sobota, 9 maja 2015

droga


Wyjechałam. Z miasta, które było symbolem naszej czteroletniej tułaczki. Tak to nazywam choć stały adres obowiązywał przez ten czas to jednak było to tułacze życie, bez swego miejsca. Postanowiłam przejechać pierwszy etap moim jednośladem. ON został jeszcze bo parę zleceń nadal nie jest zakończonych, a ja tymczasem na północ, do Mamy, do Niuniola. Wyrwałam się z miasta wielkiego chwilę po śniadaniu w środę i jechałam przed siebie. "Będziesz się odwracać za siebie?" - zapytała mnie Ka, na kilkanaście godzin przed starem. "Nie wiem... chyba nie... po co?"
Ale odwracałam się choćby celem zlokalizowania (gdy słońce zachodziło za chmury) czy dobrze się kieruję, bowiem mapy wszystkie już popakowane i trzeba było po prostu przed siebie, na północ, kierując się na znane wzniesienia. Tak po prostu, na dziko, bez dyktowania sobie drogi czymkolwiek.
A miasto wielkie jakby mnie nie chciało puścić ze swych szpon. Wspinałam się, podjeżdżałam, zjeżdżałam aby potem znów pokonać kolejne wzniesienia a miasto nadal za mną, nadal na horyzoncie, podbijając swym widokiem moje ciśnienie, bo już chciałam być poza, już nie widzieć, delektować się tylko przyrodą i dookoła widokiem zieleni, nie zakłóconym żadnymi urbanistycznymi widokami. Wreszcie zjazd i odbicie lekko na wschód, w dół, bowiem górzyste tereny lubię ale jak mam na rowerze wybór jechać po płaskim to czemu się męczyć i kolana wystawiać na próbę. W trakcie przeprawy przez góry (Taunus) skończyła mi się leśna droga. Nie zwyczajna jestem by zawracać z ustalonego kursu, zatem rozpoczęłam przebijanie się przez chaszcze celem wyszukania kolejnej ścieżyny, która poprowadziłaby mnie ku celowi. No i idąc tak na przełaj przez las, manewrując pomiędzy wywróconymi drzewami, weszłam w swych kusych sandałkach na teren podmokły, brodząc w nim po kostki, uwalając rower do połowy szprych i klnąc w duchu aby ten odcinek specjalny miał wreszcie swój kres. No i miał. Stopy wypłukawszy w strumieniu leśnym, odetchnęłam z ulgą, podzieliłam się z ptakami lekkim uśmiechem i ruszyłam dalej, zostawiając za sobą frankfurckie drapacze chmur na zawsze (?). No jeśli zobaczę je jeszcze kiedyś to pewnie celem wędrówki jakiejś retrospekcyjnej. Innych powodów nie widzę.
Dzień mijał, tak jak mijałam i ja małe miasteczka i wioski. Wiatr mnie nie wspierał. No... może kilka razy pomógł podjechać pod górę ale generalnie niczym biednemu, zawsze w twarz. Rzepak oszalał na prowincji niemieckiej i choć czuć podskórnie, iż takie połacie z pewnością chemią są naszpikowane konkretnie to jednak urody im odebrać nie można. Gęba się cieszy do żółci wszechobecnej, która to (żółć) nawet przy pochmurniejszej chwili, złoci się niczym słońce w dzień bezchmurny.
No i dojeżdża człowiek dobrze po południu do pierwszego etapu drogi powrotnej i zalega w objęciach Niuniola, zasypiając momentalnie ze zmęczenia. Górzysty teren dał mi popalić toteż tego dnia nie robię już nic, kompletnie nic poza ablucjami koniecznymi do zalęgnięcia się w pościeli.
Podsumowując, tak się jakoś poukładało zupełnie bez planowania tego, że początek mej pracy na obczyźnie przypadł na 2 maja 2011 roku a koniec na 2 maja 2015 roku. Przeraża mnie ta podświadoma dokładność i wykonanie planu. Widocznie ktoś tam nad tym wszystkim czuwa chyba jeszcze bardziej niż my.


4 komentarze:

  1. "no i miał" ;-DD
    kres. Jak emigracja, jak wszystko.
    (wszystko, co złe, wszystko, co dobre, wszystko).
    Piękna i symboliczna droga od i do, przez trudy.
    Mnie by było szkoda, ale tak mam. Zawsze mi szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każda wrażliwość inna i inszych spraw nam żal i dobrze się tak pięknie różnić. Sama się czasem zastanawiam czy przyjdzie choć promil sekundy kiedy żebym poczuła gram tęsknoty... no nie wiem nie wiem

      Usuń
    2. Lubię czytać to jak wszystko piszesz.. Takie to z głębi duszy i prawdziwe :) ;*

      Usuń