sobota, 31 maja 2014

smaki życia

Żyjemy tak sobie we dwie i poza różnymi niedogodnościami typu permanentna tęsknota, zmęczenie, emigracja... to jest nam nawet całkiem fajnie. Wesoło jest obcować dwóm jednostkom, które wyrosły w totalnie różnym środowisku, kulturze, wśród różnych tradycji, zwyczajów i przyzwyczajeń. Mimo tylu różnic to jednak wiele nas łączy. Z pewnością ciekawość świata. Ale najciekawsze jak odmiennie jest to pojęcie przez nas postrzegane.
O mnie sporo już w sumie wiadomo. Moja ciekawość świata od paru dobrych lat skupia się głównie na odkrywaniu świata, który jest mi z jednej strony bliski a z drugiej jeszcze tak totalnie nieznany. Chłonę wiedzę, chłonę opowieści, dosłownie wszystko, niczym gąbka wodę. W temacie wiadomym.
Ale Ona, moja towarzyszka doli i niedoli ciekawa i głodna świata jest w drugą stronę. Jest mi niezmiernie miło, że to właśnie w moim towarzystwie to młode dziewczę poznaje nowe smaki życia i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ileż to przez ten pierwszy miesiąc na emigracji padło już sformułowanie "po raz pierwszy". Poznaje nowe smaki: świeżej figi, mango, melona, zapachy kolendry, limonki, rozmarynu. Piła po raz pierwszy mojito. Jadła pierwszy raz słodkie kartofle, szparagi, bakłażana, topinambur, kalarepę. Jestem strasznie szczęśliwa bo smakuje jej moja kuchnia i wiem, że nie chwali tego "bo wypada" ale dlatego, że moje menu jest tak odmienne od tego, które gości na jej rodzinnym stole. Ona wraz z rodzicami i rodzeństwem jedzą dary ziemi, którymi są obdarowywani co roku po ciężkiej pracy w polu. Mają swoje warzywa, owoce, mleko i z niego produkty takie jak ser, śmietana czy masło. Robią własne konfitury, przetwory na zimę, kiszą kapustę i ogórki. Do sklepu jadą raz na parę tygodni tylko po to, czego sami nie są w stanie wyhodować czy wyprodukować a co jest niezbędne w ich codziennym jadłospisie. Dla mnie to jest piękne i właśnie taka codzienność niezmiernie mnie pociąga. Owszem te wszystkie egzotyczne smaki i potrawy dają wiele radości podniebieniu, dobrze jest je znać i być smakoszem ale nie będę miała problemu aby z nich zrezygnować na koszt takich darów, jakimi może obdarzyć mnie codzienne życie na wsi.

Ostatnio opowiadałam jak to będąc pewnej beskidzkiej wsi, z moją Sroką na wiosennej przechadzce, podczas której padał mokry śnieg, który następnie przeobraził się w deszcz, straszliwie zmarzłyśmy i zmokłyśmy. Samochód z powodu śniegu niestety musiał zostać na dole a my szłyśmy pełne zapału na mszę do łemkowskiej cerkwi. Rozmowa umilała nam drogę i humory dopisywały jak zawsze ale w butach Sroki zaczęło nieźle chlupać. Głupio było wracać bowiem cel był już dość blisko. Gdy wreszcie doszłyśmy do wsi, okazało się cerkiewka zamknięta jest na cztery spusty, po mszy ani śladu a i śladów ludzi na śniegu nie było, więc wnioskowałam, że msza być może tamtego dnia została odprawiona w drugiej cerkwi, która znajduje się na końcu miejscowości. Wioska ta jest niezmiernie długa i na kolejne kilometry spaceru w takich warunkach nie miałyśmy już ochoty. Przemoczone i przemarznięte szukałyśmy ratunku w pierwszym napotkanym domu, gdzie już przez okno machali do nas mieszkańcy i gestami zapraszali do środka. Typowa wiejska chałupa, kuchnia w której toczy się całe życie. Małżeństwo z gromadką dzieci, wielki harmider, na kuchni bulgocze niedzielny rosół, nad nią wiszą na sznurkach ścierki, słychać głośne wesołe dialogi ale ogólnie to wszystko to serdeczne przyjęcie dwóch zmokłych srok. Zaproponowano nam kawę i herbatę. Rozwiesiłyśmy mokre kurtki nad piecem. Zaczęłyśmy odtajać. Było nam tam dobrze, ciepło. Z jednej strony rozmowa, z drugiej obserwacja tej wielodzietnej rodziny (okazało się, że wszystkich dzieci jest dziewięcioro), która do idealnych nie należała ale w której można się było doszukać jakiegoś uroku. Kobieta czyli matka i żona zdecydowanie do tych komentujących należała. Goniła cały czas dzieci do nauki, rozkazywała to jednemu to drugiemu, z czego dzieci nic sobie nie robiły tylko popisując się przed nami pozwalały sobie nawet matce popyskować. Potem i ona śmiała się razem z nimi. Zatem konsekwencji zero. Ale nic to. Ojciec chyba nieco pod pantoflem był ale też raczej mocny w ripostach. To on był odpowiedzialny za ten gar rosołu, za makaron i generalnie był raczej w ruchu. Uśmiech z twarzy mu nie schodził. Po kilkunastu minutach rozmowy dowiedziałyśmy się, że on Łemek ona Polka. Że święta podwójnie obchodzą i potwierdzili, że msza była dziś po drugiej stronie wsi. Było gwarno, śmiesznie, momentami dziwnie, ale fajnie.
W pewnej chwili wszedł zaprzyjaźniony z domem sąsiad. Po paru zdaniach przyznał, że już jest swój ale jeszcze jednak przyjezdny Przyniósł wódkę. Była chyba godzina 11:00 przed południem a oni wyjęli kieliszek i mieli zamiar pić. Zaproponowali oczywiście i nam ale ja odmówiłam, a Sroka... czemu nie? Obserwowałam to wszystko dalej. Po chwili zorientowałam się, że na stole nadal jest tylko jeden kieliszek. Pijących znacznie więcej. Okazało się, że pili wódkę "do siebie". Czyli jeden bierze kieliszek do ręki i mówi do kogo pije, po czym czyniąc dłonią gest "na zdrowie" wypija zawartość kieliszka i nalewa temu, do którego pił. Nie wiem co mi się stało ale wzruszyłam się. Obłęd. Może to się wydać dziwaczne ale ten zwyczaj spożywania alkoholu znany był mi do tej pory z książek. W najśmielszych wyobrażeniach nie sądziłam, że to się pielęgnuje do dziś a już kompletnie nie wpadłabym na pomysł, że TAM. Momentalnie zmieniłam zdanie i zdecydowałam, że pije i ja. :-) Takie picie wódki wytwarza jakąś więź z ludźmi. Ktoś, kto pije do drugiego człowieka musi chyba siłą rzeczy i na przekór wszelkim sąsiedzkim nieporozumieniom, dobrze drugiemu życzyć. Jedno szkło musi łączyć. Nie ma co. W jakiś niewyjaśniony sposób przestałam patrzeć na tę niedzielną przerosołową wódkę jak na przedsionek do patologii. Może to i zgubne ale ujęło moją miejską jeszcze duszę i zagościło na dobre. Ja wódki raczej nie pijam ale jeśli będę to tylko tak.

Opowiedziałam tę historię mojej towarzyszce doli i niedoli i była zaskoczona, że robię z tego taką opowieść. "To u nas normalne, wszyscy tak wódkę piją" :-)



czwartek, 29 maja 2014

słomiana niemiecka wdowa majowo

Maj nie był zbyt udany. Głównie siąpiło, lało, padało, no ogólnie deszczowo było dość często. Słoneczne dni rozpieszczały nas na chwil kilka ale tylko po to, by deszczowi na kolejnych następnych dni ustąpić miejsca. Jak się jeździ rowerem to jednak aura zaokienna nie jest taka nieważna. Nasłuchuję już od rana czy krople deszczu miarowo uderzają o balustradę balkonową.  Przy akompaniamencie takiego dźwięku przyjemnie się jeszcze dosypia. Gorzej z ładowaniem czterech liter na siodełko i droga do pracy. No ale nie ma co narzekać. Wszelkie elementy mojej wierzchniej garderoby są raczej nieprzemakalne.
Są tej aury również pozytywne strony. Jazda w deszczu to jedno, ale pedałowanie wzdłuż rzeki zaraz po deszczu to zupełnie inna przygoda. Wtedy jestem sama tzn. tylko ja i rzeka. Ja i ptaki świergolące arie najpiękniejsze. Ja i świeża, zielona roślinność, która nabiera coraz intensywniejszej barwy, dzięki której odpoczywa oko i umysł. Gdzieniegdzie trafi się niczym zastygnięta w bezruchu czapla. Tam znów rodzina łabędziowa wypływa na poranny spacer. Gęsi gęgają, kaczki kwaczą, muchy bzykają i jest naprawdę pięknie. Gdyby tylko nie ten fakt bolesny, że muszę gnać, że pędzę aby zdążyć z punktu A do B. No taka obecnie moja rola i staram się wypełniać ją jak należy choć nie zawsze się to udaje. Bywają bowiem gorsze dni, słabsze chwile, gdy coś zawalam, gdy po prostu, co tu dużo gadać, już się tak nie staram. Wiem, to zły sygnał i nie lubię niedoróbek ale co zrobić skoro pewne sprawy dzieją się poza mną. Wyobraźnia przenosi mnie tak dokładnie do innej czasoprzestrzeni, że się zapominam. O!
No właśnie tak wyglądał właśnie ten maj. Szary, brzydki i ponurawy z kilkoma naprawdę letnimi podmuchami.
Ale jak tu normalnie żyć skoro TAM ON i to WSZYSTKO...







są i pierwsze skarby



a to moje ulubione zdjęcie w zasadzie z ostatniej chwili bo z wczoraj


Pierwsze wiechowe z sąsiadami i pracownikami już spożyte. Beze mnie :-(


niedziela, 18 maja 2014

niedzielna tesknota

Choc tak daleko od siebie to jednak staramy sie byc myslami blisko, razem, wspolnie. Gdy ksiezyc swieci to patrzymy przeciez razem w jego strone i to juz silne polaczenie jest. Gdzies tam spotykaja sie nasze spojrzenia, rozszerzenia zrenic, mrugniecia powiek. A jak ksiezyc niewidoczny jest to biegam miedzy ziolowymi bogactwami lesnymi i polnymi bo mysle o tym, ze ON tez takimi listkamii i wonnosciami jest otoczony.
















sobota, 17 maja 2014

sie robi


ON jest TAM raptem od 8 dni a robota pali MU sie w rekach. Dom, tak jak uprzedzalam, zmienia sie i do poprzedniego stanu juz nie powroci. Zal, troche tak, bo jego piekna, naznaczona zebem czasu facjata, odchodzi w niepamiec. Wizja tego nowego jest silna, ale bol egzystencjalny ostatnich dni polega na tym, ze nie wiadomo, czy owa wizja spotka sie z nasza satysfakcja w rzeczywistosci. Tzn. to sa moje bolaczki bo ON po prostu skupia umysl na pracy. I dobrze. Jak pieknie potrafimy sie roznic - my kobiety od nich czyli mezczyzn.
ON kupuje podwaliny (chyba tak to sie zowie), kolekcjonuje kamienie na odnowienie fundamentow, zamawia (aaaaa!!!!!) okna, prowadzi rozmowy o (oooooo!!!!!!) podlogach.... a mnie tam nie ma....no nie ma.....!!!!
Debatujemy o tym co gdzie i jak.... Piekne to, ekscytujace i niepowtarzalne juz nigdy przeciez... a mnie tam nie ma. Ech.

Deszcz nie oszczedza takze naszego powiatu. My co prawda w gorze i zadne podtopienia nie groza ale Ci co nizej to za wesolo nie maja. Natura i jej moce zaczynaja byc tez czescia naszego zycia. Na razie glownie JEGO to dotyczy ale ja przeciez, mimo iz oddalona o ponad 1000 km, czuje to wszystko kazda komoreczka. Zyje tym co TAM. Dziwnym nie jest.

Znakow polskich brak dzisiaj, za co przepraszam. 

czwartek, 15 maja 2014

się dzieje

Nie będę pisać o dalszym ciągu mojej tęsknoty, oraz o tym jak jedna poruszająca rozmowa z NIM nagle sprawiła, że się opamiętałam. Z rozmazanej wieczorami stęsknionej malkontentki stałam się w przeciągu jednej nocy dzielną, cierpliwą i gotową na to aby prawdziwie kibicować a mniej marudzić. To też nauka i to jaka.
ON przepadł na dobre w budowie i załatwianiu formalności, których mało nie jest. Schody nam się pojawiły i to spore i to wcale nie w domu tylko na poziomie formalno-prawnym, więc trzeba walczyć. Uruchomiłam kogo mogłam aby porad nazbierać ile się da i czekam teraz na efekty, które mam nadzieję, że z pomocą Dobrych Aniołów przylecą do nas prędzej czy później. Nikt nie mówił, że będzie łatwo no i faktycznie nie jest ale ogólnie idzie wszystko do przodu. Dom nie wygląda już tak jak wyglądał, fragmenty poszczególne, które były przeznaczone do rozebrania już rozebrane, ale na ich miejsce pojawią się takie same tyle, że nowe, ze zdrowego drewna, z solidną konstrukcją. ON się uczy nowych pojęć budowlanych, z których to nauk zdaje mi późnymi wieczorami relacje, ale ja przyznaję, że nie wszystko łapię w lot, bowiem chyba jednak jestem wzrokowcem. W każdym razie nasi Sąsiedzi są Aniołami Prawdziwymi i wspierają GO doprawdy jak syna. Dali MU dach nad głową i żywią zdrową, swojską strawą. ON odwdzięcza się jak może uśmiechem, humorem i rozmowami (ponoć odkąd ON u Aniołów jest to jeszcze ani razu TV nie włączyli). No to musi ON chyba nadawać niczym Wolna Europa. Dobrze MU tam. Czuję to. Jestem tam z NIM myślami codziennie, każdej godziny i minuty.  Zastanawiam się jak długą brodę zastanę na jego licu, gdy się spotkamy. Czy kapelusz już na stałe będzie elementem JEGO garderoby, czy bardzo zmieni mi się chłopina (bo z pewnością się zmieni) i jaka to będzie zmiana.
Dziękuję bardzo Wam wszystkim za dobre słowa, za kibicowanie, za kciuków trzymanie i za wysyłanie najlepszej energii z najlepszych. Ona do nas naprawdę dolatuje i motywuje do działania. A JEGO obecnie to już wręcz uskrzydla.

niedziela, 11 maja 2014

nosi mnie

Obsadzony kwiatami i ziołami niemiecki balkon to tylko mała namiastka tego na co mnie stać. Wiem to. Zerkam na kiełkujące majeranki, nemezje i smagliczki. Obserwuję hortensje, które mam pierwszy raz w życiu. Usuwam przekwitnięte kwiatostany z petunii i fuksji. Podglądam od spodu miętowe listki gdyż wprowadziły się na nie mszyce. Potraktowałam herbatką z pokrzywy. Deszcz leje z nieba od paru dni więc nawadnianie przeze mnie jest zbyteczne. A mnie nosi.

Nosi mnie bo ON jest TAM, podsyła mi piękne zdjęcia i filmiki a dodatkowo atakuje umysł codziennie nowymi informacjami, po których siłą rzeczy spokojnie spać nie można. Oboje mamy to samo wrażenie, trafiliśmy do raju jakiegoś, ludzie dookoła niezwykle pomocni, radośni, spokojni, dobrzy. I to wrażenie nie jest żadną nowością tylko mamy je od chwili gdy noga nasza pierwszy raz stanęła na beskidzkiej ziemi. Nie chciałabym tego przechwalić i doprowadzić do sytuacji, że dnia pewnego nagle coś, chlast się zawali.... ale na chwilę obecną wszystko jest jak należy, ku nam, z wiatrem i z górki.

Ale mnie nadal nosi. O tym jak bardzo chciałabym TAM być, pomagać, zajmować się formalnościami, gotowaniem obiadów, wspieraniem, analizowaniem, negocjowaniem i Bóg wie czym jeszcze przekonywać chyba nie muszę. Sytuacja ta, choć przymusowa na razie, jest dla mnie kompletnie nowa i można rzec nieakceptowalna. Do tej pory wszystko razem. Wybory, rozmowy, sprawunków załatwianie... wszystko razem. A teraz siedzę tu niejako ze związanymi rękoma i czekam tylko na wieczorne skypowe relacje i oprócz gębowego wsparcia i konsultowania się, to nie mogę nic. Okropne jest to wrażenie i mimo rozpierającego każdą moją komórkę szczęścia, w ogólnym rozrachunku jest mi ciężko.

Czytam zatem dla kontrastu książkę o Nowym Jorku bo kolejnej dawki wieści o krainie łemkowskiej mój system nerwowy mógłby już nie znieść. Mam związane z tyłu dłonie, zerwać postronków tych nie daję rady bowiem żaden niemiecki nóż nie jest w stanie ich przeciąć.

O no i tyle niedzielnie. A to foto z ostatniej chwili.


czwartek, 8 maja 2014

oczekiwana zamian miejsc

TAM będzie naszą najbliższą sąsiadką ale zanim to się stanie, na razie jest tu. Przyjechała na JEGO miejsce aby sobie popracować a jednocześnie wesprzeć nas tutaj, gdy ON będzie budował TAM. Młode dziewczę, które nigdy nie było w wielkim mieście, zdecydowało się na szalony krok, wsiadło do autobusu i przyjechało do nas. Pierwszy raz opuściła granicę naszej Ojczyzny. Plan ten oczywiście nie był taki totalnie spontaniczny tylko rozwijał się już od paru dobrych miesięcy ale realizacja była zaraz po świętach.
Jest wrażliwa, jest dzielna i jest sumienna. ON przygotowywał ją do walki z miejskim żywiołem przez 7 dni, potem już samodzielnie, dzierżąc w ręku mapę i dosiadając jednośladu, zaatakowała miasto. Zmoczył ją nie raz deszcz i złapała dwie gumy. Nie poddała się nawet gdy koleś skierował ją w odwrotnym kierunku i pojechała prawie aż za Frankfurt szukać pracowniczego celu. Widzę jak z dnia na dzień jej skóra robi się twardsza i jak zaczyna pchać się przez życie łokciami.
No i teraz, gdy ON coraz bliżej TAM, jesteśmy we dwie na niemieckiej gospodarce i staramy się radzić sobie w tych dobrych i gorszych chwilach. Mam tu pod dachem chodzącą encyklopedię traktującą o życiu na wsi. To od jej rodziców kupiliśmy ten


najwspanialszy pod słońcem dom.
Wieczory spędzamy na gadaniu. Ona mi opowiada o zwyczajach w naszym (NAAASZYM!) regionie, o tym co się kiedy sadzi, kiedy im się krowa ocieli, jak to wystawiają na łąkę króliki, które robią za kosiarki, skubiąc trawkę. Jak to jej tato widział ostatnio przed domem (czyli także przed naszym domem !!) kilkadziesiąt sztuk jeleni. ON się już zadeklarował do pomocy przy wykopkach, ja będę się (już, już niebawem) uczuła doić, no i dowiem się gdzie koło nas w lesie jest tajemniczy Czereśniowy Sad (prawie jak u Czechowa) a gdybym nie miała JEGO to bym już wiedziała, że w Wigilię po kolacji, wychodzi się przed dom i nasłuchuje skąd pierwszy pies zaszczeka... wtedy wiadomo z której strony nadejdzie kawaler. :-)
Jestem wniebowzięta bo taka żywa książka do mnie przyjechała.
ON daleko. Jasne, że mi źle ale mam wrażenie, że wypłakałam już swoje przed JEGO wyjazdem. Teraz jestem znacznie dzielniejsza. Muszę być. Nie mam innej opcji.
Przypatrujcie się domowi temu bowiem niebawem już nie będzie wyglądał tak stuprocentowo pierwotnie. Ale postaramy się nie zawieźć ani siebie ani domu. Będzie śliczny a każdy dzień, gdy będzie stawał się coraz piękniejszy, będzie kolejnym dniem, który zbliży nas do końca emigracji. Czyż to nie wspaniałe? :)
Tak, to prawda Kamphoro, życie jest piękne a najpiękniejsze właśnie wtedy, gdy umiemy realizować swoje marzenia. Tyle się słyszy o tym, że ktoś nas podziwia za decyzję jaką podjęliśmy. A mi wtedy tak głupio się robi bo to przecież tylko kwestia podjęcia odpowiedniej decyzji. Odwagi! Każdy może bo życie jest tylko jedno.