sobota, 31 stycznia 2015

final countdown

Mamy w garści wypowiedzenie mieszkania. Równe trzy miesiące owo wypowiedzenie trwać będzie i czas ten mam wrażenie wcale nie będzie nam się dłużył. Po pierwsze konkretna data w czasoprzestrzeni pomaga mi zawsze niezmiernie. Bo takie gadanie, że "kiedyś", że "już niebawem" mnie jakoś nie przekonuje. Konkret jest konkret. 
Już wspominałam o tym, że zdarzają się chwile gdy zaczyna być mi nawet smutno. Że ludzie nowi na drodze stają i są jacyś ciepli, dobrzy i uśmiechnięci. Docierać też do mnie zaczyna, że zmienia się nasza postawa. Czuliśmy się chyba przez większość czasu nieco zależni, nieco bez wyjścia, trochę podwładni jednak mimo całego poczucia (pozornej?) wolności. 
Teraz wiemy, że nic nam już tutaj nie zagraża, że klient to klient i żaden jego zły humor nie będzie miał już wpływu na dalszy ciąg dnia i tygodnia. Że możemy niejako w tych klientach przebierać: za daleko, za mało, za dużo... nie tak jak nam pasuje, więc nie bierzemy się za pewne zlecenia. Co więcej... zrezygnowaliśmy jakiś czas temu z tych, które podkopywały nasze poczucie godności. Może gdyby taka postawa towarzyszyła nam/mi od samego początku byłoby łatwiej i wytrwać i nawiązywać relacje. Było jak było. Widocznie taka była karma nasza i tego czasu wśród tubylców. 
Przypominam sobie teraz wszystkie nasz początkowe zmagania, próbę odnalezienia się wśród nowego, próbę zrozumienia świata, w którym przyszło nam żyć. Nasze wybory, przedsięwzięte kroki, pomysły i doświadczenia. Ileż zmartwień i łez, zagwozdek, nieprzespanych nocy, zdumań i rozkminek. Jasne, że nikt z nas nie jest wolny od takich spraw ale ileż energii trzeba spalić dodatkowo będąc daleko od swego języka, swego kraju, własnego kawałka ziemi. Nie chcę robić z nas cierpiętników ale nie mogę pominąć tej emigracyjnej zależności od wielu barier, których niestety często nie byliśmy w stanie pokonać. 
Teraz czekamy końca. Załatwiamy formalności, jednocześnie dbając o to aby nie zamykać za sobą żadnych drzwi i nie popalić mostów. Chciałam się odciąć na amen ale zostałam przekonana do tego, że przez pewien czas warto mieć otwartą furtkę bezpieczeństwa. Próba nie zaszkodzi. 
Tymczasem uciekam delektować się wolnością weekendową bo ten czas lubię tu zdecydowanie NAJ. 
Dobrej soboty i niedzieli dla Was. No i fajnie, że Kropek jest na miejscu. :-)

środa, 28 stycznia 2015

poranna szklanka i inne nadmeńskie pejzaże

Wysiadłszy rano z pociągu, poczułam na peronie lekki poranny poślizg. Jednak gdy weszłam na chodnik, tarcie było znacznie lepsze więc spokojnie dosiadłam jednośladu i pognałam przed siebie. Próba hamulców dodała mi pewności siebie. I tak sobie gnałam we wtorkowy poranek, mknąc do moich szmat, mopów i odkurzaczy, do kotów za drzwiami skrytymi, do dzieci pomocnych zawsze i wszędzie a przy okazji podziwiałam krajobraz miasteczka najpiękniejszego z okolicznych aż tu nagle sru... zatańczyłam i..... jebut!! Leżę. Podnieść się nie mogę ale nie żebym była obita tylko szklaneczka, warstewka cieniutka z lodu niewidzialnego, ledwo dostrzegalny błysk na asfalcie... a ja leżę i w ślizgu ze zdumienia wyjść nie mogę bo.... oto koło mnie, mija mnie z naprzeciwka człek, w wieku słusznym, znaczy się doświadczony i nie jedno już widział... i to mnie zapewne zgubiło bo właśnie... on już wszystko widział, więc po prostu przechodzi koło mnie, gapiąc się, samemu przy okazji starając się nie upaść. Ale żeby choć zapytał, czy "OK?", czy "alles gut?", Nieeee.... gapi się i patrzy jak gramolę się między śliską powierzchnią a rowerem, który na mnie zjeżdża bo pod górkę jest. Wstaję i znów upadam bo .... póki stopa w bucie nie dotknie fragmentu trawnika to nie ma szansa na pion. No i krew mnie zalewa i cisną mi się na usta słowa ale moje zdumienie nie pozwala mi ich wyartykułować choćby po angielsku. Poszedł. Odszedł. Zniknął. Znieczulic wstrętny.
I może chciałoby się go od faszystów i innych takich zwyzywać ale niestety takie typy trafiają się wszędzie.

Trwa czas kiedy uczę się nie dawać, nie poddawać złym emocjom, typom takim tym bardziej, więc upajam się widokiem wschodzącego słońca nad miastem w oddaleniu. Dym z komina, który zawsze kojarzy się z ciepłem i przytulnym wnętrzem każdego domu. Ptak siada na gałęzi. Już jestem blisko. Tak blisko. Wiem, że nie uronię nawet łzy. Nie zatęsknię. Ale chłonę widoki. Patrzę na dachy. Na okna, zaglądam do środka i pragnę wykraść nieco wnętrza, wyobrażając sobie, że to już nasze, że gotowe, że to nasz ten dym z komina, że to u nas ten szron na szybie.

A dupa i reszta ciała boleć zaczęły dopiero dzisiaj. 

niedziela, 25 stycznia 2015

smak spokoju

Chmiel, korzeń kozłka, liść melisy oczywiście, kwiat lawendy oraz domieszka kopru włoskiego, kwiatu rumianku, anyżu, krwawnika pospolitego i liście rozmarynu to moja tarcza na noc. Mama przeczytawszy o moich problemach z przejściem do krainy Morfeusza, zaopatrzyła mnie w herbatkę, która ma mi w tym pomóc. Wierzę w takie rozwiązania bo melisa jest moją przyjaciółką nie tylko ze względu na jej właściwości ale i na smak. Ale ta mieszanka oby wybuchową nie była. Czekam na sen. Spokojny. Bez zbędnych pauz i wybudzeń.
Dobrze mieć tego bloga, dobrze jest mieć ludzi wokół siebie nawet jeśli czasem ta bliskość jest w wielkim oddaleniu. Grunt to czuć koło siebie to ciepło, które może dać tylko dobre słowo, ludzkie zainteresowanie, chwila czyjejś modlitwy w naszej intencji, zwykła atencja i uśmiech.
Jedne sygnały wysyłane są bezpośrednio do nas, do mnie, inne sama sobie pobieram i raduję się nimi w pośredni sposób. Bo a to dobre kino polecone przez źródło sprawdzone i zawsze niezawodne, a to czyjaś lektura przeczytana przykuwa moją uwagę, historia opowiedziana odsuwa bieg trudnych myśli na bok.
Dobrze jest mieć Was, ludzi, którzy w kompletnie nieoczekiwany sposób przybyliście do tego miejsca i po prostu jesteście. Czasem zostawiacie po sobie ślad, a czasem w ciszy, z kącika Waszej prywatności obserwujecie sobie to nasze borykanie się z tym i owym ale wiem, że jesteście. Inni przybyli tu za moim osobistym zaproszeniem, a raczej poinformowaniem że takie miejsce jest. Jedni zostają, inni odchodzą. Jedni zaglądają raz na czas jakiś, inni systematycznie. Wiem, bo sama tak robię i wiem że nie zawsze zostaję na długo w jakimś miejscu a do innego wracam częściej przyciągnięta też jakąś nieopisaną i tajemniczą energią.
Niczego od siebie nie oczekujemy. To jest ważne i to jest mądre i nikt się na nikogo nie złości i nikt nie podnosi głosu niepotrzebnie (no... czasem :-) )
Zaczyna się nowy tydzień, kolejne odliczanie, skreślanie dni niczym więźniowie w celi odliczający dni do wyjścia. Odsiadka dobiega końca. Wiem, wiem ... za ostre te porównania czasem ale co zrobić skoro takie skojarzenia się tworzą. No były też porównania do studiów, że mimo iż z pasją to czasem trzeba je odbyć i odwalić nielubiane przedmioty, no albo moje ulubione porównanie do kwarantanny. Bo to taki pośredni był czas... separacji, przystosowania do nieobecności wszystkich tych zostawionych tam daleko. Jakby nie było egzamin, szkoła przetrwania, survival psychiczny i takie tam.
Dziękuję Wam za wszelkie głosy pod poprzednim postem, pod moim adresem mailowym, za to że rodzina też dzięki temu blogowi wie więcej niż bym sama chciała czasem w normalnej rozmowie przekazać.
Idziemy do przodu, walczymy dalej bo pewnie nie jedne jeszcze mocne chwile przed nami, takie kompletnie nieoczekiwane i trudne do przewidzenia. Uczę się brać to klatę i ze spokojem przechodzić nad tym do porządku dziennego bo ostatecznie na wiele spraw wpływ mamy a na wiele kompletnie nie.
No i ten napis wykaligrafowany na kartce papieru daje mi codziennie wzmocnienie przed kolejną walką z gorszymi myślami: "Wszyscy na świecie szukają szczęścia. A jest jeden tyko sposób, aby je znaleźć. Trzeba kontrolować swoje myśli. Szczęście nie przychodzi z zewnątrz. Zależy od tego co jest w nas samych." D. Carnegie

Banał? Ale jak często o tym pamiętamy/zapominamy?

sobota, 17 stycznia 2015

cyganohipis contra ordnungowiec

Kilka nieprzespanych nocy, rozedrgany układ nerwowy, nocne czytanie lub jogi ćwiczenie. Tak oto od jakiegoś czasu przedstawia się nocna pora w moim wydaniu. Dzień jest do przejścia. Jak nadciągną czarne myśli to jest chwilowa panika ale potem następuje rzeczowa analiza, praktyczne rozumowanie i skołatane nerwy nieco się uspokajają i można działać dalej. Gorzej w nocy, gdy ON śpi, gdy inne bodźce nie zaprzątają umysłu i czarne jędze czyli myśli moje hasają swobodnie po zwojach i atakują i oddać spaniu się nie dają. A wstać trzeba za 2-3 godziny i funkcjonować normalnie a tu snu ani drobinki. Mruczenie kota nie pomaga, wdech i wydech, wdech i wydech głęboki, w pozycji medytacyjnej, po 5 takich oddechach mam dość a raczej myśli nie dają za wygraną i atakują jakby ze wzmożoną siłą.
Bo we mnie biją się takie dwie postawy Z jednej strony zapobiegliwa, chcąca wszystko wg planu, dbająca o przepisy i pozwolenia, przejęta i przygotowana na wszystko. Z drugiej osobniczka pełna luzu i popierająca postawę niezamartwiana się, z napisem na czole "damy radę" i przecież po woli ze wszystkim się uporamy. Nie my pierwsi i nie ostatni. 
Są tacy co żyją bez prądu, a czy są tacy co mogą przez jakiś czas bez meldunku? Bez numeru na budynku? Przecież ja zawsze miałam adres. A teraz na parę miesięcy zapowiada się, że nie. A jak będzie miała dość do nas jakaś poczta to gdzie? A czy nam funduszy wystarczy? A czy to a czy pstro i tak w koło Macieja.
Z jednej strony strach przed odłączeniem się niejako od systemu czy to z musu czy z wyboru, z drugiej marzenie o tym aby od systemu być jednak jak najdalej. Coś kosztem czegoś. Ile na tym zyskamy ile stracimy? ON jest w tej kwestii jakoś totalnie wyluzowany bo ON w życiu zawsze idzie własnymi ścieżkami, JEGO przepisy, nakazy i obwarowania prawne, często skonstruowane tylko po to aby ktoś na tym zarobił, kompletnie nie obchodzą. ON żyje bardziej niczym wolny ptak, jego umysł skoncentrowany na tym czego chce a nie na tym co musi. Ja bardziej praktyczna i dlatego tracę sporą dozę spokoju w tym temacie. Bardziej świadoma ale dzięki temu lub raczej przez to otoczona niejako strachem i niepewnością.
Jedni mówią mi "dziewczyno, najgorsze już za wami, daliście radę z tą emigracją to teraz już tylko z górki", inni ostrzegają "no ciekawe jak Wam pójdzie, czy to Wasze marzenie o życiu na wsi spełni oczekiwania i czy to aby nie będzie największy egzamin". Jedni i drudzy życzą nam dobrze ale lubię te szczere, wypowiedziane prosto w twarz słowa. Bo przecież wszyscy wiemy, że choć realizujemy te nasze marzenia to nie zawsze łączy się to z pełną satysfakcją. Tego się akurat boję najmniej. Bardziej przerażają mnie obecne myśli i niewiadome. To, że wszystko jest taaak blisko i że egzamin tuż tuż. Trochę jak matura. Niby wszystko wiem, niby przedmioty wybrane i pojęcia opracowane ale przecież tak wiele luk w głowie, nie wiem jak to będzie przed komisją. No poprawka raczej nie jest przewidziana. Zdajesz albo nie. Były już porównania do nowej, innej pracy a teraz egzaminowe mam jazdy i weź tu żyj. 
Trudność polega na tym, że niby blisko a fizycznie tak daleko. Poza tym ogląda się setki tych filmów, czyta blogi, reportaże, książki, relacje o tych co im wyszło, że żyją sobie spokojnie, bez napinki, że im czasem owce zginą, koza się urodzi, samochód zakopie w błocie albo śniegu i se człowiek z perspektywy kanapy tak myśli: ja też już tak chcę...!!!! Cierpliwość to nie jest moja mocna strona choć patrząc na minione 4 lata to jednak powinnam sobie pogratulować. 
Kłóci się ze mną ten wolny kolorowy ptak, ten wiatr we włosach, ten luz i pragnienie bycia poza układem, systemem, w miarę samowystarczalna z tym poczuciem, które zakorzenione od wielu lat nie daje mi spokoju. Że coś trzeba, że coś musimy, że coś/ktoś nas do czegoś zmusza. Czegoś wolno, innego nie. Pogubione myśli szukają ujścia. 
Rzadko tutaj narzekam. Staram się nie obarczać nikogo moimi zmorami nocnymi ale dziś musiałam sobie lekko upuścić. 
A tak naprawdę miało być o storczykowatych.... no ale to może następnym razem.  

niedziela, 4 stycznia 2015

nowe

W kwietniu mijają 4 lata. W sumie tyle zakładaliśmy. Wierzę, że to wiążące i że nic się nie przedłuży. Pisać mi się w związku z tym zachciało i mam wrażenie, że może być teraz częściej, intensywniej, sumienniej. Każdy poranek jest obecnie coraz radośniejszy. No a poza tym dzień się wydłuża więc ciemności poranne coraz mniej będą straszne. Martwię się o zaangażowanie w obowiązki pracowe przez najbliższe tygodnie (taaak! liczymy to już w tygodniach) bo skupienie zapowiada się być skoncentrowane na czymś kompletnie innym.
Z tym wszystkim wiąże się też czas podsumowań, obserwowania siebie, zmian, jakie zaszły. A jest ich sporo. 
Żyjąc od paru lat w kraju konsumpcjonizmu o głowę większego niż Polsce, zagościły w naszym życiu nowe przyzwyczajenia, zwyczaje, nowe normy, które są już pewnego rodzaju stałością. Jasne, że czasem było to też podyktowane oszczędzaniem na wyznaczony CEL, nie mniej jednak świadome podejmowanie pewnych decyzji bardziej zdominowało otoczenie, w którym mieszkamy i pracujemy. Nie będę pisać o żadnych nowościach ani rewolucjach, jedynie chcę podkreślić to co zaobserwowane w naszym życiu i co zdarzyło się o z jednej strony świadomie z drugiej tak po prostu naturalnie. 

Przede wszystkim masa śmieci wyrzucana przed ludzi nas przeraziła. Ilości jedzenia zepsutego, przeterminowanego a czasem zupełnie dobrego ale wywalonego do kosza tylko dlatego, że na jego miejsce pojawiło się nowe nawet nie wiem czy świeższe, bo być może z tego samego transportu. O tym ile jedzenia wyrzuca się każdego dnia wiedziałam od dawna ale gdy człowiek uczestniczy w tym na co dzień, w tak wielu gospodarstwach domowych, to ta świadomość trafia do umysłu ze zwielokrotnioną siłą. Chleb, owoce, warzywa, nabiał... wszystko. 
Z dumą mogę powiedzieć, że w naszym niemieckim domu tego typu odpady nie funkcjonują prawie wcale. Kupujemy tyle ile potrzeba. Czerstwy chleb zawsze wykorzystujemy do końca czy na zapiekanki czy to na grzanki do zupy. Z rzadka częstujemy nimi miejscowe kaczki i łabędzie, które i tak są przekarmione a władze miejskie stawiają znaki żeby ich nie dokarmiać ze względu na dużą populację szczurzych rodzin. 
Resztki z owoców i warzyw lądują w koszu bo nie mamy kompostu. Wierzę, że firmy odbierające śmieci robią z tymi resztkami to co do nich należy. Zapewne obecność pojemników na bioodpady usprawiedliwia w większości mieszkańców, którzy po prostu kupują zbyt dużo a potem wywalają nie zjedzone produkty do kosza. Ale nie o wyrzucanie mi tu tak naprawdę idzie, ile o świadome kupowanie, w ilościach możliwych do przejedzenia. Ta umiejętność mam wrażenie dopiero raczkuje. 

Przestałam też kupować ubrania. Tzn. może nie tak, że totalnie i całkowicie bo byłaby to nieprawda ale jeśli już to królują secondhandy, gdzie od czasu do czasu zaopatruję się i tym samym uzupełniam garderobę. Nauczyłam się jednak odkopywać w szafie zapomniane ubrania, których np. nie nosiłam jakiś czas i potrafię cieszyć się nimi jak nowymi. Te, które nie są noszone i brak mi do nich sympatii oddaję bez żalu (co kiedyś przychodziło mi znacznie trudniej). Inni tez potrafią cieszyć się z nowych-starych ubrań i znajdują dla nich pomysły na urozmaicenie własnej garderoby. 
W ogóle mój styl ubierania znacznie się zmienił. Teraz stawiam głównie na wygodę żeby nie powiedzieć tylko na nią. Ma być ciepło i nie krępować mi ruchów. Jasne, że mam lustro i staram się wyglądać przy tym nie tyle atrakcyjnie dla świata, co chcę podobać się sobie no i JEMU. Lans na ulicy totalnie mnie nie pociąga, nowości na półkach sklepowych są mi obce i naprawdę nie zwracam uwagi czy w tym sezonie ma być kratka, kwiatki czy też paski. Jeżdżę na rowerze więc pewne stroje determinuje mój jednoślad i to on jest często tym, który dyktuje o poranku mój strój.  
Zaczęłam robić skarpety zimowe, czapki. Uczę się też dziergać inne rzeczy. Każdorazowo cieszy mnie takie małe dzieło wytworzone własnymi rękoma. Ofiarowuję je też jako prezenty. Mam nadzieję, że obdarowani mają choć w połowie tyle frajdy co ja.

Kosmetyki także ograniczyłam do minimum. Obecnie w mojej łazience króluje olej sezamowy, który pełni rolę balsamu do ciała i kremu do twarzy. Świetnie natłuszcza i nawilża skórę na parę dni. Kremy też są ale zwykłe i to sztuk dwie, bez żadnych megakosztownych ulepszaczy.  Przestałam się zupełnie malować. Nawet tusz do rzęs jest już obecnie dla mnie pewnego rodzaju gorsetem na twarzy a zmyty odczuwany jest przeze mnie jeszcze następnego dnia. Moje oczy są wtedy przemęczone i łzawią. Poza tym cera stała się z wyglądu młodsza i po prostu lubię patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Jest mi dobrze w swojej skórze jak jeszcze nigdy mi nie było. 
Od czasu do czas używam perfum, dezodorantów nie mam wcale. Jest jeden antyperspirant - jak mi się przypomni to jest w użyciu jak nie to świat się nie wali. Nie świadczy to jednak o tym, że zaniedbuję utrzymywanie codziennej higieny. Po prostu teraz wiem, że niekoniecznie trzeba aplikować sobie codziennie dziesiątki warstw chemii żeby móc normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Ile w tym wszystkim czystej propagandy nie trzeba się długo zastanawiać. 

Oszczędzanie na Naszą Polanę to jedno ale to nie ono podyktowało tego typu zmiany w moim podejściu do kupowania i otaczania się przedmiotami. Mam wrażenie, że od czasu rozpoczęcia emigracji po prostu dojrzałam, mam więcej czasu dla siebie i dużo myślę o tym jak chcę aby wyglądało moje życie. Dążenie do realizacji planów i marzeń determinuje też nasze postępowanie i pozwala odróżnić bardzo jasno to co ważne od tego co ważne wcale dla nas nie jest i pozwala skupić się w 100% na tym co absolutnie najważniejsze i priorytetowe. 

Myślę sobie teraz, że moja niechęć do niemieckiej ziemi ma jednak swoje pozytywne skutki. Że fakt iż nie poświęcaliśmy zbyt wiele czasu na poznawanie terenu, na którym przyszło nam żyć przez ostatnie lata, nie dekoncentrowaliśmy się, nie interesowała nas zbytnio niemiecka sztuka, kino, teatr, czas wolny spędzaliśmy w naszym małym prywatnym polskim getcie, sprawił iż o wiele więcej przyszło nam koncentrować się na własnym wnętrzu i samorozwoju. Tym samorozwojem określam też świadome życie, w którym zawiera się chociażby to świadome kupowanie i ograniczenie otaczania się przedmiotami. 

Był czas kiedy naszym marzeniem był zakup pewnego konkretnego auta ulubionej marki. Gdy podróże do Polski naszym małym samochodem stały się dla nas już uciążliwe, dojrzeliśmy do decyzji że kupimy sobie to nasze upatrzone, wymarzone autko. No i owszem fakt posiadania tego samochodu cieszy, jednak myślałam, że realizacja tego marzenia uraduje mnie o wiele bardziej.  A tak naprawdę to przecież tylko przedmiot. Teraz szukamy czegoś z napędem na 4 koła. Oglądamy (tzn. ON ogląda) setki ogłoszeń i próbuje mnie zainteresować tym lub owym egzemplarzem ale ja już wiem, że mnie ucieszy po prostu auto jeżdżące, sprawne i w miarę odpowiednie na naszą kieszeń. Nie jaram się już wyglądem i innymi bajerami. I bardzo mnie to cieszy. 

Nadal nie umiem jednak pohamować się w zakupie książek choć mam już postanowienie, że gdy tylko przeprowadzimy się do Polski to pierwsze moje kroki pokieruję do biblioteki, gdzie z pewnością skorzystam z ciekawych zbiorów i nie będę musiała zagracać domu (nie tak znów wielkiego) nowymi egzemplarzami. A może pewnego dnia dojrzeję, żeby przeczytanymi książkami podzielić się z ludźmi. Tak naprawdę marzy mi się postawienie w naszej okolicy kilku takich wolnych bibliotek z książkami, które są bardzo popularne tutaj w Niemczech ale także w Anglii, że nie wspominając o Skandynawii. Znajdują się tam książki oraz gazety, które pożyczają mieszkańcy, odnoszą tam także swoje przeczytane lektury i tak oto książka krąży po ludziach i miejmy nadzieję, że trafia do zainteresowanych. Oczywiście można prognozować, że u nas to zaraz rozkradną, rozrzucą, zniszczą. Ja jakoś zawsze wierzę w człowieka. Edukować trzeba. Kropla drąży skałę i mam nadzieję na sukces takiej idei. A może w Polsce funkcjonuje już gdzieś tego typu inicjatywa, wiecie coś w tym temacie? 






Dodatkowo Niemcy mają świetny zwyczaj robienia tzw. wystawek. Kiedyś już o tym pisałam. Niepotrzebne przedmioty wystawiają na ulicę ale nie w formie śmieci tylko właśnie przedmiotów, które swobodnie można zabrać jeśli tylko uznamy, że nam się przydadzą. Niemcy dbają o czystość, więc sprzęty są wyczyszczone i zadbane. Często spotkać można np. stary telewizor razem z instrukcją oraz pilotem przyklejonym taśmą. To sygnał, że jest on sprawny.  
U nas niestety często sprzęty niszczeją gdzieś w piwnicach i na strychach. Nas już nie cieszą ale nie ma zwyczaju oddawania, dzielenia się. Powstają akcje typu http://wymiennik.org/ ale to nadal niszowe projekty. Mam nadzieję, że z czasem się to rozwinie. 
Jak już dojedziemy, rozpakujemy się na dobre i posegregujemy nasze sprzęty to sama chciałabym w okolicy zrobić wystawkę :-) albo coś na wzór garażowej wymiany dóbr. Zobaczymy jak to się sprawdzi. 

Od jakiegoś czasu zerkam też na blogi, gdzie promuje się minimalistyczne podejście do życia i jestem podwójnie dumna z siebie i nas, że do pewnych wniosków doszliśmy po prostu sami, nikogo nie naśladując, nie czerpiąc inspiracji z poradników, tylko życie pokierowało nas na taki szlak. 

piątek, 2 stycznia 2015

a jakie tam będą zabawki?

Granica została umownie przekroczona. Rok rozpoczęty. Przygotowania idą w ruch.
Na razie tylko te mentalne. Pakować jeszcze się nie pakujemy choć sporo szpargałów już na polskiej ziemi. Tutaj ostały się tylko te najpotrzebniejsze. A może skoro one pozwolą nam przetrwać najbliższych parę miesięcy to może oznacza, iż cała reszta jest zupełnie zbędna? Ileż to gratów zostawiliśmy niespełna 4 lata temu i muszę przyznać, że o większości ani razu nie pomyślałam, o wielu w ogóle nie pamiętam. Temat minimalizmu wkradł się nam w życie jakoś tak samoistnie. Podczytywanie blogów o świadomym kupowaniu, pozbywaniu się tego co niepotrzebne tylko potwierdza, że zmierzamy chyba w słusznym kierunku. Inna sprawa, że kolejne przedmioty zastąpiły nam te zostawione w kraju, jednak potrzeby nasze zmieniły się diametralnie.
Planów w głowie mam moc, strachu jeszcze więcej. Czasem widzę wszystko w idealnym ładzie, czasem tylko chaos i panika.
No ale tłumaczę sobie to tak po ludzku, zwyczajnie, że przecież ja tylko zmieniam pracę. Zmieniam miejsce zatrudnienia, szefa i kolegów z pokoju. Nowa fabryka będzie tą z moich marzeń, szef także bo wreszcie sama sobie sterem, żeglarzem... a koledzy będą superowi bo wciąż nowi i inni i z ciekawymi życiorysami i opowieściami. Nigdy się nie znudzą. O tak sobie to właśnie przekładam na język dla siebie zrozumiały i wprowadzający w ukojenie nadwyrężony układ nerwowy.
A że trema? No przecież zawsze jest przed pierwszym dniem w nowej pracy. Nowe obowiązki, zwyczaje, ludzie, środowisko. Trzeba się będzie nauczyć topografii budynku, gdzie kawa, gdzie herbata, gdzie papier i kuchenka. A czy się sprawdzę? Trzymiesięczny okres próbny jakoś tutaj nie jest brany pod uwagę. Od razu dostanę umowę na czas nieokreślony. To znaczy, że mi ufają, że sama sobie ufam skoro się na takie warunki zgodziłam. No i jest gites bo mam przecież partnera, nie, nie asystenta, nie pomocnika tylko równoprawnego kompana w tej grze dość enigmatycznej jeszcze. Więc razem chyba damy radę... a jak nie to razem będziemy smakować porażkę i razem zawsze coś wykombinujemy aby ruszyć jeszcze raz z kopyta. Pełen luz.
A wynagrodzenie? No z tym kurcze jeszcze nic pewnego. O kasie zawsze najtrudniej się rozmawia a negocjacje ... no trzeba wyczuć ten moment, żeby humor był dobry i żeby nie za mało i nie za dużo, bo przecież tak bez doświadczenia idę do tej roboty, to trudno żebym żądała nie wiadomo ile. No tak żeby godnie jakoś w miarę było. To mnie ucieszy. Kompana raczej też.

I tylko mała 4-letnia Madzia pytania śle na skypie o tym kiedy ona tam do nas będzie mogła przyjechać i jakie tam będą u nas zabawki? A ja odpowiadam, że trawa, kwiaty, patyki i ziemia - tylko tyle i aż tyle no i jeszcze kawałki drewna, z których wyczaruje sobie co tylko zechce. Mam nadzieję, że jej się tam u nas spodoba.

źródło https://www.worldforpets.com.au/

czwartek, 1 stycznia 2015

było spokojnie

i dokładnie o to nam chodziło.
Święta tak właśnie nam minęły. A do tego rodzinnie i z uśmiechem na twarzy. Był czas na powagę i rozmowy o życiu, na wygłupy, na radość z dziecięcych psot i na radość z psot dorosłych. Nie było czasu ani chęci na włączanie jakichkolwiek urządzeń zakłócających ten sielankowy czas. Śmy nawet pozapominali zabrać ładowarek do naszych fonów.
No... było może obejrzanych kilka ogłoszeń motoryzacyjnych oraz chwila na filmik pokazowy jak wspaniale pracują ostrza heblarki i frezarki albo jak zajarani swą czynnością drwale rżną piłą konkretnej marki wielkie kawały drewna na czas. (ten repertuar to nie ja ma się rozumieć :-) )
Pobyliśmy razem, pospaliśmy, poleniuchowaliśmy, pobaraszkowaliśmy, pojedliśmy, pospacerowaliśmy. Ojczyzna potraktowała nas od samego początku śniegiem, więc na własne życzenie pomarzliśmy w mroźnej aurze w Górach Sowich...










A potem aby jednak poczuć przez chwilę atmosferę wirtualnego świata, do którego niezmiennie należymy, wybraliśmy się w celach eksploracyjnych w głąb Dolnego Śląska. Tego bardziej peryferyjnego, wsiowego i uroczo zachwycającego. Tego zaniedbanego i w swej biedzie urzekającego. Tego pokrytego puchową bielą i oddającego w swych widokach to, czego nam brak na co dzień tu. I tak jadąc przez wioski i bezkresne polne przestrzenie zwerbalizowałam to, co od wielu lat chodzi mi po głowie i z jednej strony trapi, z drugiej raduje. Że ja to bym mogła w tak wielu miejscach wsiowych mieszkać, że całe szczęście iż udało nam się jednak zakorzenić póki co w jakimś konkretnym miejscu. Polska wieś czy to w centralnej jej części, bardziej północnej, południowej czy zachodniej, o wschodzie absolutnie nie zapominając, jest po prostu piękna. Każda ma swoje wyjątkowe atuty, każda czym innym może się poszczycić, ale mnie chyba podoba się wszędzie i zawsze jadąc znajdę jakiś kąt, który nakazuje mi powiedzieć... "o tutaj to ja też bym mogła". ON to ma do Dolnego Śląska w ogóle mega sentyment, więc zawsze obserwuję to tęskne spojrzenie.
I tak oto w klimacie takowych przemyśleń, zmierzaliśmy w towarzystwie Megi do wrót Inkwizytorium najczulszego na świecie. I w przednim towarzystwie skojarzonym przez wirtualne połączenie, w realnych przestrzeniach starego poniemieckiego gospodarstwa, z realnymi kompanami kontynuowaliśmy to, co rozpoczęte zostało w czasie świątecznym. Rozmowy, opowieści, uśmiechy, wzruszenia, degustacje i radości. Padre nam kroił własnoręcznie przez Inkwizycję, upieczony chleb.
Córka Inkwi roztaczała nad nami otchłanie niekończących się ale arcyciekawych opowieści. A sama Inkwizycja dogadzała nam i upiększała płomykami wnętrza swego nowego królestwa.













Poznaliśmy Agnieszkę Najdroższą Owcę Świata i jej wzruszającą historię, opowiedzianą przez duet Inkwi i Padre. Książka z tego powinna być albo film dokumentujący walkę o jej życie a potem piękny proces rozpieszczania kopytnego niemowlaka do granic możliwości. :-)
Patrzcie jaka ona piękna. Jaką ma suknię wełnianą i z jaką gracją ją nosi. A ten mniejszy obok nonstop jej towarzyszący to Rupercik.






No i zakochałam się w ostatnim dniu starego roku. Moim wybrankiem jest Sakul. On zjadał mi kaptur, czapkę i rękawiczki a ja starałam się dać mu buziaka.








Wstępem do blogowego spotkania numerjużniewiemktórego, była wizyta w kocim domu, który zapewne rozpoznany zostanie przez wielu bezbłędnie. Takie szklane, i nie tylko szklane, cudeńka są tylko tam i takich kocich towarzyszy trudno szukać gdzie indziej niż świecie dalekiej, głęboko ukrytej Moherii. Mrysław (najnowszy mieszkaniec Moherowej Krainy) nie załapał się na foto bowiem ruchliwy jest mocno a jak obiektyw chciał go chwycić to się wziął i zaszył w sennym porannym ukryciu. Są za to inni obecni.













I tak oto minęły nam ostatnie (wierzę w to całą sobą) święta na obczyźnie a jednak w większości spędzone w kraju. Niosąc z pietyzmem tę atmosferę nicniemuszenia, wwieźliśmy ją we mgle na niemiecką ziemię, w ostatnim dniu starego roku. Sylwester (pierwszy raz w życiu) spędzony głównie przed telewizorem. Podrygując przed nim w rytm serwowanych melodii, skacząc za to mocno po kanałach z Krakowa, przez Wrocław aż do Gdyni, chwilami zatrzymując się w Berlinie.
Kraków pobił wszystkich na głowę i choć porównania nie mam, to biorąc pod uwagę wieloletnie komentarze z poprzednich lat, stwierdzam, że na krakowskim rynku kichy nie było. Patrząc na tak masową imprezę uważam, że krakowski repertuar był znośny, scena bezapelacyjnie robiła wrażenie i gdyby nie częstotliwość serwowanych reklam byłoby nawet fajnie. Nie ważne. Można to oceniać w kategoriach, że poszło przecież na to w cholerę kasy, że aby poświęcić na jedną noc taki budżet to przy realnych problemach przeciętnego Kowalskiego jakiś paranoiczny żart. Nie umiem walczyć z wiatrakami i nie zamierzam tu o tym rozprawiać. W każdym razie to nie moja bajka ale wstydu w Krakowie nie było. Gdzie indziej niestety tak.

Dla Was Kochani przede wszystkim radości, spokoju, i zdrowia. A ponadto poukładania tego co niepoukładane, rozmów mądrych moc, decyzji tylko dobrych, doświadczeń tylko takich co nauczają,
Kina dobrego, muzyki wzniosłej, książek najlepszych i podróży czy to po świecie, czy wgłąb samych siebie.
Szczęśliwego Nowego 2015 Roku.