środa, 29 lutego 2012

ptaki oszalały

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia?? Hm... nie zawsze. Bo w zasadzie wszyscy siedzimy w tym samym miejscu a widzimy co innego.
Dziś pracowałam u dwóch klientek. Jedna w pierwszych słowach powitania mówi: "Rety, jak piękna pogoda... dziś ma być 15 stopni!!! Wiosna!!!"
Druga natomiast parę godzin później, w momencie gdy na termometrze faktycznie widnieje już wyżej wspomniana temperatura, na moją informację o tym iż wiosna przecież idzie..... hm.... z miną lekko rozczarowaną mówi: "Nie, to jeszcze nie wiosna... zbyt chłodno... brrr....."

No ale dziś to naprawdę chyba tylko nieczuły i mało spostrzegawczy mógłby zaprzeczyć, że wiosna jest tuż obok, już na rogatkach, już się skrada. Ja wczoraj przemieszczając się po mieście na rowerze, jeszcze porządnie zmarzłam. Zatem dziś ubrana w podwójne odzienie, mocno się zdziwiłam, gdy na drugim kilometrze mojej trasy do pracy, na skroniach mych wystąpił pot. Zaczęłam zdejmować z siebie, nieopatrznie nałożone z rana warstwy i pakować do sakwy. Czapka zdjęta, polar toże. Jednak są jakieś plusy przebywania za zachodnią granicą bo jednak tutaj wiosna zawsze potrafi zawitać nawet miesiąc wcześniej niż do Naszej Ojczyzny.

Wracając do domu, ścieżką rowerową, wzdłuż Menu obserwowałam widoki, za którymi już stęskniły się moje oczy. Ptaszęta oszalały totalnie. Kaczki i gęsi przy akompaniamencie kormoranów krzyczą, wrzeszczą, radują się i latają jak oszalałe. Takiego poruszenia nie było od paru miesięcy. Rowerzyści i biegacze - ruch na trasie się zrobił, że aż trzeba było nonstop dzwonkiem obwieszczać o swojej obecności. Ręce na kierownicy pozbawione rękawiczek. Ech... czekało się na taki dzionek, czekało.

Nawet ON jakiegoś smsa w wyznaniem miłości przysłał. :-) - nie to żeby to takie wielkie święto było, ale czuć, że nie tylko moje serce się raduje. Energia nowa, wiara i nadzieja. A do tego wpadły dziś nowe zlecenia i tak czuję podskórnie, że ku lepszemu idzie.

A w parku, zaraz obok domu, czyli na ostatniej prostej, nad stawem powitała mnie ... czapla siwa. No sami widzicie, że ptaki oszalały. :-)

sobota, 25 lutego 2012

pożyczone od Kresowej Zagrody

Pożyczyłam piękny film od KRESOWEJ ZAGRODY, o ginących rzemiosłach w Polsce. Film uroczy, wzruszający, z piękną oprawą muzyczną i smutny... bo prawdziwy.
polecam
część pierwsza:
http://www.youtube.com/watch?v=laTTW0CrzRE
część druga:
http://www.youtube.com/watch?v=CjDgTEB8emI&feature=related
cześć trzecia:
http://www.youtube.com/watch?v=9c-jozm59g8&feature=related


nasz bieg przez Saharę

Moja serdeczna koleżanka, od której nie miałam wieści od wielu miesięcy, doniosła mi, że jej mąż - gość ciekawy świata, ekstremalny, wysportowany i z pewnością zaskakujący zarówno swoje środowisko, jak i pewnie samego siebie - zamierza wziąć udział w morderczym biegu, co się zowie Maraton Sahary. Ponieważ lubię ją ogromnie, a jej męża za takie pomysły zawsze podziwiam /zresztą ona zanim nie stała się matką dwójki ślicznych urwisków też mu towarzyszyła w takich, lecz chyba trochę mniej szalonych pomysłach/, więc temat stał mi się od razu bliski. Nawet napisałam do mej koleżanki żartobliwego maila, że nie mogę przestać myśleć o jej mężu.
No bo nie mogę. :-)

Otóż gdyby wygooglować ów temat w necie to szybko można przeczytać, że "Każdy /uczestnik/ musi mieć kompas, lusterko do dawania znaków, gwizdek, racę, nóż, środek antyseptyczny i plastry, pompkę do wysysania jadu skorpiona, folię ratunkową, śpiwór, 4,5 kg jedzenia na starcie. (...) Za różnicę między listą rzeczy a stanem faktycznym były kary. Brak gwizdka - godzina. Nie odebrałeś wody - godzina kary. Każda butelka była numerowana, aby nikt jej nie wyrzucił po drodze. Brak butelki - godzina do tyłu. Kroplówka po stwierdzeniu odwodnienia na mecie - godzina do tyłu. Druga kroplówka - wyrzucenie z maratonu. Magda mi raz powiedziała: "Jak będę mdlała, cuć mnie. Żadnych lekarzy, bo cię zabiję". Nie po to walczysz na trasie, aby stracić godzinę."

Do przebiegnięcia jest 250 km. Przez Saharę!!!! Bieg trwa 6 dni. Bieg jest totalny, wyniszczający, morderczy, ekstremalnie męczący i doprowadzający organizm do skrajnego wyczerpania. Zresztą co ja będę dużo pisać, artykuł w necie zatytułowany jest "Maraton Piasku. Ubezpieczenie obejmuje transport zwłok do kraju". To chyba tłumaczy wszystko.

Od paru dni myślę o tym biegu i zastanawiam się nad procesem przygotowawczym do tego wyczynu i nieuchronnie zaczynam porównywać to do naszej sytuacji. Oczywiście my nie musimy posiadać w plecaku lusterka ani gwizdka czy racy do dawania sygnału ale jednak energia, którą musimy wygenerować by dobiec do naszego wymarzonego celu, jakim dla uczestnika biegu jest META z wodą, cieniem, odpoczynkiem i perspektywą odpoczynku, jest chyba podobna.

Mąż mojej koleżanki obecnie zajmuje się w zasadzie tylko jednym - BIEGANIEM. Nie napisała mi, że zaniedbuje dom i rodzinę, ale z pewnością ona przejęła od niego wiele obowiązków, ułatwiła mu codzienne życie po to aby on mógł przygotowywać swoje ciało do tej morderczej walki z przyrodą i samym sobą. Ona marzy pół żartem pół serio, tylko o jednym - żeby przeżył i wrócił.

Nasze życie tutaj sprowadza się do codziennej walki. Naszym gwizdkiem jest dzwoniący telefon jednego z nas, bo coś, bo gdzieś. Help! Lusterka nie mamy zawsze pod ręką ale przecież codziennie się w nim przeglądamy i stroimy do niego głupie miny, przyglądamy się naszym twarzom, czy już się postarzeliśmy od tej fizycznej roboty, czy jeszcze nie? Czy już głupiejemy czy nadal dokładnie w 100% wiemy, po co tu jesteśmy i że czas to dla nas także dodatkowe punkty na mecie. Za dużo w koszyku /czyt. w plecaku/ to też dodatkowe punkty na mecie a co za tym idzie, dalsza pozycja w ogólnym rankingu. Mamy też przeciwników tym biegu czyli skropiony, które nas mogą ukąsić, bo przecież autochtoni często zachowują się w stosunku do nas w dość absurdalny i atakujący sposób, z pewnością nie są pomocni, podstawiają za to nogi i czekają chyba tylko na nasze potknięcia. Na punktach kontrolnych pt. "Ryzyko" dostajemy białe koperty z przygotowanymi blakietami do wypełnienia, zawierającymi odpowiednie kwoty do zapłacenia a to za prąd, a to do cechu rzemiosł, za to że wcale nie chcemy a musimy do niego należeć, jeśli chcemy zgodnie z przepisami prowadzić naszą działalność, a to za przekroczenie prędkości na trasie... o 8 km/h /sic!/.

Dodatkowo czasem na naszej trasie natrafiamy na punkt kontrolny pt. "Szansa", czyli na chwile kryzysu. Dla oczyszczenia wzajemnych relacji musimy się wyżyć, wykrzyczeć, naburmuszyć, pogniewać, ale tylko po to, żeby potem się zwyczajnie przytulić i pogodzić czyli dać sobie kolejną szansę na dobiegnięcia do celu. A na końcu tej drogi jest napis NASZA POLANA. Ale ile kroplówek będziemy musieli mieć podanych zanim się tam znajdziemy...?

a o Maratonie Piasku można poczytać tutaj: http://www.sport.pl/lekkoatletyka/1,64989,9456576,Maraton_Piasku__Ubezpieczenie_obejmuje_transport_zwlok.html

 

sobota, 18 lutego 2012

to lubię

Przegapilimy w tym roku Tłusty Czwartek. Obudziłam się z ręką w nocniku dopiero wczoraj i okazało się, że już po jabłkach. Zatem dziś się wzięłam i zmobilizowałam i nasmażyłam racuchów z jabłkami bo na ten karnawałowy przysmak zezwala nasza mała kuchnia. Pączki i faworki /w robieniu tych drugich jestem naprawdę niezła/ w tym roku odpadły.
A zapomnielimy o Tłustym głównie dlatego, że w środę i czwartek załapaliśmy dodatkową fuchę. I muszę przyznać, że hm... chylę czoła przed Niemcami bo okazuje się, że te na pierwszy rzut oka sztywniaki potrafią się WOW! bawić. W Niemczech trwa karnawał, a w zasadzie tak jak wszędzie, raczej się już kończy. Z tej to okazji pracowaliśmy przy imprezie karnawałowej i mogliśmy z bliska popatrzeć na całe to niemieckie karnawałowe szaleństwo, a trzeba przyznać, że /tak jak i inne sprawy/ Niemcy traktują swój FASCHING nie lada poważnie.
Karnawał to przede wszystkim strój. I to jaki strój!!! Na bal WSZYSCY przychodzą przebrani. I nie ma to tamto, że ktoś się wstydzi czy mu się nie chce. Maruderzy w tym czasie zostają w domach /choć śmiem twierdzić, że wcale ich tak wielu tam nie siedzi/ a cała reszta podchodzi do tematu super hiper profesjonalnie. Z tej okazji na balu karnawałowym przechadzają się po parkiecie Elvisy Presleye, Pipi Langstrump, Piraci z Karaibów, Robocopy, Batmany i inne Cytrynki, Pomarańcze, Wróżki, Ośmiornice, biedronki no że nie zliczę już kotów i myszy. Wielkim zainteresowaniem cieszą się stroje policjantek amerykańskich. Jeden koleś ujął mnie pomysłowością bo przebrany był za tubkę kleju firmy Pattex.
No i jeszcze grupa kolesi, którzy chyba przyszli wszyscy razem ale tak jakby się nie znali. Każdy z nich przebrany za Casanowę ale w takim współcześniejszym stylu. Twarze usmarowane samoopalaczami, białe koszule i czarne garnitury a w dłoniach wielkie bukiety czerwonych róż. Potem, w trakcie zabawy widziałam, że ich bukiety malały a co poniektóre kobiety paradowały dumne z pojedynczymi różami w dłoniach. Hm... niezły sposób na jednorazowy podryw. :-)
 
A więc podsumowując... chcę  napisać, że Niemcy podczas karnawału mocno mi zaimponowali, zrzucili bowiem swoją maskę drętwych na co dzień bubków i pokazali co to znaczy fajna zabawa na całego. Pili alkohol ale z umiarem, jak tańczyli to wszyscy razem i bez przerwy. Nikt nie podpierał ścian a teksty niemieckich piosenek biesiadnych znają na pamięć dosłownie wszyscy. W sumie mogę rzec, że szkoda iż nam - Polakom brak trochę takiej fajnej tendencji do wspólnej zabawy na mieście, chodzeniu przez całą noc od knajpy do knajpy i wzajemnego radowania się.


piątek, 17 lutego 2012

gdyby Bambo umiał mówić...

...to pewnie dziś odezwałby się mniej więcej takimi oto słowy:


No, dobra kochają mnie, wiem o tym, ale... ALE CZY TRZEBA MI O TYM WCIĄŻ PRZYPOMINAĆ, I TO WŁAŚNIE AKURAT W TYM MOMENCIE, W KTÓRYM ZAZWYCZAJ NAJSMACZNIEJ ŚPIĘ?
Podchodzi do mnie wtedy ON albo ONA i się przytulają i cmokają w wąsy i krzyczą do ucha "Bambo!!! ja szaleję za Tobą!!!!".  No, a ja co na to? Patrzę wtedy na nich z politowaniem i myślę sobie "OK. Spoko, wiem... Ale może styka już tych czułości?"
Albo wieczorem... jak już rozłożą łóżeczko i położą na nich dwie puchate, cieplutkie kołderki, no to wiadomo, że jestem pierwszy /a kto pierwszy ten lepszy, nie?/ no i sobie zajmuję najlepszą miejscóweczkę i grzeję i wtulam się i już, już, już prawie jestem po tamtej stronie, kiedy wpadają ONI i się prawie, że biją .... o co?  o mnie!!! No, że niby kto mnie bardziej przytuli i po której stronie najlepiej żebym leżał. I się zaczyna ciąganie mną po łóżku i najpierw jedno mnie tuli a potem drugie i wtedy to już wcale nie mogę usnąć, ale jak już się zrobi kompletnie ciemno i cicho... /wreszcie/ to wiadomo, że powieka opada i błogo się robi. Ale nie!!! Bo ON po dziesiątej zmianie pozycji, jednak decyduje, że najwygodniej to będzie mi... w nogach! MI?? W NOGACH??? Dżizas!!! I hop.... w nogi mnie przesuwają.... A przecież wiadomo, kto był pierwszy na łóżku...nie? No, ale czekam, wiem, że sobie swoje odbiję jak tylko ONI odpłyną i sobie zrzucę któreś z poduchy i caluśka będzie moja, moja, tylko MOJA. A jak ja to robię??? Hahaha, to już moja słodka tajemnica.
W każdym razie po tej ewolucji to tak już sobie śpię smacznie do rana. 
No, a rano? Też oczywiście oleweczka, bo przecież jak już łaskawie wstaną, to mogliby po drodze do łazienki, mijając lodówkę, szybko ją otworzyć i wrzucić co nie co do miski. Jednak oni zwykli są odwlekać ten moment i przeciągać strunę mojej cierpliwości. A potem się dziwią, że staram się zwrócić na siebie uwagę natarczywym i coraz bardziej nasilającym się miałczeniem. Przecież jakbym nie wydał z siebie żadnego głosu, to by mnie wcale nie zauważyli.

No a dziś? W Dzień Kota, to chyba mogliby sobie darować i naprawdę z okazji mego święta, zostawić mnie w tak zwanym świętym spokoju. No na to, to chyba mogę bez zbędnego gadania liczyć? Ale, nie!!!
Rok temu nakręcili z tej okazji filmik. Rety! i im się wydawało, że to takie śmieszne jest, a ja to pewnie w siódmym niebie będę, że mnie na jakimś cyfrowym nośniku uwiecznią. A gdzie tam! Uciekałem po kątach, a oni prezentacje sobie jakieś przed kamerą robili... Co prawda, potem się miło i na miejscu zachowali bo mi przy stole krzesełko ustawili i kolacyjka niezła nawet była i potem foty na fesja wrzucili z tej okazji - ale dziś....??? Kimam sobie kulturalnie podczas wertowania ogłoszeń w niemieckim zajtungu, a ONI lekką przeginkę mi zaserwowali... no sami przyznajcie, że to już chyba lekka przesada, nie? A to wszystko w imię wielkiej do mnie miłości... 

:-)



czwartek, 9 lutego 2012

troszeczkę kultury

Przez zupełny przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności staliśmy się posiadaczami zaproszenia na wernisaż wystawy Edvarda Muncha do Schirn Kunstahalle czyli do galerii, która dla Frankfurtu jest niczym Zachęta dla Warszawy. Budynek usytuowany blisko Starego Miasta i przylega bezpośrednio do najpiękniejszego we Frankfurcie placu Romera.
Umówiona byłam z NIM  pod katedrą i zanim ON dotarł na miejsce to widziałam już tłumy zbliżające się do miejsca wystawy, wiele kamer, paparazzich a na wielkich statywach mikrofony. Oho!!! - pomyślałam - będzie się działo. Trochę kultury wkroczy do naszego monotonnego, zorientowanego na zarobek, niemieckiego życia. Edvard Munch - nie w kij dmuchał nazwisko. A może - kto wie - "Krzyk" uda nam się zobaczyć na żywca? No bo to w sumie jedyny obraz, który tego artysty do niedawna kojarzyłam. Wstyd się przyznać, ale kto zna więcej? niech pierwszy rzuci kamień :-).
Wreszcie ON dojechał na umówione miejsce, bądź co bądź, naszej mini randki. :-) Pędził z pracy na rowerze, z drugiego końca miasta, wiatr MU wiał prosto w twarz, mróz haratał po twarzy, ale ON w imię sztuki pędził ku mnie, co sił w nogach. Idziemy ku wejściu do Schirn Kunstahalle. Zapachy najdroższych perfum mieszają się w powietrzu, futra eleganckich dam falują na wietrze, wreszcie gdzie nie gdzie można dojrzeć trochę ekstrawagancji, której tak niewiele widzi się tutaj codziennie na ulicach. Może mijają nas nawet jakieś gwiazdy, ale kto ich tam wie, jak to wszystko niemieckie i po niemiecku.... :-)

Jesteśmy już prawie w...., prawie u drzwi, w zasięgu naszego wzroku widzimy wnętrze czyli foyer wspomnianej galerii, ale niestety tłum oblega wejście i nie widać żeby cokolwiek do przodu się ruszało. Nagle te wszystkie damy i wypacykowani faceci mieszają się w jedną całość. Gdzieś między nimi MY. On w sztruksach i górskiej kurtce, w czapce made by me na drutach, ja nie lepsza. Chyba jesteśmy najbardziej ekstrawaganccy z przybyłych ;-). Ale ni cholery ani my ani oni do środka nie wejdziemy bo .... miejsca brak. Wszyscy dzierżą w dłoniach czerwone zaproszenia, które obiecywały niejednemu elegancki wieczór, sztukę przez duże S, magiczne uniesienie w kontakcie z malarstwem artysty wielkiego. Ale tylko wybrani, tylko Ci co pierwsi przybyli mogą cieszyć się przynajmniej ciepłem wnętrza, miejscem na schodach. My, Ci co na czas przybyli, ale nie z wyprzedzeniem wielominutowym, musimy stać w przeciągu, na zimnie, zadowalając się głośnikami ustawionymi na zewnątrz, z których w języku ojczystym dla większości przybyłych dobiegają słowa powitania, krótkie wprowadzenie biograficzne, podziękowania dla muzeów, które udostępniły zbiory i doprowadziły do możliwości świętowania dziś wieczór. To wszystko trwa. Na szczęście czasem ktoś tłumaczy na angielski. Ale co tam. Cztery litery i tak marzną. Jesteśmy już prawie w środku, ale przeciąg jest nadal obecny. Zaczynam delikatnie podrygiwać, jest mi zimno. Ale czekamy, przecież zaraz skończą gadać i wejdziemy, tłum się ruszy a kelnerzy na pewno będą przechadzać się z kieliszkami czerwonego wina i po paru łykach się rozgrzejemy i przeżyjemy wreszcie czarujący wieczór, we dwoje, w towarzystwie sztuki przez duże S.

Po 40 minutach milkną głosy, kończą się brawa, futra i kaszmirowe jesionki rozpraszają się i mogą znów w odosobnieniu błyszczeć swoim blaskiem, VIPy ruszają w pierwszej kolejności do sal, gdzie na ścianach wiszą dzieła. My, szare ludki, jeszcze chwilkę, dla porządku musimy poczekać aż ochrona pozwoli nam pójść za nimi. Idziemy. Jesteśmy. Oglądamy.
Przechadzamy się po salach - dwóch i rozczarowujemy. Jakoś nas te prace po trudach dojścia do nich, nie powalają na kolana. Jakoś nie wczuwamy się w klimat i zachwyt. Zresztą i dookoła nie widać za wiele kontemplujących tę zacną sztukę. Niby coś jest w tej perspektywie, w tym ukazywaniu detali, w rozłożeniu ciężaru dostrzec chyba też coś można. Niby ciekawią i przykuwają uwagę zarówno JEGO jak i moją "Dziewczęta na moście" ale... SZAŁU NIE MA.
Nie też szału gdy po degustacji sztuki, udajemy się na dół po coś rozgrzewającego... Otóż chwilę przed naszym podejściem do lady, pani wystawia kartkę, na której napisane jest czarno na białym: "Wein 4 €". Szok!! Na wernisażu? Wino? Płatne?

Udaliśmy się do domu, zakupując po drodze butelczynę grzańca i tym trunkiem postanowiliśmy zakończyć ten Dzień przez duże "D" ze sztuką przez małe "s".

     
   

poniedziałek, 6 lutego 2012

dostałam ostatnio list...

... taki prawdziwy... z papieru, na 7 stron, z różnymi informacjami z Polski, ze świata kultury, o książkach też było i generalnie zapach długopisu oraz celulozy... pysznie!!!
Było też w tym liście pytanie do nas, czy my już przywykliśmy, czy nam tu dobrze, czy zdarza nam się tęsknić za Polska... /ZDARZA????/. 
Hm... za każdym razem i wszystkim podkreślam przecież, że my tu tylko i wyłącznie na chwilkę, na moment, po kasę ino. Że przywyknięcie nie wchodzi w rachubę, że ZDARZA nam się TĘSKNIĆ EVERY DAY i to z wielką siłą i że nawet postanowienie noworoczne w postaci nauki języka niemieckiego nie idzie, no nie idzie i tyle...
Osoba, która napisała list zna mnie dobrze, bardzo dobrze. Chyba nie czyta bloga bo dostęp do internetu z rzadka ma i stąd kultywowanie tradycji pisania listów /i dobrze!!!!/, więc pewnie nie jest katowana przez nas blogowymi informacjami o tym, po co my tu, na ile my tu i jak często jesteśmy myślami TAM a nie TU.

A my jak przychodzi weekend to śledzimy nonstop naszą Kowalczyk a i Stocha ostatnio i wzruszeniom nie ma końca. Wczoraj jak dla Stocha zabrzmiał mazurek Dąbrowskiego to łzy wzruszenia przełknęliśmy a wcześniej kciuki trzymaliśmy za jego wysokie i długie loty a innym trochę krócej życzyliśmy i ... udało się!!!
Justyna jest dla mnie dziewczyną z jakiejś innej gliny ulepioną i to co ona wyczynia na swoich dwóch dechach to jest mistrzostwo wszechświata. Dwa lata temu miałam na nogach pierwszy raz w życiu biegówki. Sport to mocno wyczerpujący. Podziwiam Justynę i kibicuję jej uporowi, jej bohaterskiej walce na trasie, jej opanowaniu i sportowej inteligencji. Zwyczajnie cieszy mi się mordka, że taka jak ona w naszych barwach występuje.

A u nas za oknem ptaki się rozpanoszyły i nic sobie nie robią z obecności kota, który na ich widok mruczy tak, cytując JEGO: "jakby mu się baterie rozładowywały". Tata był wczoraj sam w domu i twierdzi, że przyleciał na posiłek do nas nawet szczygieł. :-))))

sobota, 4 lutego 2012

co zrobisz? nic nie zrobisz... po prostu urwałam się z fejsa :-)

Weź i wytłumacz kotu, że to "coś" nowe co wisi za oknem a na nim dyndają co jakiś czas małe głodne ptaszki, to nie jest zawieszone po to, żeby KOCUR tego pilnował i nie pozwalał zjadać ze smakiem, tylko właśnie w zupełnie odwrotnym celu. No weź i przetłumacz czworonogiemu, czarnemu sierściuszkowi, że ptaki są totalnie zestresowane widząc kątem oka jak on zza szyby skrada się i wydaje z siebie przy tym totalnie niekontrolowane i wojowniczo nastawione do otoczenia dźwięki. My się przy tym spektaklu znakomicie bawimy bo i ptaki za oknem i Kocurrooo pobudzony mocniej do życia z zimowego snu, ale w ptakach widać pośpiech i to nas martwi. Bo wiadomo, że konsumować należy w spokoju, degustować bez stresu, że to źle działa na układ trawienny, że wrzody powoduje i inne takie tam schorzenia :-).

No ale co zrobisz? Nic nie zrobisz.... :-)
To takie nasze motto życiowe od kilku dni, a ON przyniósł je z pracowni ceramicznej, w której niegdyś był pracował.

Miło nam bardzo się przed chwilką zrobiło bo Lawendowe Pole odpisało nam na naszego maila z wieloma pytaniami odnośnie domu. A wiadomo, że jak taki mail przyjdzie to i energia nowa i pomysły i zastrzyk nowej wiedzy. W każdym razie DZIĘKUJEMY i chętnie przekonamy się w najbliższej przyszłości "Jak zostać wieśniakiem" :-)

A poza tym parę dni temu zwyczajnie urwałam się z facebooka, jak to określiła moja serdeczna koleżanka Iza Natasza Czapska, na której stronę też Was zapraszam.

Owszem, facebook był kontaktem z licznymi osobami, znajomymi tymi bliższymi i dalszymi. Był źródłem informacji o tym, co aktualnie w ich duszach, w ich sercach i innych obszarach życia. Jednak facebook stał się już dawno dla mnie mega złodziejem czasu, śmietnikiem informacyjnym i takim tworem, który był bo był ale w sumie to gdzieś mnie tam uwierał i dźgał w boczek. Jednym zatem przebłyskiem myśli, drugim kliknięciem i pyk.... nie ma mnie tam. I dobrze mi z tym. Wrócę tam pewnie za czas jakiś, jak trzeba będzie wypromować Naszą Polanę, obwieścić światu, że Polana jest i czeka na miejskie ludziki, aby im przekazać to, co Polana ma najcenniejsze: spokój i ciszę, oderwanie od zgiełku miejskiego i zapomnienie chwilowe o tym, co nadwyręża nasz system nerwowy.    

Wierzę, że bycie na facebooku i zarówno moje z niego zniknięcie nie zmienia żadnej rzeczywistości. A jednak chyba coś był na rzeczy skoro poświęcam temu wydarzeniu już drugi akapit tego postu. :-)

U nas zima i zimno choć nie tak skandalicznie jak w Ojczyźnie. Ja jednak marznę i przechłodzona jestem. Rower zamknięty w garażu mimo iż śniegu nie ma nic a nic. I w tym właśnie problem bo z bielą za oknem byłoby chociaż nieco przytulniej.
Tymczasem trzymajcie się wszyscy ciepło. Niech hydrofory dają radę. Niech w piecach nie gaśnie. Niech koty Was grzeją. Nie skarpety wełniane wyjdą z szuflad i wskoczą na Wasze stópki. Niech nalewki zmieniają na moment Waszą zimową rzeczywistość. 
Zima przyszła i dobrze. No bo co zrobisz?? Nic nie zrobisz :-)