Miniony tydzień z wielu względów nie należał do udanych. Wiadomo, że odejście Bambo przyćmiło inne niepowodzenia ale te inne to już chyba na dokładkę los nam zrzucił, jakby chciał się przekonać ile możemy znieść.
O mały włos nie wpadłam na rowerze pod koła totalnie pijanego gościa, który prowadził w najlepsze samochód. Skończyło się na wygiętym w chińskie "S" przednim kole. Kolo nam zapłacił i to ze sporą nadwyżką. Ponieważ obiecał nie wsiadać więcej do auta, wziął komórkę i powędrował do pociągu, nie wezwaliśmy policji choć teraz z perspektywy czasu, wydaje mi się, że powinniśmy.
Poza tym straciłam jedną klientkę, która chyba nie do końca była w stanie objąć swym mózgiem, że można jechać aż do Polski ratować chorego kota. Mam wrażenie, że uznała iż ... kłamię. Na szczęście żadna tam zaprzyjaźniona. Hak jej w smak.
Weekend postanowiliśmy spędzić blisko naszego kocurka i pojechaliśmy do mamy aby zrobić mu na miejscu spoczynku... ogródek. :-) Posadziliśmy mu 3 lawendy, bukszpan oraz mama z mężem dwie lilie królewskie. No bo to był NASZ KRÓL! :-)
a tak poza tym to Bambo spoczywa na wieki w takich oto okolicznościach przyrody /panoramicznym okiem JEGO/
Z zaległości, ale nadal nas bardzo cieszących spraw, to zapomniałam totalnie z tego szpitalno-wyjazdowego zamieszania, opublikować zdjęcia sóweczek oraz tęczy, które wygrałam u Piegowatej. Moja PIERWSZA wygrana blogowa, więc cieszy podwójnie. Uważam, że są przeurocze a Piegowata to istota o uzdolnieniach i wyobraźni ponadprzeciętnych. Zielona jest moja a niebieska JEGO. Tęcza wspólna. :-)
Z racji, że wygrałam te cudności, pragnę i ja się jakoś odwdzięczyć losowi i za dni parę u mnie pojawi się CANDY-CUKIERECZEK. Powiem tylko, że będzie słodko.
A z newsów z dziś.
Bambiszon jest z nami w myślach nonstop choć staramy się iść do przodu i nie poddawać się rozpaczy. Oglądamy filmy i fotki i jest nam bardzo dobrze jak na niego patrzymy i wspominamy wspólny piękny czas. Staramy się pogodzić z jego odejściem, jednak na pustka którą po sobie zostawił jest często zbyt dotkliwa.
Dziś rano spotkałam kota. Młody jasno szary siedział i strasznie krzyczał. W Niemczech, w mieście spotkanie kota na ulicy należy do rzadkości. Dlatego ten krzyk i wpatrzone we mnie ślipka sprawiły, iż zapytałam samą siebie "to już? tak szybko?"
Jakiś pan przechodząc koło mnie i widząc moje zainteresowanie kotkiem, chyba starał mi się przekazać w tym nadal trudnym dla mnie języku, że ten kot tutaj sobie od jakiego czasu w okolicy biega, ale czy ja to dobrze sobie w mózgu przetłumaczyłam to już inna sprawa. W każdym razie, pogłaskałam, pomiziałam i postanowiłam, że jak będę wracała z pracy i nadal tu będzie to.... to jest znak.
Podczas pracy myślałam o tym maluchu i nawet wykonałam smsa do NIEGO, że MUSZĘ POGADAĆ. Ale jakoś nie odezwał się bo... pewnie jeszcze spał - dziś miał wolne.
Po 2h pracy, wyszłam na chwilę na ulicę zbadać sytuację - nie było go. OK - pomyślałam - tak widocznie miało być. Ale już po następnych 2h, jak wyszłam na dobre z pracy, zobaczyłam go znów. Siedział przy klatce schodowej oddalonej ode mnie o parędziesiąt metrów. Jacyś panowie wnosili trochę dobytku do wewnątrz i otworzyli z racji tego drzwi, a on ....czmych..... i tyle go widziałam.
Uznałam, że to jeszcze nie czas. Że może poszedł do siebie do domu.
Ale nie będę ukrywać, że myślę o nim. Jutro mam wolne, więc chyba sobie rowerem tam wycieczkę zrobię i zobaczę co w trawie miauczy.
O mały włos nie wpadłam na rowerze pod koła totalnie pijanego gościa, który prowadził w najlepsze samochód. Skończyło się na wygiętym w chińskie "S" przednim kole. Kolo nam zapłacił i to ze sporą nadwyżką. Ponieważ obiecał nie wsiadać więcej do auta, wziął komórkę i powędrował do pociągu, nie wezwaliśmy policji choć teraz z perspektywy czasu, wydaje mi się, że powinniśmy.
Poza tym straciłam jedną klientkę, która chyba nie do końca była w stanie objąć swym mózgiem, że można jechać aż do Polski ratować chorego kota. Mam wrażenie, że uznała iż ... kłamię. Na szczęście żadna tam zaprzyjaźniona. Hak jej w smak.
Weekend postanowiliśmy spędzić blisko naszego kocurka i pojechaliśmy do mamy aby zrobić mu na miejscu spoczynku... ogródek. :-) Posadziliśmy mu 3 lawendy, bukszpan oraz mama z mężem dwie lilie królewskie. No bo to był NASZ KRÓL! :-)
a tak poza tym to Bambo spoczywa na wieki w takich oto okolicznościach przyrody /panoramicznym okiem JEGO/
Z zaległości, ale nadal nas bardzo cieszących spraw, to zapomniałam totalnie z tego szpitalno-wyjazdowego zamieszania, opublikować zdjęcia sóweczek oraz tęczy, które wygrałam u Piegowatej. Moja PIERWSZA wygrana blogowa, więc cieszy podwójnie. Uważam, że są przeurocze a Piegowata to istota o uzdolnieniach i wyobraźni ponadprzeciętnych. Zielona jest moja a niebieska JEGO. Tęcza wspólna. :-)
Z racji, że wygrałam te cudności, pragnę i ja się jakoś odwdzięczyć losowi i za dni parę u mnie pojawi się CANDY-CUKIERECZEK. Powiem tylko, że będzie słodko.
A z newsów z dziś.
Bambiszon jest z nami w myślach nonstop choć staramy się iść do przodu i nie poddawać się rozpaczy. Oglądamy filmy i fotki i jest nam bardzo dobrze jak na niego patrzymy i wspominamy wspólny piękny czas. Staramy się pogodzić z jego odejściem, jednak na pustka którą po sobie zostawił jest często zbyt dotkliwa.
Dziś rano spotkałam kota. Młody jasno szary siedział i strasznie krzyczał. W Niemczech, w mieście spotkanie kota na ulicy należy do rzadkości. Dlatego ten krzyk i wpatrzone we mnie ślipka sprawiły, iż zapytałam samą siebie "to już? tak szybko?"
Jakiś pan przechodząc koło mnie i widząc moje zainteresowanie kotkiem, chyba starał mi się przekazać w tym nadal trudnym dla mnie języku, że ten kot tutaj sobie od jakiego czasu w okolicy biega, ale czy ja to dobrze sobie w mózgu przetłumaczyłam to już inna sprawa. W każdym razie, pogłaskałam, pomiziałam i postanowiłam, że jak będę wracała z pracy i nadal tu będzie to.... to jest znak.
Podczas pracy myślałam o tym maluchu i nawet wykonałam smsa do NIEGO, że MUSZĘ POGADAĆ. Ale jakoś nie odezwał się bo... pewnie jeszcze spał - dziś miał wolne.
Po 2h pracy, wyszłam na chwilę na ulicę zbadać sytuację - nie było go. OK - pomyślałam - tak widocznie miało być. Ale już po następnych 2h, jak wyszłam na dobre z pracy, zobaczyłam go znów. Siedział przy klatce schodowej oddalonej ode mnie o parędziesiąt metrów. Jacyś panowie wnosili trochę dobytku do wewnątrz i otworzyli z racji tego drzwi, a on ....czmych..... i tyle go widziałam.
Uznałam, że to jeszcze nie czas. Że może poszedł do siebie do domu.
Ale nie będę ukrywać, że myślę o nim. Jutro mam wolne, więc chyba sobie rowerem tam wycieczkę zrobię i zobaczę co w trawie miauczy.