładnych lat pracował jako piekarz, zabiłam zakwas i to nie raz. Zakwas otrzymywałam od dobrych osób, z instrukcjami jak o niego dbać, co robić żeby go pobudzić, następnie jak ponownie uśpić. Nigdy nie doszło do pieczenia chleba, który z owego zakwasu miał powstać bo... zakwas nie dożywał tego etapu.
Żeby nie popełniać więcej zbrodni, przerzuciłam się na drożdże. Drożdże znacznie trudniej zabić. Łatwiej współpracują, przyjemniej się z nimi dogadać. Ale pieczenie chleba na drożdżach to taki niższy lewel tej sztuki. Szczególnie gdy się mieszka na wsi. Tutaj prawie wszyscy "jadą na zakwasie" i o zbrodniach nic nie słychać. Czasem przyjechał do nas jakiś Gość, znacznie bardziej sympatyzujący z zakwasami niż ja i wtedy było mi już podwójnie głupio, że nasz chleb "jedzie drożdżami", czego ja raczej nie potrafiłam wyczuć.
W końcu dałam sobie spokój z samodzielną opieką nad zakwasami. Nie brałam już kolejnych, żeby unikać mordu na nich. Ale pewnego dnia pojawiła się u nas Daria. Daria przywiozła swój chleb na zakwasie. Z wrodzoną lekkością opowiadania o wszystkim, o pieczeniu chleba też mówiła jak o czynności nieskomplikowanej, prostej, codziennej. Ponieważ Daria (i jej przyjaciółka Alicja) pojawia się u nas od zeszłego roku dość systematycznie, pewnego dnia przyjechała z NIM czyli ze swoim zakwasem. Nagle zrobiłam się lekko poddenerwowana bo poczułam, że ów zakwas w moim domu może być prawdziwe zagrożony a ja stoję u progu kolejnej zbrodni.
Daria pomogła mi ożywić zakwas. Ożył. Potem go lekko dokarmiłyśmy. Zadziałało. Zdecydowanie urósł, wytworzył bąbelki, pokazał swoją prawdziwą twarz, której mi wcześniej żaden inny nie chciał pokazać. Stał sobie i pracował. Tak żeśmy go ożywiły!!! Tzn. dla ścisłości - Daria Go ożywiła. Następnie dodała trochę cudowności, które sprawiły, że zakwas zmienił się w ciasto na chleb i o dziwo, ciasto zaczęło nam rosnąć. Więc Ten Typ naprawdę się rozkręcił!! A to wszystko pod moim dachem. Pracował i dawał mi do zrozumienia, że zamordować się tak łatwo nie da. W tak zwanym międzyczasie odłożyłyśmy trochę rozrobionego ciasta do osobnego pojemnika, celem uśpienia go w lodówce. To miał być już mój prywatny zakwas, który za czas jakiś miałam mieć przyjemność i odpowiedzialność pobudzić i ... przy okazji nie zabić. Chleb Darii wyszedł wspaniały, ze skórką błyszczącą i chrupiącą i dominował nad wszystkimi innymi łakociami na stole.
Po tej przygodzie nabrałam pewności siebie. Zdecydowałam się pewnego dnia spojrzeć w oczy zakwasowi schowanemu w lodówce i podjęłam decyzję aby samodzielnie pobudzić go do życia. Na wszelki wypadek miałam blisko siebie telefon, żeby w sytuacji krytycznej móc czym prędzej skontaktować się z Darią i przez telefon reanimować Gościa, gdyby nagle zacząć mi odchodzić. Zadzwoniłam. Ale tylko profilaktycznie. Żeby być pewną, że operacja, którą właśnie przeprowadzam, jest wykonywana zgodnie ze sztuką. Ożywił się. Zaczął pracować. Następnie sprawił, że ciasto na chleb urosło. Wyrósł piękny chleb. Wsadziłam go wreszcie do rozgrzanego piekarnika i właśnie wtedy... po mniej więcej 24-36h pracy nad zakwasem, przypomniałam sobie, że ... zapomniałam odłożyć nieco zakwasu na następny raz.
Czyli zabiłam go jednak ponownie.
Ale nie martwcie się. Potem już bardzo szybko zaopatrzyłam się w kolejny, tym razem lokalny zakwas. Jest ze mną do dziś. Nie zapominam już o odkładaniu. Chleb nie zawsze wyrasta tak jak bym tego chciała. Może mam jednak za mało cierpliwości. Może czasami w domu jest zbyt chłodno (a wiadomo, że zakwas i chleb lubią ciepełko). Ale jest chleb na zakwasie w zasadzie systematycznie. Czasem dodam mu do towarzystwa trochę pestek ze słonecznika, czasem pestek z dyni, ostatnio lubi się z czarnuszka.
Miewa się nieźle. :-)
Żeby nie popełniać więcej zbrodni, przerzuciłam się na drożdże. Drożdże znacznie trudniej zabić. Łatwiej współpracują, przyjemniej się z nimi dogadać. Ale pieczenie chleba na drożdżach to taki niższy lewel tej sztuki. Szczególnie gdy się mieszka na wsi. Tutaj prawie wszyscy "jadą na zakwasie" i o zbrodniach nic nie słychać. Czasem przyjechał do nas jakiś Gość, znacznie bardziej sympatyzujący z zakwasami niż ja i wtedy było mi już podwójnie głupio, że nasz chleb "jedzie drożdżami", czego ja raczej nie potrafiłam wyczuć.
W końcu dałam sobie spokój z samodzielną opieką nad zakwasami. Nie brałam już kolejnych, żeby unikać mordu na nich. Ale pewnego dnia pojawiła się u nas Daria. Daria przywiozła swój chleb na zakwasie. Z wrodzoną lekkością opowiadania o wszystkim, o pieczeniu chleba też mówiła jak o czynności nieskomplikowanej, prostej, codziennej. Ponieważ Daria (i jej przyjaciółka Alicja) pojawia się u nas od zeszłego roku dość systematycznie, pewnego dnia przyjechała z NIM czyli ze swoim zakwasem. Nagle zrobiłam się lekko poddenerwowana bo poczułam, że ów zakwas w moim domu może być prawdziwe zagrożony a ja stoję u progu kolejnej zbrodni.
Daria pomogła mi ożywić zakwas. Ożył. Potem go lekko dokarmiłyśmy. Zadziałało. Zdecydowanie urósł, wytworzył bąbelki, pokazał swoją prawdziwą twarz, której mi wcześniej żaden inny nie chciał pokazać. Stał sobie i pracował. Tak żeśmy go ożywiły!!! Tzn. dla ścisłości - Daria Go ożywiła. Następnie dodała trochę cudowności, które sprawiły, że zakwas zmienił się w ciasto na chleb i o dziwo, ciasto zaczęło nam rosnąć. Więc Ten Typ naprawdę się rozkręcił!! A to wszystko pod moim dachem. Pracował i dawał mi do zrozumienia, że zamordować się tak łatwo nie da. W tak zwanym międzyczasie odłożyłyśmy trochę rozrobionego ciasta do osobnego pojemnika, celem uśpienia go w lodówce. To miał być już mój prywatny zakwas, który za czas jakiś miałam mieć przyjemność i odpowiedzialność pobudzić i ... przy okazji nie zabić. Chleb Darii wyszedł wspaniały, ze skórką błyszczącą i chrupiącą i dominował nad wszystkimi innymi łakociami na stole.
Po tej przygodzie nabrałam pewności siebie. Zdecydowałam się pewnego dnia spojrzeć w oczy zakwasowi schowanemu w lodówce i podjęłam decyzję aby samodzielnie pobudzić go do życia. Na wszelki wypadek miałam blisko siebie telefon, żeby w sytuacji krytycznej móc czym prędzej skontaktować się z Darią i przez telefon reanimować Gościa, gdyby nagle zacząć mi odchodzić. Zadzwoniłam. Ale tylko profilaktycznie. Żeby być pewną, że operacja, którą właśnie przeprowadzam, jest wykonywana zgodnie ze sztuką. Ożywił się. Zaczął pracować. Następnie sprawił, że ciasto na chleb urosło. Wyrósł piękny chleb. Wsadziłam go wreszcie do rozgrzanego piekarnika i właśnie wtedy... po mniej więcej 24-36h pracy nad zakwasem, przypomniałam sobie, że ... zapomniałam odłożyć nieco zakwasu na następny raz.
Czyli zabiłam go jednak ponownie.
Ale nie martwcie się. Potem już bardzo szybko zaopatrzyłam się w kolejny, tym razem lokalny zakwas. Jest ze mną do dziś. Nie zapominam już o odkładaniu. Chleb nie zawsze wyrasta tak jak bym tego chciała. Może mam jednak za mało cierpliwości. Może czasami w domu jest zbyt chłodno (a wiadomo, że zakwas i chleb lubią ciepełko). Ale jest chleb na zakwasie w zasadzie systematycznie. Czasem dodam mu do towarzystwa trochę pestek ze słonecznika, czasem pestek z dyni, ostatnio lubi się z czarnuszka.
Miewa się nieźle. :-)