środa, 19 grudnia 2018

kiedyś było tak...

U babci Heni w domu w święta zawsze było za gorąco. Paliła w piecu węglem i przed wejściem pachniało tym specyficznym zapachem, dzisiaj powiedziałoby się, że smogiem. Wtedy nikt nie znał tego słowa. Pamiętam z dzieciństwa taki kadr jak biegam u babci po domu w samych rajstopach i koszulce na ramiączka. Tak było ciepło. A dodając do tego pewnie jakieś wariactwa poprezentowe to już na pewno temperatura wnętrza podnosiła się do granic możliwości.

Zazwyczaj wigilie u nas były dwie. Jechało się do jednej babci Heni na Okęcie a druga mieszkała na Jelonkach, mówiło się, że w Grotach. U jednej i u drugiej było świetnie choć u każdej inaczej. U jednej było dużo dzieci, nawet były takie lata, że przychodził św. Mikołaj. Frajda była wielka, rozrabiałam z kuzynostwem i szaleństwom nie było końca. Siedzenie przy stole nie było oczywiście naszą ulubioną czynnością więc po obowiązkowym opłatku, zjadło się nieco niezbyt smacznych dla dzieci, potraw wigilijnych i można było odejść od stołu. Jedyne co mi smakowało przy tamtym stole to były grzyby smażone w cieście naleśnikowym. Nie pamiętam naprawdę czy były to pieczarki czy może prawdziwki (stawiam na te drugie) i mogłam tego zjeść sporo no ale nie było tego też tak dużo, bo trzeba było dla innych do degustacji coś zostawić. Karp nigdy nie trafił na listę moich ulubionych dań a niestety królował na stole. Kompot wigilijny to wtedy też było raczej feeee. 

Także my dzieci raczej nie mieliśmy problemów z przejedzeniem świątecznym. 

U drugiej babci Heni, u tej co było zbyt ciepło, dzieci było mało. W sumie tylko ja i mój bardzo młody wujek, o którym zawsze myślałam, że jest moim kuzynem. Była między nami ta trudna różnica wieku około 6-8 lat i niestety średnio się dogadywaliśmy. Ale mimo braku dzieci było tam fajnie. W domku obok mieszkał kuzyn Tomek i z nim akurat lubiłam bardzo spędzać czas ale czasem było tak, że on też jechał do swojej drugiej babci i szczerze mówiąc nie pamiętam zabaw świątecznych z nim. U babci Heni była taka tradycja świąteczna, że piło się grzankę. Wiele osób robi wielkie oczy jak o tym mówię ale tak było. Grzanka to była grzana wódka, z karmelizowanym cukrem i gorzką czekoladą.  Zapach miało to obłędny, smakowało najlepiej gorące bo wtedy była odpowiednia konsystencja. Nawet dzieci tzn. ja i kuzyno-wujek mogły paluszek w tym umoczyć. Picie grzanki polegało na degustacji, więc piło się małe ilości ale jestem pewna, że nie raz się rodzinie po tym w głowie mocniej zakręciło. 

U babci Heni była zawsze żywa choinka. Świerk stał na końcu, w ostatnim pokoju i był zawsze obiektem westchnień, zanim się te wszystkie prezenty leżące pod nią rozdało. Oczywiście też był opłatek, składanie życzeń, które dla dzieci nie jest chyba miłym obowiązkiem. Teraz po latach nawet lubię składać życzenia ale wtedy ... powodowało to tylko jakieś zażenowanie, wstyd i dyskomfort. Następnie jadło się pyszną zupę grzybową (to akurat lubiłam ale "bez grzybów") no i po zupie było hasło, że można rozdawać prezenty. Z uwagi na fakt, iż byłam jedyna i najmłodsza to radość z rozdawania prezentów należała do mnie. "dla Heni", "dla Basi", "dla Zenka"... 

Dziś żadnej z babć już nie ma. Wigilie skoncentrowały się w innych domach. Ja z mężem do tej pory czasem spędzaliśmy święta u mojej mamy, czasem jechaliśmy do teściów ale nie ukrywam, że od dawna marzyłam o wigilii tylko we dwoje. Huczna i wieloosobowa wigilia ma swoje atuty i potrafię je docenić ale wierzę, że ten czas we dwoje też ma swój urok. W tym roku zostaniemy ze zwierzakami. Pójdziemy do kur, podzielimy się z nimi opłatkiem, będą psy i kot. Potem może odwiedzimy sąsiadów zza góry. A może tylko pójdziemy na spacer. Będziemy czytać, oglądać, gadać, wspominać. Leniwie, uważnie, spokojnie... 

A na koniec podpisuję się pod słowami Agnieszki Stein, która mądrze pisze i potraktujcie to jako nasze życzenia dla WAS: 

"Wszystkim, którzy mogą i chcą życzę, żeby nie tylko w święta odważali się robić nie tak jak trzeba, tylko tak jak potrzebują. Zbyt wiele jest sytuacji, gdy ludzie wykonują jakieś tradycyjne czynności, choć tak naprawdę nie wzbogaca to ich życia. Rodzice starają się dla dzieci, dzieci starają się dla rodziców i nikt tak naprawdę nie troszczy się o siebie i nie jest zaopiekowany. Więc może warto zrobić coś inaczej.

Życzę, żeby wszyscy, którzy poczują, że tak właśnie chcą odważyli się nie piec pierników, nie sprzątać, nie męczyć, nie zmuszać.

A wszystkim, którzy chcą, mają potrzebę, pragną życzę, żeby ich pragnienia się spełniały.

Nie jest moją intencją zdołowanie kogokolwiek. Nie chcę pisać o tym, żeby się cieszyć bo inni mają gorzej. Mogę napisać taki tekst, bo przez wiele lat nauczyłam się lubić w święta, troszczyć się o siebie w święta, robić to, czego potrzebuję a nie to, co powinnam a co nikomu nie służy.

Życzę wszystkim, wesołym i smutnym więcej sensu niż szczęścia. To ważne, żeby pamiętać, że ludzie, którzy chcą przede wszystkim być szczęśliwi nie zawsze tacy są. Czasem ich szczęście nie okazuje się aż takie super jak się spodziewali.

Ludzie, którzy szukają w życiu sensu i znaczenia są szczęśliwi dużo częściej, przy okazji.

Ludzie, którzy szukają sensu są też szczęśliwsi niż ci, którzy szukają zysku, więc życzę jeszcze, żeby najważniejsze świąteczne prezenty to nie były te, które kupuje się w sklepie i kładzie pod choinką."


Agnieszka Stein http://agnieszkastein.pl/swieta-inaczej/





  

piątek, 14 grudnia 2018

Marcel

Marcel zamieszkał u nas półtora roku temu. Dostaliśmy go od naszej sąsiadki.
"Kupcie szybko te kury i zabierzcie tego koguta do siebie, bo u nas go biją inne młode i jest taki biedny. Jak go nie zabierzecie to pójdzie na rosół. A u Was będzie miał pewnie dożywocie" - tak nam sąsiadka rekomendowała wzięcie koguta. Akurat był u nas kolega Marcel, który zapragnął aby kogut otrzymał na jego część imię. Więc kogut został Marcelem.

Kury faktycznie szybko pojawiły się w naszym gospodarstwie. Marcel został szefem gangu. Trochę mu zajęło dojście do siebie po bijatykach z innymi silniejszymi od niego. Na początku, w amoku, gdy czegoś się przestraszył, biegł co sił w nogach do starego domostwa czyli do sąsiadki. Ze trzy razy wieczorem musieliśmy go odbierać, wkładać na noc do naszego kurnika z nadzieją, że następnego dnia nie zwieje. Ale zwiewał. W końcu, któregoś wieczora, gdy szliśmy do sąsiadów po ponowny odbiór zbiega, wzięliśmy ze sobą mocniejszy alkohol, wypiliśmy po kielichu za koguta a sąsiad powiedział historyczne zdanie "powiedzcie mu, że jak jeszcze raz wróci to pójdzie na bulion", no i Marcel już nigdy tam nie wrócił.

Uczył się u nas od podstaw jak być kogutem. Uczył się piać i szło mu to opornie. Fałszował, nie wykończał sylaby, męczył się. Poza tym nie miał piór w ogonie. Nie wiadomo czy zostały wyskubane przez współtowarzyszy czy mu wypadły po zimie. Ale dochodził do siebie. Pióra po woli odrastały. Pianie szło lepiej (choć do perfekcji nigdy nie doszedł). Zmężniał Marcel przeuroczo. Kury go uwielbiały. Dosiadał każdą z nich po kilka razy dziennie. My zawsze z dumą podglądaliśmy go przez okno, jak wspaniale prowadzi tę kurzą rodzinę. Był taki wielki, dumny i fajny. Marcela bardzo lubiły dzieci, które do nas przyjeżdżały. Niektóre potrafiły godzinami śledzić go wzrokiem albo wciąż szukać go po podwórku.

Na wiosnę tego roku Marcel został ojcem. Wykluło się 7 piskląt, z czego (jak się dopiero po paru miesiącach okazało) dwa to były koguty. Sąsiadka sugerowała usunięcie któregoś na rosół "bo będą się bić". Powiedzieliśmy, że jak będą się bić to zdecydujemy co zrobić i komu oddać koguta ale o bulionie z Marcela ani z jego dzieci nie mogło być mowy. Do takiego etapu gospodarzenia na wsi jeszcze nie dojrzeliśmy i nie wiem czy kiedykolwiek do tego etapu dojdziemy.

Koguty rosły, Marcel zarządzał swoją ekipą i wydawało się, że panuje pewnego rodzaju symbioza w tej maleńkiej społeczności. Pewnego dnia jednak dostrzegłam, że z tych dwóch młodych kogutków,  wyrosły dwa piękne i dorodne koguty. Zorientowałam się także, że pianie, które do mnie od paru dni dociera to nie pianie Marcela tylko jego syna, który piał od samego początku pełną piersią, bez grama fałszu z dumą na kogucim pyszczku. Dostrzegłam też, że Marcel już nie jest hersztem całej bandy i że poszedł niejako w odstawkę. Przygarbił się, posmutniał, po prostu został zdegradowany. Dni mijały a Marcel przyjął postawę kury. Chodził po podwórku, bez dumy, ponownie bez piór w ogonie. Ewidentnie dopadła go depresja.

Dwa dni temu zaobserwowałam, że Marcel nie wszedł na noc do kurnika. Włożyłam go. Wcześniej mieliśmy podobny problem z kurą, która miała chorą łapę ale wydobrzała i już sama wchodzi na noc do domu. W związku z tym wierzyłam, że to tylko przejściowy moment także u koguta. Wczoraj znów nie wszedł do kurnika i ponownie pomogłam mu się tam dostać ale jak wszedł to się przewrócił i widziałam, że nie miał sił się podnieść. Dotknęłam jego wola, czyli tego miejsca gdzie kury trzymają ziarno po połknięciu. Było małe i chude więc wywnioskowałam, że tego dnia pewnie nic nie zjadł albo bardzo mało. 

Rano podzieliłam się z Pawłem obawami, że to nie będzie miły poranek i niestety nie był. Po otworzeniu kurnika okazało się, że Marcel nie żyje. Wyglądał jakby spał ale nie spał tylko był już duszą w kurzym niebie i wierzę, że tam ponownie jest szefem najfajniejszej bandy kur i że pieje pełną piersią. 

To był nasz pierwszy kogut i jego odejście jest dla nas smutne. Zapewne kolejne odejścia też będą. Doskonale rozumiem gospodarzy, którzy potrafią płakać po śmierci krowy. Nie wiem czy kury u innych też wywołują tyle emocji ale u nas tak. A może nie powinno się dawać drobiowi imion bo wtedy jeszcze bardziej się z nim zżywamy? Ale z drugiej strony czy to złe? Ja uważam, że piękne. 

Zastanawiam się czy popełniliśmy jakiś błąd? Czy trzy koguty, w tym dwa młode to za dużo jak na 12 kur? Nigdy nie wiedzieliśmy żeby się pobili. Wydawało się, że będzie dobrze. Czy kogut może mieć depresję i umrzeć z rozpaczy, że nie jest już szefem haremu? Czy po prostu Marcel zachorował a my nie wiedzieliśmy jak mu pomóc czy może odszedł ze starości?

Żegnaj Marcelu!

  


środa, 12 grudnia 2018

pewna biblioteka w pewnej gminie

Otóż tak... stereotypowe skojarzenie w hasłem 'biblioteka gminna' bywa raczej średnio pozytywne. Tzn. może się mylę, ale ja tak niegdyś miałam. Stare zbiory książek, mnóstwo kurzu, szare okładki z tytułami wypisanymi czarnym markerem na grzbietach, specyficzny zapach sugerujący sporą ilość roztoczy w powietrzu. Za biurkiem nie do końca zadowolona z życia bibliotekarka, dla której każdy wchodzący czytelnik jest niemal intruzem. Znacie to? :-)

Być może moją wizję tego miejsca zbudowałam sobie na przykładzie dwóch bibliotek dzielnicowych, do których należałam mieszkając jeszcze w Warszawie. Zawsze miałam wrażenie, że te panie krytycznie patrzą na każdy mój wybór i są oburzone faktem, iż nie potrafię dobrze poruszać się po katalogach ani wypisywać prawidłowo rewersów.

Na szczęście, gdy zamieszkaliśmy w Beskidzie Niski, szybko zapisaliśmy się do biblioteki (głównie z powodu braku podłączenia elektryczności i tym samym braku internetu w domu, który w bibliotece był) i okazało się, że nasza gminna biblioteka w miejscowości Ropa zaprzecza temu wszystkimu, z paniami bibliotekarkami na czele. Panie od pierwszych chwil zawsze witały nas z uśmiechem na twarzy. Wcale im nie przeszkadzało, że głównym powodem naszej częstej bytności w bibliotece jest ów internet a nie książki i z wielką uprzejmością udostępniały łącza. Oczywiście szybko nawiązały się rozmowy o książkach, o nowych ciekawych pozycjach na rynku wydawniczym. Gdy już stałam się często odwiedzającą bibliotekę czytelniczką, panie zawsze mają dla mnie coś do polecenia. Coś mi tam odłożą. Często pamiętają, że lubię jakiś cykl lub konkretnego pisarza i rezerwują dla mnie książki a wiele razy zdarzyło się, że podczas rozmowy udało mi się ciekawą lekturę zasugerować i w efekcie stanęła ona na bibliotekarskich półkach.

Wystrój wnętrza biblioteki nie powala na kolana ale czy to ważne? Uśmiech i fachowa obsługa wynagradzają drobne niedociągnięcia. Ostatecznie biblioteka to nie kawiarnia i nie wymagajmy od takiego miejsca nie wiadomo czego. Osobiście wolę żeby był bogaty księgozbiór niż bogate wyposażenie.

Ostatnio kilka razy rozmawiałam ze znajomymi z okolicy i wiele osób mówiło mi właśnie, że w Ropie jest wspaniała biblioteka i że przyjeżdżają do niej czytelnicy aż z samych Gorlic. A przypomnę, że w Gorlicach jest spora biblioteka, ale tam wypożyczanie książek niestety nie odbywa się w tak ciepłej atmosferze.

Tym postem chciałabym wyrazić wdzięczność za to, że taka biblioteka znalazła się w mojej gminie. Jestem pewna, że to jeden z potwierdzających znaków, że to nasze miejsce na ziemi. Dziękując Paniom Bibliotekarkom, wyrażam radość za te cudne książki na półkach, za Wasze zaangażowanie, że uśmiech i ciepło.

  

niedziela, 9 grudnia 2018

czasem są takie dni....

To było wczoraj. Szaro, brudno i ponuro. W nocy nie spałam prawie, albo po prostu mało. Nie wiem, czasem jakieś złe moce nie pozwalają zmrużyć oka. I niby powinnam wstać i na kanapie posiedzieć przez 10-15 minut z książką i wiem, że by pomogło ale jakoś leń kazał w łóżku leżeć i w efekcie wymęczyłam się.

Wstałam rano i miałam zaraz położyć się z powrotem ale wzięłam się za pracę i a to zupa ugotowana, a to ciasteczka owsiane powstały (przyjarały się ale co tam), następnie chleb na zakwasie nastawiony (bo zakwas żyje i ma się dobrze, chleb nie jest przyjarany) a do tego jeszcze powstało pierwsze w moim życiu mydło potasowe bo taki był plan na ten rok, żeby mydła się nauczyć robić. No i proszę!!! Zdążyłam.

Nie obyło się bez wpadek bo w międzyczasie tak zwanym zaliczyłam upadek na megaśliskich schodach, których z rana jeszcze nie posypaliśmy popiołem. Tyłek obity, że hoho. Będzie sino. Ale dobrze, że tylko tyle. Kości całe, głowa też. Uff.

A wieczorem kino. Bo lubimy sobie skoczyć do kinka, żeby oddechu złapać trochę i być na bieżąco z filmami, o których potem można z kimś pogadać i udowodnić, że i na wsi człowiek niekoniecznie musi być zacofany, że rozwój duchowy ważny jak każdy inny a może czasem i ważniejszy.

Zawsze raduje mnie fakt, że jednak w naszym regionie dzieje się. Bo i kino jest i do powiatowego Centrum Kultury nie byle kto przyjeżdża bo i Kasia Groniec była i Stanisława Celińska a w nowym roku ma być Lao Che. Ale i w poszczególnych gminach się nie próżnuje. Wystawy, spotkania, koncerty. Często organizowane przez zupełnie prywatne osoby. A ponieważ oferta nie jest tak obszerna, jak w Warszawie na przykład, to człowiek docenia bardziej i cieszy się z każdej takiej imprezy. Można się spotkać, pogadać, posłuchać, odkryć coś kompletnie nowego. Okazuje się, że w domach wiejskich kryje się wiele talentów, tylko czasem jakieś takie pochowane, niedocenione. A jak pokazać światu to okazuje się, że brylant prawdziwy.

Ostatnio rozmowa ze znajomym przyniosła pewne dość ważne przemyślenia. Niby prawda stara jak świat ale jakże często o niej zapominamy. Wg James`a Hillman`a  ("Kod duszy") człowiek rodzi się z pewnym talentem, powołaniem do czegoś. Nie muszą być to rzeczy wielkie. Jeden może zostać naukowcem i pretendentem np. do Nobla ale drugi może spełni się w pielęgnowaniu niewielkiego ogrodu, może w pszczelarstwie a może w prowadzeniu serwisu rowerowego. Grunt, żeby umieć wsłuchać się możliwie wcześnie w nasz wewnętrzny głos i dążyć do tego, do czego mamy talent, do czego zostaliśmy stworzeni, do czego nas ciągnie. Czasem te pragnienia cichną, odchodzą gdzieś na tor boczny bo do głosu dochodzą kompromisy. Kompromisy związane ze związkiem, z naciskami z zewnątrz, oczekiwaniami - cudzymi oczekiwaniami. Potem, najczęściej w sytuacjach kryzysowych, ten głos pragnienia, głos wewnętrznego talentu odzywa się ponownie, powraca do nas jak bumerang, bo jest nasz i nic go nie zabije. Tylko teraz pytanie: zrezygnować ze wszystkiego innego i iść za tym głosem? Przecież każdy związek wymaga kompromisu. Dzieci, mąż, żona. No i teraz myśli z zupełnie innej książki "Biegnącej z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes  - powinniśmy bowiem mieć instynktowną zdolność do wybierania partnerów, którzy nas będą uskrzydlać, dopingować do rozwoju, jednocześnie samemu rozwijając się. Ta przestrzeń, ta wolność. Rety jak jej mało czasem dookoła. Sama wiem, że bywają poważne jej deficyty w pod naszym dachem. Ale nie ustaję w działaniach aby było jej więcej. Pewnie często nieudolnie ale tylko dbając o to, możemy oboje zbliżyć się do spełnienia, do świadomości, że możemy wszystko. Trudne to. Wcale nie łatwe. No ale taki dzień dziś. Takie myśli. Są czasem takie dni.






czwartek, 6 grudnia 2018

w kontraście do pisanych wierszem smsów

W jakimś piśmie kobiecym czytałam ostatnio felieton Szymona Majewskiego o wysyłaniu świątecznych sms`ów. Tekst był bardzo zabawny i miał na celu przedstawienie Majewskiego w roli osoby, która dostaje ich całe mnóstwo i nie bardzo wie, co na nie odpisywać. A odpisywać wypada bo a nuż się ktoś obruszy, że nie ma odpowiedzi i ... ło mój Boże, co wtedy? :-)

Wszyscy przecież otrzymujemy i pewnie w tym roku też otrzymamy, dziesiątki a może i setki tego typu wierszowane życzenia. Ja osobiście za tym nie przepadam i piszę o tym oficjalnie tutaj (bo czyta tego bloga część osób, z którymi znam się face to face), że wolę abyście mi przesłali telepatycznie dobrą energię i miłe myśli dedykowane tylko mnie niż słali te bezosobowe życzenia drogą sms`ową. Niby może nie ma to wielkiego znaczenia ale ... ja z zasady na te rymowanki też nie bardzo wiem co odpowiedzieć, więc nie odpowiadam zazwyczaj nic.

Jestem może staroświecka (ale lubię to w sobie) i pragnę Wam tutaj napisać o moim zwyczaju, który pielęgnuję już od lat a mianowicie o własnoręcznym tworzeniu kartek świątecznych. Jasne, że to wymaga czasu, pewnie że inspiracji czasem trzeba poszukać, żeby co roku nie tworzyć tego samego... ale ile w tym frajdy i czego by nie mówić... medytacji. Tak. Dla mnie to wielki relaks i czas dla siebie, czas na tworzenie rzeczy, których końcowy efekt nie jest przewidywalny. I choć nie mam wielkich zdolności manualnych to jednak lubię te swoje kartki, które wiem, że potem z uśmiechem czytają nasi bliscy.

Poświęcam co roku na tę czynność jeden albo i dwa wieczory. Wycinam tekturowe kwadraty i prostokąty ze starych kartonów, które sobie zawczasu odkładam, potem uruchamiam stare farby i pędzelki, są kleje, brokaty, sznurki, rafie. Staram się nic nie kupować. Jedynie nowe koperty. Reszta jest z odzysku (koperty też się zdarzają) i to mnie cieszy podwójnie, że można z takich niby niepotrzebnych już rzeczy, wykonać coś dedykowanego drugiej osobie.

A potem piszę życzenia, staram się żeby każde były inne i naprawdę dotyczyły osób, które je otrzymają. Tworzę takie kartki, jakie sama chciałabym otrzymywać. I lubię tą tradycję, że listonosz przynosi coś w kopercie, że to coś trzeba otworzyć, jest chwila napięcia... potem czytanie. To po woli buduje świąteczną atmosferę, dzięki której na kilka dni świat się zmienia, jest inny, wyjątkowy. Nie wiem czy lepszy... ja staram się aby każdy dzień był dobry... a jednak wyjątkowość świąt Bożego Narodzenia ma znaczenie.

Namawiam do robienia kartek samodzielnie. Pierwsze własnoręcznie przygotowane kartki dały mi naprawdę wielką dozę satysfakcji. Kolejne też zawsze przynoszą samozadowolenie ale te pierwsze...

Dobrego wieczoru Wam życzę.


wtorek, 4 grudnia 2018

odgruzowywanie

No i proszę ani się człowiek obejrzy a już 3 dni za nami. A miało być tak pięknie... a miało być tak często. ;-)
No nic, robię co mogę.

A mianowicie ostatnie dni to było odgruzowywanie się, bardziej w mentalnym tego słowa znaczeniu ale jednak. Otóż jakiś czas temu mój mąż przywiózł do domu rzeczy, które spakowaliśmy 8 lat temu do pudeł i kartonów i rozpoczęliśmy życie na emigracji. Były to pudła, pudełka, torby, torebeczki. Większości z tych rzeczy wcale nie pamiętałam, więc doszłam do wniosku, że nie są mi one już w życiu potrzebne. Kilka przedmiotów, do których czułam sentyment sobie zostawiłam, a z reszty postanowiłam lokalnie zorganizować wyprzedaż garażową. Skrzyknęłam się z kilkoma osobami z okolicy i w październiku odbyła się owa wyprzedaż z bardzo pozytywnym skutkiem.

Ale ja dziś nie o tym...

Pośród wielu pakunków odkryłam pewne skarby, których była cała masa, a o których istnieniu naprawdę zapomniałam. Stare listy, karty, karteczki, bilety, ulotki, stare mapy, foldery z wypraw, listy z okresu gdy byłam na emigracji, zdjęcia... karteczki z lekcji, z wykładów ze studiów... tzn. takie pisane z przyjaciółką w trakcie zajęć, żeby nie rozmawiać i nie przeszkadzać, miałam w zwyczaju pisać sobie kartki, zwierzenia, pogaduszki w ten sposób uskuteczniać. No i to wszystko znalezione w moich pudłach.

Wiele listów i kartek od osób już nieżyjących. To mnie mocno złapało za serce i temu poświęciłam nowe, wyjątkowe miejsce. Innych pozbyłam się rytualnie spalając je w piecu.

A było tam wiele uczuć, dobrych, pięknych, z dawien dawna. Listy od byłych, od ex. Była tam moja młodość, moje marzenia, ideały, które wierzę że przeniosłam do teraźniejszości. Przejrzałam się trochę w tej przeszłości i było na co popatrzeć, z czym się zmierzyć, porównać. I tutaj miła niespodzianka. Tamta ja mi się podobała tak samo jak ta dzisiaj. Patrzę w lustro i widzę miłą buzię, uśmiecham się do siebie i ... lubię tę kobietę. Naprawdę! Raduję się, że doszłam do takiego etapu.

Mąż obejrzał ze mną stare zdjęcia. Te, na których mam 19-21 lat i mam np. włosy obcięte na zapałkę. Pytał się mnie "dlaczego?". Coś pewnie chciałam tym zamanifestować, czegoś się domagałam tymi krótkimi włosami. W sumie wiem teraz, że nie wyglądałam w nich dobrze ale ... wiem też, że w tym czasie byłam szczęśliwa, miałam chłopaka, przyjaciół... to dowód na to, że jednak nie szata zdobi człowieka. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do mojego poczucia wartości i lubili mnie za to jaka jestem.

Dziś inny etap mojego życia. Dobry, taki jak być powinien, mój. Ale nie byłabym tutaj gdyby nie tamten miniony czas. Czas pięknych przyjaźni, czas poznawania siebie, świata, relacji międzyludzkich. Pewnie, że był to też czas rozczarowań i cierpienia takiego młodzieńczego. Czas niespełnionych miłości, zawodów. Ale zawsze, nawet w najtrudniejszych chwilach, miałam do kogo iść wypłakać się, wygadać... czasem przenocować... po to, że nowy dzień miał inny wymiar, lepszą perspektywę.

Spaliłam wiele z tych karteczek, listów, znaków i śladów z przeszłości. Ale tylko dlatego, że wiem iż wszystko to noszę na co dzień w pamięci. Wracam w odpowiednich momentach do tych chwil ulotnych, dobrych, uśmiechniętych, szczęśliwych i wiem, że to one sprawiły, że dziś jestem tutaj gdzie jestem. To były droga, nauka, doświadczenie, dzięki którym wyrosłam na świadomą świata osobę, która nadal popełnia błędy i nadal przeżywa chwile rozczarowania i czasem cierpi ale .. umiem się wygramolić z tego i iść do przodu radując się tym co TU i TERAZ.

Macie też takie pudła? Lubicie czasem powspominać, popatrzeć na siebie w zwierciadle przeszłości? :-)




piątek, 30 listopada 2018

moje zbrodnie

Dzień dobry, dziś zastosowałam tani chwyt czyli szokujący tytuł, a co będzie w treści to już sami Państwo ocenią. Zbrodni popełniłam kilka. Zabiłam. Z premedytacją? Absolutnie nie. Z gapiostwa, z niewiedzy, z braku koncentracji a może dlatego, że nie słuchałam. Otóż tak... wiele razy udało mi się zabić zakwas. Zakwas na chleb. Ja, córka człowieka, który przez kilka ładnych lat pracował jako piekarz, zabiłam zakwas i to nie raz. Zakwas otrzymywałam od dobrych osób, z instrukcjami jak o niego dbać, co robić żeby go pobudzić, następnie jak ponownie uśpić. Nigdy nie doszło do pieczenia chleba, który z owego zakwasu miał powstać bo... zakwas nie dożywał tego etapu.

Żeby nie popełniać więcej zbrodni, przerzuciłam się na drożdże. Drożdże znacznie trudniej zabić. Łatwiej współpracują, przyjemniej się z nimi dogadać. Ale pieczenie chleba na drożdżach to taki niższy lewel tej sztuki. Szczególnie gdy się mieszka na wsi. Tutaj prawie wszyscy "jadą na zakwasie" i o zbrodniach nic nie słychać. Czasem przyjechał do nas jakiś Gość, znacznie bardziej sympatyzujący z zakwasami niż ja i wtedy było mi już podwójnie głupio, że nasz chleb "jedzie drożdżami", czego ja raczej nie potrafiłam wyczuć.

W końcu dałam sobie spokój z samodzielną opieką nad zakwasami. Nie brałam już kolejnych, żeby unikać mordu na nich. Ale pewnego dnia pojawiła się u nas Daria. Daria przywiozła swój chleb na zakwasie. Z wrodzoną lekkością opowiadania o wszystkim, o pieczeniu chleba też mówiła jak o czynności nieskomplikowanej, prostej, codziennej. Ponieważ Daria (i jej przyjaciółka Alicja) pojawia się u nas od zeszłego roku dość systematycznie, pewnego dnia przyjechała z NIM czyli ze swoim zakwasem. Nagle zrobiłam się lekko poddenerwowana bo poczułam, że ów zakwas w moim domu może być prawdziwe zagrożony a ja stoję u progu kolejnej zbrodni.

Daria pomogła mi ożywić zakwas. Ożył. Potem go lekko dokarmiłyśmy. Zadziałało. Zdecydowanie urósł, wytworzył bąbelki, pokazał swoją prawdziwą twarz, której mi wcześniej żaden inny nie chciał pokazać. Stał sobie i pracował. Tak żeśmy go ożywiły!!! Tzn. dla ścisłości - Daria Go ożywiła. Następnie dodała trochę cudowności, które sprawiły, że zakwas zmienił się w ciasto na chleb i o dziwo, ciasto zaczęło nam rosnąć. Więc Ten Typ naprawdę się rozkręcił!! A to wszystko pod moim dachem. Pracował i dawał mi do zrozumienia, że zamordować się tak łatwo nie da. W tak zwanym międzyczasie odłożyłyśmy trochę rozrobionego ciasta do osobnego pojemnika, celem uśpienia go w lodówce. To miał być już mój prywatny zakwas, który za czas jakiś miałam mieć przyjemność i odpowiedzialność pobudzić i ... przy okazji nie zabić. Chleb Darii wyszedł wspaniały, ze skórką błyszczącą i chrupiącą i dominował nad wszystkimi innymi łakociami na stole.

Po tej przygodzie nabrałam pewności siebie. Zdecydowałam się pewnego dnia spojrzeć w oczy zakwasowi schowanemu w lodówce i podjęłam decyzję aby samodzielnie pobudzić go do życia. Na wszelki wypadek miałam blisko siebie telefon, żeby w sytuacji krytycznej móc czym prędzej skontaktować się z Darią i przez telefon reanimować Gościa, gdyby nagle zacząć mi odchodzić. Zadzwoniłam. Ale tylko profilaktycznie. Żeby być pewną, że operacja, którą właśnie przeprowadzam, jest wykonywana zgodnie ze sztuką. Ożywił się. Zaczął pracować. Następnie sprawił, że ciasto na chleb urosło. Wyrósł piękny chleb. Wsadziłam go wreszcie do rozgrzanego piekarnika i właśnie wtedy... po mniej więcej 24-36h pracy nad zakwasem, przypomniałam sobie, że ... zapomniałam odłożyć nieco zakwasu na następny raz.

Czyli zabiłam go jednak ponownie. 

Ale nie martwcie się. Potem już bardzo szybko zaopatrzyłam się w kolejny, tym razem lokalny zakwas. Jest ze mną do dziś. Nie zapominam już o odkładaniu. Chleb nie zawsze wyrasta tak jak bym tego chciała. Może mam jednak za mało cierpliwości. Może czasami w domu jest zbyt chłodno (a wiadomo, że zakwas i chleb lubią ciepełko). Ale jest chleb na zakwasie w zasadzie systematycznie. Czasem dodam mu do towarzystwa trochę pestek ze słonecznika, czasem pestek z dyni, ostatnio lubi się z czarnuszka.

Miewa się nieźle. :-)








czwartek, 29 listopada 2018

drugi... :-)

No i udało się choć łatwo nie było. Miałam usiąść do pisania rano, zaraz po wykonaniu poniższych zdjęć z naszopolanowego świtu, gdy słonko dopiero wstawało, gdy ta chwilowa poranna zabawa światłem miała miejsce. Ale a to kawa, a to śniadanie, a to mąż coś powiedział, a to kota trzeba było nakarmić, potem kury i tak oto zleciał poranek spokojny, radosny na czynnościach przyziemnych. No a potem to sama do siebie powiedziałam, że najpierw gotowanie zupy (żeby umysł był wolny i spokojny) a potem to jeszcze leniwe zrobię...

Ech wymyśla sobie człowiek obowiązki. Nie mam chyba natury beztroskiego człeka, który swoje przyjemności przedkłada ponad obowiązki. Sumienność i jeszcze raz sumienność a jak wszystko zrobione to można dopiero uprawiać rzeczy miłe i te nadobowiązkowe.

Nawet nie wiecie ile czasu zajęło mi nauczenie się tego, że jak się pracuje świątek, piątek i niedziela to sobie można bezkarnie poniedziałek i wtorek zrobić wolny. Że można sobie np. cały dzień w środku tygodnia posiedzieć z książką i czytać, czytać i czytać. Że wycieczka w góry we wtorek należy mi się jak psu buda, skoro w sobotę i niedzielę stałam przy garach albo sprzątanie pokoi uprawiałam.

Na szczęście obecnie nie mam z tym większego problemu (choć symptom nie pozwolenia sobie na taki luksus zawsze daje o sobie po cichu znać i trzeba z nim walczyć) ale praca nad sobą nie mała została wykonana. Jestem teraz o jeden lewel wyżej jeśli idzie o świadomość. Staram się nie poddawać pewnym nawykom, z którymi jest mi źle i nie do pary nam na co dzień. Zresztą ten powrót do systematycznego pisania też jest pewnego rodzaju terapią, czymś co ma zmienić przyzwyczajenia na inne, milsze, ciekawsze. Czasem stawiam sobie poprzeczkę wyżej żeby zrobić coś, na co teoretycznie nie mam ochoty a czego wykonanie jednak daje bardzo dużo satysfakcji.

I tak oto dziś wyszłam, jeszcze przed wschodem słońca z ciepłego łóżka. W sumie robię to codziennie tak wcześnie ale zazwyczaj przez kilkadziesiąt minut błąkam się jeszcze w piżamie po domu, wykonując poranne czynności. A dziś... ubrana i to ciepło (bo mąż wcześniej poinformował, że na zewnątrz minus 12) wyszłam na spacer i oddałam się uwiecznianiu tego co poniżej...

Miłego oglądania.





 

środa, 28 listopada 2018

zmienić coś

Umarł, poszedł sobie, zniknął... nawyk pisania, nawyk dzielenie się tym co u nas, co u mnie. Czasem się nie chce, czasem nie ma na to zwyczajnie ochoty ALE od dziś zmiany!!!

Brakuje mi tej systematyczności, tym bardziej że świat przecież taki piękny. Radością jest każdy fragment dnia. To tylko kwestia tego aby nauczyć się to dostrzegać i umieć cieszyć oraz radować.
Staram się, pewnie że nie zawsze wychodzi. Że czasami byle co potrafi popsuć uśmiech rysujący się na twarzy. Czasem byle gest rozwala pięknie wybudowany domek z kart .... no właśnie bo przecież bywa, że i humor jest kruchy, że nie utrzymuje się stale.

Jednak wielość minionych wydarzeń, morze inspiracji, dobra energia od ludzi pełnych pasji, jacy kilka dni temu gościli pod naszym dachem, to wszystko sprawiło że znów się chce. Wystarczy tylko nieco przeorganizować swoje życie, codzienne czynności i może się uda.

Chcę znów pisać często. Kto wie... może nawet codziennie.
Dziś jest ten pierwszy dzionek.
Niech jutro będzie ten drugi.

Obserwując świat, mam wrażenie, że każda sekunda warta jest opisania a przynajmniej zapamiętania. Nasz pies tarzający się w pierwszym śniegu, orlik krzykliwy samotnie obserwujący przestrzeń dookoła. Wieczorną porą napotkany na łąkach jeleń. Chwila, gdy spoza chmur pojawia się promyk słońca by rozświetlić moją twarz ale by potem, za moment zniknąć ponownie. Spojrzenie kur, które widzą znów śnieg, dla niektórych z nich to pierwszy śnieg w ich życiu, jest bezcenne. Takiego zdziwienia na twarzy nie ma nikt.

I wiele innych kadrów życia naszopolanowego.

Mam też plan pisać o wydarzeniach, kulturalnych i nie tylko, z naszego regionu, których jest moc i których zazdroszczą nam często największe mieszczuchy. Bo to się wtedy docenia, bo to ma wydźwięk mocniejszy niż gdy oferta jest zbyt intensywna. Tak to czuję.

Jeszcze stąd nie znikam choć był już taki plan. Zobaczymy czy to miejsce odżyje.
Tymczasem ściskam wszystkich wiernych Zaglądaczy!!!


środa, 29 sierpnia 2018

rutyna, codzienność ale nadal wdzięczność

Częstotliwość wstawiania postów na naszym blogu jest stuprocentowym odzwierciedleniem posiadania przeze mnie wolnego czasu na tego typu czynności. Tęsknię czasem za blogowymi chwilami z pisaniem oraz czytaniem historii podobnych do naszych tudzież tych, którymi się inspirujemy.  No ale jak wiemy wszyscy doba ma tylko 24h a i czas na sen trzeba znaleźć i na szczęście nauczyłam się już nie przeginać z siedzeniem do północy aby tylko coś zrobić bo tak miałam zaplanowane. Nie! Umiem już odpuszczać i powiedzieć sobie stop po to by rano zbudzić się rześką, wyspaną i gotową do codziennego działania. A działania są od maja dość intensywne i nie ukrywam, że lekka rutyna wkradła się do wiejskiego życia no i po prostu zmęczenie.

Nadal lubię nasze życie, naszą pracę i wspaniałych Gości, jacy odwiedzają Naszą Polanę ale jednak jak każdy człek potrzebuję oddechu, wypoczynku i zmiany otoczenia żeby ta rutyna nie przyćmiła mi tej pięknej codzienności, za którą naprawdę nadal jestem wdzięczna i niech to się nie zmienia.

Śniadanie na stole codziennie być musi, potem obiadokolacji gotowanie a w międzyczasie jeszcze setki czynności, które i tak po łepkach są robione no bo nie ma czasu a bywa, że i energii do działania brak. Ogródek dawno porosły chwasty i naprawdę tylko cud sprawił, że nadal zbieram z niego piękne plony od buraków, poprzez marchew, cukinię, pomidorki i oczywiście wielkie głowy świeżych słoneczników.

Jesień już czuć, ciągniki sąsiedzkie swoim odgłosem dają znać, że wykopki w pełni choć to dopiero koniec sierpnia. Drzewa nieśmiało sygnalizują, że za moment buchną swym wrześniowym kolorytem, na który czeka się tu naprawdę cały rok. Kocham jesień beskidzką i wszystko co z nią związane. Również zapowiedź wypoczynku ona zwiastuje bowiem zaraz wyjeżdżamy na urlop a poza tym zaraz zima i będą nas czekały prace tylko domowe.

Czy ja narzekam? Nie... Jedynie podsumowuję minione lato, które przebiegło w rytm ciężkiej pracy ale i radosnych spotkań, które wielokrotnie napędzały do roboty. Kąpieli w pobliskim jeziorze możemy odnotować raptem kilka, podczas gdy rok temu kąpaliśmy się w zasadzie codziennie.

Zmęczenie materiału? Może trochę... Ale powyższe słowa są po prostu tylko sygnałem, że czas na lekkie zmiany, czas dać sobie pomóc, czas zatrudnić kogoś kto nieco wyręczy z prac i po prostu podzielić te działania by życie wiejskie nie zbrzydło, bowiem uwierzyłam, że na wsi też można zostać pracoholikiem i uwikłać się w te wszystkie fakty, które temu towarzyszą. A tego nie chcę.

Jest dobrze, jest pięknie, jest wdzięczność za życie TU i TERAZ ale może być lepiej i niech będzie.

Poniższe zdjęcia w większości wykonane przez naszpolanowych Gości są. :-)

Dobrego dnia dla WAS!








piątek, 11 maja 2018

wyślę Ci pinezkę

Jakby tak zerknąć na to, co działo się rok temu to pewnie każdy z nas ma świadomość, że z perspektywy "dzisiaj" sporo uległo zmianie. Zmiany dzieją się na bieżąco w życiu naszym i naszych najbliższych. A wiec prawie rok temu przybył do nas (nie pierwszy raz zresztą) znajomy ze Stolycy, który rozkochał się w Naszej Polanie prawie od samego początku jej funkcjonowania. Mocno zżył się  nie tylko z gospodarzami ale i z przedmiotami na terenie domu. Baaa.... jest nawet konkretnym współautorem sporej części pokrycia dachowego, które niestety z takich czy innych przyczyn nadal nie jest do końca położone. Może kiedyś...?

Marcel... bo o nim tu mowa, traktuje Naszą Polanę jako swoisty azyl, trochę sposób na spędzenie wolnego czasu, trochę jako cel podróży, gdy dosiada swojego jednoślada, trochę jako miejsce, gdzie może się nieźle ubrudzić i zmęczyć ale tylko po to by potem, wieczorem przy chmielowym zimnym napoju, oddać się kontemplacjom, rozmowom o życiu, zadumie nad tym czy owym.

Właśnie byliśmy pogrążeni w jednej z takich rozmów, którejś chyba czerwcowej niedzieli zeszłego roku i właśnie autem zmierzaliśmy do grybowskiej lodziarni na całkiem niezłe lody. W tym momencie jednak Marcel dokonał gwałtownego skrętu w lewo i już zamiast do Grybowa, jechaliśmy do Krynicy na (podobno) o wiele lepsze lody. No to sobie jedziemy, gadamy o życiu, słuchamy jakimś cudem genialnego wykonania Dawida Podsiadło "Nic nie może wiecznie trwać" (rety ta moja dokładność w zapamiętywaniu szczegółów (sic!)) i faktycznie lody w Krynicy okazują się być znakomite. Przywieziona i odwieziona zostałam więc ciężko było z topografią terenu i pamięcią (w tym wypadku) co do miejsca owej lodziarni. Tylko gdzieś między zwojami mózgowymi majaczyła się nazwa "Śnieżynka". Tyle.

Mija rok, są u mnie kolejni Goście. Wybierają się do Krynicy i pytają o co tam warto zahaczyć. Hm... a mnie oprócz Muzeum Nikifora i... wyżej wspomnianej lodziarni nic nie przychodzi do głowy bo osobiście do Krynicy nigdy mnie nie ciągnie i gdyby nie raptowny zwrot akcji w wykonaniu Marcela prawie rok temu, moja przygoda z Krynicą zakończyłaby się pewnie na tej jedynej wizycie z rodzicami, gdy miałam lat 6. (Ależ długie zdanie zbudowałam!)

No ale jest problem bo byłam tam raz więc jak Gościom ową "Śnieżynkę" opisać i wytłumaczyć jej położenie. Dzwonię do Marcela (który Krynicę zna pewnie lepiej niż nie jeden lokales) i zapytuję o ową lodziarnię... a On mnie, osobie zdecydowanie bardziej analogowej niż cyfrowej, tej która ze smartfonem w zasadzie sobie nie radzi bo takowego nie posiada, nie korzysta z żadnych łocapów i innych insta... mówi nagle taki tekst "Marlenka, zaraz wyślę Ci pinezkę", czym rozwalił mnie  i ubawił dość mocno i to do tego stopnia, że postanowiłam Marcelowi ów wpis poświęcić.

Pinezki to ja mam w pudełeczku w szufladzie mego starego stołu ALE jestem zawsze wdzięczna za to, że mam wokół siebie ludzi, którzy mnie uświadamiają w nowinkach tego świata, z którego w zasadzie uciekłam i do którego jest mi nieco pod górę. Jednak nie zamykam się! Warto wiedzieć, że coś takiego jak wirtualna pinezka istnieje mimo iż w życiu bym jej do ręki nie wzięła :-)

Jak to mawiała moja Pani Profesor od angielskiego (surowa była i wymagająca wybitnie): "Można nie lubić zespołu U2 ale wypada wiedzieć, że w najbliższy weekend występują na Służewcu w Warszawie" Schowałam sobie tę cenną myśl na całe życie do kieszeni więc z przyjemnością konotuję iż coś takiego jak pinezkę można chcieć mi jakoś wysłać. HA! :-)

A gdybyś chciał Marcelu wiedzieć, to pinezki od Ciebie mają się u mnie znakomicie a niektóre to nawet owoce przynoszą. :-)






Ścisk!

wtorek, 8 maja 2018

uważność

Tych, którzy myślą, że będzie to post o modnym ostatnimi czasy mindfulness, od razu ostrzegam, że nie będzie. Choć chciałabym kiedyś doświadczyć takiej profesjonalnej sesji i dowiedzieć się nieco więcej o tym zapewne niełatwym zagadnieniu to jednak dziś mogę śmiało napisać, że codziennie w jakiś tam sposób tej uważności ostatnio doświadczam.  

A to dzięki naszopolanowym Gościom! I w tym radość największa! I to jest wartość absolutnie dodana do trybu życia, jaki wiodę odkąd Nasza Polana stanęła na mojej życiowej drodze.

Jak to się dzieje, że raptem kilka dni, parę chwil ciekawej rozmowy, wspólne ognisko, uśmiechy i spojrzenia, często też po prostu niewymuszone milczenie ... a już człowiek czuje jakąś moc, energię, więź. Ktoś Cię słucha, Ty słuchasz, pamiętasz, wspominasz a potem... tęsknisz. Oni tęsknią...? :-)

Ileż pięknej pomocy, wsparcia, śmiechu, wymiany energii, zwierzeń...

Nie będę tu wyliczać nikogo z imienia i nazwiska ale Ci Goście, którzy to poczuli dokładnie wiedzą o kim piszę a i ja mam w swoim sercu specjalnie miejsce dla nich. Bez Was Nasza Polana nie byłaby tym samym miejscem. Dla Was każdego dnia chce się wstawać, gotować, sprzątać, a potem wspólnie spędzać czas i poznawać Was, Wasze przygody, opowieści, pasje.

A potem wyjeżdżacie, deklarujecie chęć powrotu i naprawdę wracacie. Dziękuję.