niedziela, 13 grudnia 2015

wolna sobota czyli o wolnym podróżowaniu

Przy budowie czy remoncie domu można się zajechać. Można się tak dać pochłonąć swoim marzeniom, że przeistoczą się one zupełnie poza naszą kontrolą, w ciężką harówkę, której cel przestanie być tym, który przyświecał na samym początku. Oby szybciej, oby rychlej do celu, każda minuta poświęcona realizacji temu, co postanowione. I nie dotyczy to tylko domu. Tak można się zapętlić w każdej pracy i nie zauważyć tego przez bardzo długi czas. A po tym czasie widać już tylko bolesne skutki i co z tego że dom stoi piękny skoro fundamenty we własnym życiu mocno podkopane. Zwali się na łeb jak nic... tylko czekać. 
Dlatego nauczeni doświadczeniem, otoczeni opieką najmądrzejszych z mądrych, inteligentnych i przyjaznych ludzi, przekazujemy dalej ten komunikat, tym co mogą wpaść niechybnie w tę niebezpieczną pętlę. 
Budowa budową a życie toczy się dalej. Zatem od jakiegoś czasu robimy sobie wolne soboty, coby pożyć chwilowo bez domu, bez problemów konstrukcyjnych na karku, bez wiór w JEGO włosach, bez oparów kuchennych w moich nozdrzach. Tak dla czystości duchowej, tak dla nabrania dystansu, tak dla poznania krain nowych a przecież sąsiadujących z naszymi bezpośrednio. 
Jakiś czas temu pisałam tu chyba nawet o lekturze niezwykle mądrej "O wolnym podróżowaniu", która traktuje głównie o tym, że aby przeżyć wielką przygodę i niezapomnianą podróż wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata. Czasami za rogiem naszego domu czekają tak niesamowite przeżycia i emocje, że nikomu się o tym nawet nie śniło. Wystarczy tylko umieć patrzeć, przyglądać się światu, czasem kucnąć (jak to radzi Stasiuk) czasem spojrzeć w górę albo zmienić dystans z jakim patrzymy na świat. Uprawiam takie podróżowanie od jakiegoś czasu a książka była miłym potwierdzeniem, że nie odkrywam dzięki niej żadnej Ameryki. 

Teraz, gdy w okolicy opadły już całkiem liście, okazuje się, że krajobraz uległ znaczącej zmianie. Nagle za drzewami pojawiły się nowe obrazy. Gdzieś tam ukazała swe oblicze rozpadająca się chata, tam znów widać polankę, która latem skrywa się za koroną liściastych drzew. Koloryt także jest zmieniony. Dominują piękne szarości, grafity, głębokie zielenie i wyblakłe żółcie. Czasem tylko niezgrabnie wybrana dachówka tego czy owego gospodarza burzy ten naturalny stan rzeczy ale oko me potrafi już to jakoś odrzucać, nie kodować. Pewnych rzeczy zmienić się nie da i trzeba umieć je rozpoznawać. 

Dziś leżę sobie pod kocem w zaciszu naszej chałupki drewnianej. Za kredensem szura i drapie zaprzyjaźniona już mysz. Dziura w tylnej ściance mebla została zaklejona i biedne stworzonko próbuje się tam zapewne ponownie dostać. Niuniol przystawiał się wczoraj do zapolowania na gryzonia ale póki co mysz była szybsza. Zniknęła w czeluściach naszych przedmiotów i tyle ją widzieliśmy. 
W radiowej rozgłośni miłe dźwięki z filmów m.in,Almodovara, Wong Kar - Wai`a i Polańskiego. ON z Bronkiem na spacerze w górach a ja wspominam wczorajszą wycieczkę do miasta jakby hm... z innej bajki? :-)

Za naszymi górami jest miłe miasteczko o nazwie Bardejów. W piątek rzuciłam hasło "Jedźmy!" no i pojechaliśmy. 






Po drodze szalało słońce na zmianę z mgłami i chmurami otulającymi szczyty wzgórz. 

A potem wjechaliśmy do słowackiej krainy, którą darzę wielką sympatią. Za co? Za czystość. Czystość architektoniczną, za brak wszechobecnych banerów informujących o różnych usługach, które to można przecież załatwić zwykłymi szyldami, a których obecność w naszym kraju niestety wygasła. 

To nic, że spóźniliśmy się dosłownie o minut parę do bazyliki mniejszej, która figuruje na liście UNESCO, to nic że zmrok był już blisko, to nic że na rynku był jarmark bożonarodzeniowy, na którym w zasadzie nikogo nie było. Miasteczko było wyludnione i z tego co wiemy to nie przypadek. W Bardejowie ponoć jest tak zazwyczaj. Ale to chyba atut tego miejsca. Można się poszlajać po uliczkach z zadbanymi kamieniczkami ale bez zadęcia. Wielki rynek, wraz z dominującą bazyliką oraz pięknie odrestaurowanym ratuszem, który obecnie pełni funkcję muzeum. W granicach starówki jest też dzielnica żydowska. Synagoga jest obecnie także odrestaurowywana. Ale te wszystkie zabytkowe atrakcje nie są aż tak ważne jak to, że to miasteczko zaraz po wejściu w rejon starówki staje się po prostu jakby nasze. Człowiek chciałby (oczywiście pod warunkiem, że nie ma innych planów na życie) od razu stać się częścią społeczności, która jest gospodarzem takiego miejsca. Domki jak z bajki, okienka krasnoludkowe, choinka świąteczna skromnie udekorowana niebieskimi lampkami. Tylko śniegu brak. 




Spontaniczne wejście do wyludnionej oczywiście restauracji, gdzie degustowaliśmy knedle ze śliwkami z masełkiem i posypane kakao. Miód w gębie.




A po stronie polskiej przywitała nas ponownie gęsta mgła. To lubię.


Dobrego tygodnia Wam życzymy i nie ganiajcie za mocno przed świętami. Po co? 

czwartek, 10 grudnia 2015

że to niby zachowanie karygodne jest

Tak ostatnio usłyszałam od mojej Matki Chrzestnej. Że nie piszę, że się lenię i że nie daję znać co u nas, jakie nowości itepe itede. No to się biorę do roboty choć szczerze powiedziawszy to właśnie pisząc te słowa od roboty fizyczno-umysłowej chwilowo wypoczywam. A dzieje się u nas nie mało.
Po pierwsze rój dobrych... gdzie tam.... najlepszych!!! Aniołów zleciał się nad nasze głowy i to one sprawiły, że nam się nie nudzi, emocje nie chcą opadać. O szczegółach pisać na razie nie będę bo na nie przyjdzie jeszcze pora. Ale generalnie bajka jakaś totalnie inna nam się wydarza choć w sumie to ciąg dalszy cały czas tej samej historii. Tyle że stwory baśniowe stoją na naszej drodze a takie sprawy nawet nam się nie śniły. Mam wrażenie, że codziennie o świcie wychodzą z mgieł wszechobecnych i przemieszczających się po naszej krainie. Potem mgły te opadają a baśniowe ludki nadal są koło nas a raczej... my koło nich i tak się toczy ta grudniowa historia, której koniec mam nadzieję będzie szczęśliwy a tak naprawdę to mam na myśli szczęśliwy początek. Tak to właśnie jest u nas wesoło ;)
Namieszałam? No raczej. Ale chwilowo palec przyciskam do ust i nic więcej z nich nie wyjdzie już.

Ponadto działają u nas chłopaki robotne i chętne. ON ma dwóch pomocników, dzięki którym prace w chacie naszej nabrały szalonego tempa. Ja sobie pod choinkę zażyczyłam od Mikołaja wykończoną łazienkę z prysznicem zatem budowniczy uwijają się jak mogą. A z prac wykonanych już to: poddasze ocieplone i wyciszone, podłogi na poddaszu ułożone, dziury przez które do dzisiaj wiał jeszcze wiatr poutykane, łazienka na dole "prawie" gotowa, schody czekają na gotowy projekt, który ostatecznie ułoży się w JEGO głowie.

Piec działa aż huczy jak szalony. Co prawda ON jest z nim bardziej za pan brat niż ja ale ciepło jest a ponieważ od dziś dziury poutykane to drzwi od kuchni wreszcie otwarte i rakietowiec grzeje cały parter. Dopiero codzienna egzystencja w drewnianym domu z bali pozwala poczuć jaki to ciepły dom. Sam piec też swoje robi bowiem raz dobrze napalony wieczorem, tli się jeszcze przez noc a potem przez cały dzień aż do zmierzchu nie trzeba palić wcale. Fakt, za oknem też jakoś straszliwie zimno nie jest ale piękne jest to, że poranki są ciepłe i człek nie musi się zrywać o świcie żeby napalić i rozgrzać dom. A byliśmy straszeni przez doświadczonych, że tak może być a w zasadzie, że będzie. Ławka kocia jest ciepła prawie zawsze a momentami pali Niuniola w cztery litery i ten musi się przenosić na gołe dechy celem ochłodzenia się.

Robót przedświątecznych u nas brak. Pierwszy raz od lat nie ma nawet kalendarza adwentowego ale widocznie taki rok nam pisany. Dzieją się za to inne dziwy magiczne i też jest dobrze. Ozdób też nie ma i nie wiem doprawdy czy będą. Wolne chwile wolimy jednak wykorzystywać na bycie razem i na ... krojenie pigwy zaległej, z której powstają hektolitry nalewki i marmolady.
No a to "bycie razem" to praca ważna i potrzebna i nie zaniechajcie tego bo stan taki grozi zawaleniem.

Tymczasem parę fot z naszego grudniowego grajdołka:-)