niedziela, 24 listopada 2013

przejeżdżając

O szarościach i burościach pisać nie ma po co, bo przecież u wszystkich ta sama paleta barw. Nic nowego i mądrego w tym temacie nie napiszę. Dni snują się smętnie i energii niewiele do jakiś wielkich ekscesów. Nalewka zlana. Przefiltrowana. Cukier i cukropochodne plamy z podłogi zmyte. Czyli, że czekamy już teraz na zimę.
Ja zaszyłam się w książkach, serialach i robieniu na drutach. Może nawet będą z tego ciekawe efekty. Dobija mnie nieco fakt, że uruchomione wszelkie kontakty odnośnie domu, w większości pozostały bez odzewu. Pan Mikołaj polecony przez Megi jako jeden z niewielu odpisał na maila. Reszta delikatnie mówiąc olała temat... nie pisząc nawet "sorry, nie mam czasu". No bo może nie mają czasu nawet na taką wiadomość. Trudno. Jakoś przeżyjemy.
Tymczasem kopiemy dalej i szusujemy bez trzymanki po światłowodach. Jednak mam wrażenie, że bez osobistej obecności w kraju, niewiele uda nam się tu zdziałać.

Treść naszej pracy jakoś przestała zaprzątać mój umysł. Jest jak jest i gdy nie skupiam się za mocno na czyszczeniu powierzchni płaskich, jakoś idzie do przodu i spokojnie mijają dni, tygodnie i miesiące. Są nawet pozytywy. Mijam w czwartki dzielnicę biurowo-bankową. Pora roku wymusza na pracownikach szybkie włączanie lampek i świateł w biurowych openspace`ch. Garnitury, pończochy, białe bluzki, makijaże, pantofelki, ajfony, przerwy na papieroska, lanczyki i te służbowe pogaduszki. Och! jakże jestem wtedy SZCZĘŚLIWA, jak stopy mocniej z radości naciskają na pedały, jak wiatr wpada silniej we włosy i nieważne, że chłodny, że zimny, że czasem kroplami deszczu tnie po twarzy. Jestem przepełniona uczuciem wolności bo choć niejako zniewolona na emigracji to jednak wolna. Wolna od korporacyjnego życia, którego na szczęście nigdy nie byłam częścią i nigdy nie było ono moją aspiracją.

Mijam te okienka, ludzików zza szyby, podobnych do siebie niczym klocuszki jakiejś układanki. Układanki smutnej i nie mojej. Zostają za mną, w swoich ciepłych pomieszczeniach. Wsiądą potem do swych luksusowych aut, prowadząc nadal służbowe rozmowy przez zestawy głośnomówiące, postoją w popołudniowych korkach na autostradzie i dopiero jak wejdą do domu, poczują sztywność swoich kołnierzyków.
Lubią to co robią?
Ilu z nich to naprawdę kocha?


poniedziałek, 18 listopada 2013

przetwórnia

Rok temu była jedna skrzynka. W tym roku On zamówił u mojej mamy dwie i to jest zdecydowanie o jedną za dużo. Pigwa! Jest wszędzie. Lepi się podłoga. Cukier chrzęści pod krzesłami i kapciami. Kwaskowy aromat wita mnie codziennie od progu i żegna gdy idziemy spać. 

Owoce pokrojone. Wrzucone do wielu gigantycznych słoi. A to wszystko pracuje jak oszalałe. Jedne jeszcze w syropie a inne już oddzielone, obdarzyły nas arcysmacznym syropem. Trwa filtracja. Chyba spirytusu z Ojczyzny za mało przywieźliśmy a tutaj trudno dostać. No nic będziemy doprawiać z czasem. 

Poza tym przyszedł moment i ja nalewce powiedziałam NIE. On się nie poddawał. Jednak nie ominęły mnie dwa gary pigwy przeznaczonej na konfiturę. Rok temu nie byłam z niej do końca zadowolona. Tym razem zastosowałam inną metodę przygotowania. Póki co smak mnie zadowala. Jutro jeszcze potrenujemy ze skórką pomarańczową. 

Roboty co nie miara. I to jeszcze na tym naszym niemieckim minimetrażu. JA CHCĘ WIELKĄ KUCHNIĘ! 
W każdym razie warto teraz się potrudzić bo efekty tej pracy umilają potem życie przez cały rok. Naleśniki z konfiturą, tościk na śniadanko, albo tak zwyczajnie łyżką po prosto do paszczy. 

Dziś otworzyliśmy konfiturę malinową by Inkwizycja. Aromat wydostający się ze słoiczka przeniósł nas w mgnieniu oka od dwa miesiące wstecz, kiedy to spędzaliśmy podczas wakacji parę dni na Dolnym Śląsku m.in. u Inkwizycji właśnie. Słoiczek tylko dlatego tyle czekał bo nam się schował między innymi przetworami i cudnie ucieszył dziś nasze oko. Niebo w gębie!!! Idealnie. Niezbyt wiele dodanego cukru sprawia, że smak świeżych malin pozostał prawie nienaruszony. Warto było czekać. Oj warto! Dzięki Inkwi, bardzo dzięki :-). 



poniedziałek, 11 listopada 2013

lepsze i gorsze rozwiązania

Mój młodszy brat od paru tygodni mocno narzeka na ilość nauki w pierwszej klasie liceum. Trafił tam z bardzo dobrego gimnazjum, w którym też raczej luzu nie miał i myślał, że "obóz pracy" po gimnazjum dobiegł końca. Życie jednak mocno go doświadcza bo ślęczy nadal biedak nad książkami, kuje i świata poza funkcjami z matmy i niemieckimi słówkami nie widzi. Pocieszam go, że nie on jeden, że ja też, że inni i że potem tj. w dorosłym życiu nie jest wcale o wiele łatwiej a ... dorośli tak często przecież wracają do licealnych wspomnień i studenckich lat swego życia.

Każdy ma problemy na swoją miarę. Ja np. ostatnimi czasy zgłębiam problematykę dotyczącą konstrukcji niektórych urządzeń, przedmiotów tudzież rozwiązań architektonicznych w domach i mieszkaniach. Problematyka ta skupia się głównie na tym czy dany konstruktor, producent czy projektant biorą czasem pod uwagę jak ich twór będzie łatwy (trudny) w obsłudze jeśli idzie o mycie, czyszczenie, sprzątanie... no generalnie usuwanie brudu mam na myśli.
Kochani... czy myjąc lodówkę zastanawialiście się czasem po co w tych dolnych szufladkach jest tyyyyllllleeee rowków i zagłębień? Palca nie można tam włożyć nawet najmniejszego, rożek od ściereczki nie wchodzi a szczotka często też nie daje rady bo zanim włosie dosięgnie to już nasada szczotki hamuje dostęp. A tam, w tym kąciczku, rynience cholernej... jest akurat zaschnięty stary ketchup albo zgniły pomidor puścił sok i tak jak był tak zasechł. No niby można namoczyć... i czekać. Ale i to nie zawsze daje efekty.
Albo krany... Pięknie zdobione, z zawijasami, znów (o Boże!) z rowkami, gdzie kamień lubi się osadzać. Czyść to potem człowieku.
Wanny narożne. To jest dopiero koszmar. Często kran + prysznic są umiejscowione tak daleko w rogu, że aby puścić strumień wody, na wyczyszczoną powierzchnię, muszę do niej... wejść. Już od dawna pracuję bez skarpet, w klapkach, bo ilość opryskanego wodą ubrania była zatrważająca. No ale nie będą właziła do obcej wanny bosymi nogami... w klapkach? też mi się nie uśmiecha, zresztą wtedy płyn, którym czyściłam znajdzie się na podeszwie i rozniosę go po pomieszczeniu. Gimnastyka jest niezła. Niecenzuralne słowa lecą wtedy płynnie niczym ta oczekiwana przeze mnie woda.
Pralka. Tak... pralka ma przecież taką szufladkę, do której sypie się proszek, nie? Często proszą mnie moje damy abym im te szufladki umyła "bo proszek się przykleił, bo wewnątrz jest już czarno". One oczywiście nie wiedzą jak się te szufladki wyjmuje, "ale ja pewnie wiem". Tak owszem wiem, ale z tym też nie ma łatwo. Każda wyłazi inaczej, gdzie indziej naciskasz magiczny kawałek plastiku aby uwolnić pudełeczko. A jak już je uwolnisz to dopiero zaczyna się przygoda. Tam zagłębień jest dopiero cała masa. Zastanawiam się czy nie można tego było wykonać aby prościej? Lub chociaż aby było to rozbieralne, niczym plastikowe klocki, na części? Pomijam fakt, że zawsze się przy tej czynności muszę zadrapać.... F**k!
Okna dachowe. Takie do których jest bezpośredni dostęp są spoko. Otwierasz, odkręcasz na drugą stronę. Myjesz. Skończone. Ale są też takie wysoko, pod chmurami samymi prawie, do których nie masz dostępu. Ręką nie ma mowy dosięgnąć. Drabiny brak. Wejścia od strony dachu też nie ma. Syf na oknach. Stare, suche liście. A klient patrzy jakby całkiem serio chciał zapytać o to czy przywieźliśmy ze sobą skrzydła.

Tego typu zagwozdek mam masę każdego dnia. Wiem, że pewne mało wygodne rozwiązania są nieuniknione ale czasem naprawdę mam wrażenie, że autorzy odpowiedzialni za moje codzienne koszmarki nie pomyśleli w chwili procesu twórczego, o przyszłych użytkownikach a tak naprawdę o wszystkich Putzfrau, Sprzątakczach i Cleaning Lady całego tego świata.

O!

Pozdrawiam Cię Bracie!

A gdy ja sprzątam za oknem takie oto nadal procesy zachodzą...