piątek, 20 stycznia 2012

tęsknota? słota? czy po prostu narzekam?

Naprawdę nie wiem czy to pobyt w Polsce tak na mnie wpłynął czy to inne jeszcze jakieś siły sprawiają, że czuję się tak dziwnie. Przede wszystkim czuję się jakoś tak ogólnie przemęczona. Ale w sumie nie umiem zdefiniować czy bardziej psychicznie czy fizycznie jednak obserwuję ogólne osłabienie. Dzień podobny do dnia i szaro za oknem. A nawet jeśli świeci słońce to ja akurat z mopem tańczę i tyle słońce widziało moje wyblakłe piegi.
Chyba odczuwam też brak znajomych, przyjaciół.... ludzi. Z natury zwierzę ze mnie stadne i jednak kilka miesięcy bez znajomych mordek to dla mnie BARDZO DŁUGI czas. Rozmowy na skypie nie zastąpią prawdziwego spotkania przy kawce, lampce wina czy przy piwku. Maile stają się ostatnio też trudnym narzędziem do porozumienia się. Korespondencja rozwleczona taka i niesystematyczna. Nikogo nie winię. Pewnie sama na maile w terminie nie odpowiadam, a z paroma to w ogóle mocno zwlekam. Martwię się. Martwię się żeby to wszystko, te pielęgnowane przez lata cudowne znajomości i przyjaźnie, nie rozeszły się jakoś po kościach. Wiem, wiem... że te prawdziwe to wszystko przetrwają ale jednak długi czas niewidzenia się oddala nas od siebie, od problemów, od codziennych radości i trosk. Poza tym ten permanentny brak czasu. Miasto faktycznie sprawia, że ludzie żyją w biegu. Że zwolnione tempo pojawia się tylko w weekendy a i to nie zawsze. U nas też czas zasuwa jak szalony. Był poniedziałek a już piątek. No i dobrze. U nas to akurat o to chodzi, żeby szybko ten okres przeleciał bo do celu nam spieszno. Ale Ci, co intensywnie działają w tygodniu, wiadomo, że w weekend poświęcają się swoim najbliższym, rodzinie, dzieciom. Gdybym była na miejscu to pewnie wpadłabym z wizytą, albo oni do mnie, albo ona by się "urwała" na moment z domu i wypiła ze mną szybką kawkę i przy okazji wymieniła najnowsze ploteczki... a tu.... dupa! Nie ma.
No muszę sobie pomarudzić bo mi nie zawsze jest dobrze i nie będę kryć, że jest inaczej. Obejrzane filmy i przeczytane kartki książki tylko na moment przenoszą mnie w inny wymiar niż ten między codziennym wstawaniem, pracą i wieczornymi: przygotowywaniem posiłków i pobieżnymi szybkimi zajęciami w podgrupach lub indywidualnie.
Z drugiej strony, nie mam co narzekać. Jest ON i przekonujemy się codziennie o tym, iż dajemy radę i że potrafimy żyć we dwoje i że lepiej czy gorzej znosimy trudy tego planu, który przecież sami, nie przymuszani przez nikogo, realizujemy. Codzienne mam wrażenie, że jak TO przetrwamy to potem może nam być już tylko łatwiej. Może nie wiem co piszę, ale tak mi podpowiada intuicja. No bo to co teraz, to tylko stan przejściowy i wszystko jest takie na chwilę. Wiem jedno....będąc tutaj tęsknimy już za tym co nas czeka TAM, za chwil parę, za miesięcy kilkadziesiąt, no może kilkanaście, ale wiem też, że będąc TAM, nie będziemy tęsknić za tym co tutaj. Dziś jadąc, rowerem uświadomiłam sobie, że jak już się stąd, z tego miasta na amen wyprowadzimy, to chyba nic nie zmusi mnie do przyjechania do tutaj ponownie. Zero więzi, zero sentymentów. Akurat pod tym względem siebie znam i wiem dobrze, co piszę.
No nic, chyba kolejna faza tęsknoty na mnie spadła i wywalam to tutaj, bo to przecież mój wirtualny kawałek podłogi.
A na koniec... coby nie było tak depresyjnie i smutasowo /bo w gruncie rzeczy, choć powyższe akapity tego nie potwierdzają, to wcale tak nie jest - optymistka ze mnie niepoprawna i nie umiem prawdę mówiąc spędzać dnia na tzw. "doła"/ napiszę Wam, parafrazując pewien stary skecz, że:

we wtorek to my jedliśmy kotleciki z soczewicy
w środę to my jedliśmy również kotleciki z soczewicy
w czwartek dla odmiany ugotowałam zupę z soczewicy
a w piątek jedliśmy drugą turę zupy z soczewicy.
Nagotowałam bowiem pierwszego dnia jej tyle /w sensie soczewicy/, że coś trzeba było z tym pokombinować i powiem Wam, że pysznie było.

ZUPA Z SOCZEWICY
hehe, tata powiedział że za wygląd w skali od 1 do 10 zupa otrzymuje notę 1, ale za wartości smakowe trafiła mi się nota najwyższa - 10 :-)

Zupę wykonuje się następująco:
gotuje się /na miękko/ soczewicę wraz z bulionem warzywnym. Może być też opcja z włoszczyzną, ale nie przesadzajmy z ilością warzyw bo marchew może zabić smak soczewicy.
Następnie blendujemy wszystko w garnku na krem.
W międzyczasie podsmażamy na niewielkiej ilości /dosłownie kropli/ oleju pestki z dyni i gdy już zaczną strzelać wsypujemy je do zupy. Chwilę gotujemy zupę razem z pestkami.
Przyprawy wg gustu. Ja dodałam pieprz, sól, suszoną mięte, oregano, czerwoną paprykę i troszkę cukru.
Zupę serwujemy z tartym serem żółtym.
Zapewniam, że jest wyborna... choć faktycznie niewyględna. :-)
Smacznego!

1 komentarz:

  1. TEŻ to mam. Wszystko, więc to nie kwestia emigracji... poczucie, że maile to nie to, chcenie coś zrobić, ale nieee, monotonia... a zupa soczewicowa omnomnom, jako i kotlety, chociaż faktycznie niewyględna. Ja robię jak fasolową albo z pomidorami.

    OdpowiedzUsuń