Przez zupełny przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności staliśmy się posiadaczami zaproszenia na wernisaż wystawy Edvarda Muncha do Schirn Kunstahalle czyli do galerii, która dla Frankfurtu jest niczym Zachęta dla Warszawy. Budynek usytuowany blisko Starego Miasta i przylega bezpośrednio do najpiękniejszego we Frankfurcie placu Romera.
Umówiona byłam z NIM pod katedrą i zanim ON dotarł na miejsce to widziałam już tłumy zbliżające się do miejsca wystawy, wiele kamer, paparazzich a na wielkich statywach mikrofony. Oho!!! - pomyślałam - będzie się działo. Trochę kultury wkroczy do naszego monotonnego, zorientowanego na zarobek, niemieckiego życia. Edvard Munch - nie w kij dmuchał nazwisko. A może - kto wie - "Krzyk" uda nam się zobaczyć na żywca? No bo to w sumie jedyny obraz, który tego artysty do niedawna kojarzyłam. Wstyd się przyznać, ale kto zna więcej? niech pierwszy rzuci kamień :-).
Wreszcie ON dojechał na umówione miejsce, bądź co bądź, naszej mini randki. :-) Pędził z pracy na rowerze, z drugiego końca miasta, wiatr MU wiał prosto w twarz, mróz haratał po twarzy, ale ON w imię sztuki pędził ku mnie, co sił w nogach. Idziemy ku wejściu do Schirn Kunstahalle. Zapachy najdroższych perfum mieszają się w powietrzu, futra eleganckich dam falują na wietrze, wreszcie gdzie nie gdzie można dojrzeć trochę ekstrawagancji, której tak niewiele widzi się tutaj codziennie na ulicach. Może mijają nas nawet jakieś gwiazdy, ale kto ich tam wie, jak to wszystko niemieckie i po niemiecku.... :-)
Jesteśmy już prawie w...., prawie u drzwi, w zasięgu naszego wzroku widzimy wnętrze czyli foyer wspomnianej galerii, ale niestety tłum oblega wejście i nie widać żeby cokolwiek do przodu się ruszało. Nagle te wszystkie damy i wypacykowani faceci mieszają się w jedną całość. Gdzieś między nimi MY. On w sztruksach i górskiej kurtce, w czapce made by me na drutach, ja nie lepsza. Chyba jesteśmy najbardziej ekstrawaganccy z przybyłych ;-). Ale ni cholery ani my ani oni do środka nie wejdziemy bo .... miejsca brak. Wszyscy dzierżą w dłoniach czerwone zaproszenia, które obiecywały niejednemu elegancki wieczór, sztukę przez duże S, magiczne uniesienie w kontakcie z malarstwem artysty wielkiego. Ale tylko wybrani, tylko Ci co pierwsi przybyli mogą cieszyć się przynajmniej ciepłem wnętrza, miejscem na schodach. My, Ci co na czas przybyli, ale nie z wyprzedzeniem wielominutowym, musimy stać w przeciągu, na zimnie, zadowalając się głośnikami ustawionymi na zewnątrz, z których w języku ojczystym dla większości przybyłych dobiegają słowa powitania, krótkie wprowadzenie biograficzne, podziękowania dla muzeów, które udostępniły zbiory i doprowadziły do możliwości świętowania dziś wieczór. To wszystko trwa. Na szczęście czasem ktoś tłumaczy na angielski. Ale co tam. Cztery litery i tak marzną. Jesteśmy już prawie w środku, ale przeciąg jest nadal obecny. Zaczynam delikatnie podrygiwać, jest mi zimno. Ale czekamy, przecież zaraz skończą gadać i wejdziemy, tłum się ruszy a kelnerzy na pewno będą przechadzać się z kieliszkami czerwonego wina i po paru łykach się rozgrzejemy i przeżyjemy wreszcie czarujący wieczór, we dwoje, w towarzystwie sztuki przez duże S.
Po 40 minutach milkną głosy, kończą się brawa, futra i kaszmirowe jesionki rozpraszają się i mogą znów w odosobnieniu błyszczeć swoim blaskiem, VIPy ruszają w pierwszej kolejności do sal, gdzie na ścianach wiszą dzieła. My, szare ludki, jeszcze chwilkę, dla porządku musimy poczekać aż ochrona pozwoli nam pójść za nimi. Idziemy. Jesteśmy. Oglądamy.
Przechadzamy się po salach - dwóch i rozczarowujemy. Jakoś nas te prace po trudach dojścia do nich, nie powalają na kolana. Jakoś nie wczuwamy się w klimat i zachwyt. Zresztą i dookoła nie widać za wiele kontemplujących tę zacną sztukę. Niby coś jest w tej perspektywie, w tym ukazywaniu detali, w rozłożeniu ciężaru dostrzec chyba też coś można. Niby ciekawią i przykuwają uwagę zarówno JEGO jak i moją "Dziewczęta na moście" ale... SZAŁU NIE MA.
Nie też szału gdy po degustacji sztuki, udajemy się na dół po coś rozgrzewającego... Otóż chwilę przed naszym podejściem do lady, pani wystawia kartkę, na której napisane jest czarno na białym: "Wein 4 €". Szok!! Na wernisażu? Wino? Płatne?
Udaliśmy się do domu, zakupując po drodze butelczynę grzańca i tym trunkiem postanowiliśmy zakończyć ten Dzień przez duże "D" ze sztuką przez małe "s".
Umówiona byłam z NIM pod katedrą i zanim ON dotarł na miejsce to widziałam już tłumy zbliżające się do miejsca wystawy, wiele kamer, paparazzich a na wielkich statywach mikrofony. Oho!!! - pomyślałam - będzie się działo. Trochę kultury wkroczy do naszego monotonnego, zorientowanego na zarobek, niemieckiego życia. Edvard Munch - nie w kij dmuchał nazwisko. A może - kto wie - "Krzyk" uda nam się zobaczyć na żywca? No bo to w sumie jedyny obraz, który tego artysty do niedawna kojarzyłam. Wstyd się przyznać, ale kto zna więcej? niech pierwszy rzuci kamień :-).
Wreszcie ON dojechał na umówione miejsce, bądź co bądź, naszej mini randki. :-) Pędził z pracy na rowerze, z drugiego końca miasta, wiatr MU wiał prosto w twarz, mróz haratał po twarzy, ale ON w imię sztuki pędził ku mnie, co sił w nogach. Idziemy ku wejściu do Schirn Kunstahalle. Zapachy najdroższych perfum mieszają się w powietrzu, futra eleganckich dam falują na wietrze, wreszcie gdzie nie gdzie można dojrzeć trochę ekstrawagancji, której tak niewiele widzi się tutaj codziennie na ulicach. Może mijają nas nawet jakieś gwiazdy, ale kto ich tam wie, jak to wszystko niemieckie i po niemiecku.... :-)
Jesteśmy już prawie w...., prawie u drzwi, w zasięgu naszego wzroku widzimy wnętrze czyli foyer wspomnianej galerii, ale niestety tłum oblega wejście i nie widać żeby cokolwiek do przodu się ruszało. Nagle te wszystkie damy i wypacykowani faceci mieszają się w jedną całość. Gdzieś między nimi MY. On w sztruksach i górskiej kurtce, w czapce made by me na drutach, ja nie lepsza. Chyba jesteśmy najbardziej ekstrawaganccy z przybyłych ;-). Ale ni cholery ani my ani oni do środka nie wejdziemy bo .... miejsca brak. Wszyscy dzierżą w dłoniach czerwone zaproszenia, które obiecywały niejednemu elegancki wieczór, sztukę przez duże S, magiczne uniesienie w kontakcie z malarstwem artysty wielkiego. Ale tylko wybrani, tylko Ci co pierwsi przybyli mogą cieszyć się przynajmniej ciepłem wnętrza, miejscem na schodach. My, Ci co na czas przybyli, ale nie z wyprzedzeniem wielominutowym, musimy stać w przeciągu, na zimnie, zadowalając się głośnikami ustawionymi na zewnątrz, z których w języku ojczystym dla większości przybyłych dobiegają słowa powitania, krótkie wprowadzenie biograficzne, podziękowania dla muzeów, które udostępniły zbiory i doprowadziły do możliwości świętowania dziś wieczór. To wszystko trwa. Na szczęście czasem ktoś tłumaczy na angielski. Ale co tam. Cztery litery i tak marzną. Jesteśmy już prawie w środku, ale przeciąg jest nadal obecny. Zaczynam delikatnie podrygiwać, jest mi zimno. Ale czekamy, przecież zaraz skończą gadać i wejdziemy, tłum się ruszy a kelnerzy na pewno będą przechadzać się z kieliszkami czerwonego wina i po paru łykach się rozgrzejemy i przeżyjemy wreszcie czarujący wieczór, we dwoje, w towarzystwie sztuki przez duże S.
Po 40 minutach milkną głosy, kończą się brawa, futra i kaszmirowe jesionki rozpraszają się i mogą znów w odosobnieniu błyszczeć swoim blaskiem, VIPy ruszają w pierwszej kolejności do sal, gdzie na ścianach wiszą dzieła. My, szare ludki, jeszcze chwilkę, dla porządku musimy poczekać aż ochrona pozwoli nam pójść za nimi. Idziemy. Jesteśmy. Oglądamy.
Przechadzamy się po salach - dwóch i rozczarowujemy. Jakoś nas te prace po trudach dojścia do nich, nie powalają na kolana. Jakoś nie wczuwamy się w klimat i zachwyt. Zresztą i dookoła nie widać za wiele kontemplujących tę zacną sztukę. Niby coś jest w tej perspektywie, w tym ukazywaniu detali, w rozłożeniu ciężaru dostrzec chyba też coś można. Niby ciekawią i przykuwają uwagę zarówno JEGO jak i moją "Dziewczęta na moście" ale... SZAŁU NIE MA.
Nie też szału gdy po degustacji sztuki, udajemy się na dół po coś rozgrzewającego... Otóż chwilę przed naszym podejściem do lady, pani wystawia kartkę, na której napisane jest czarno na białym: "Wein 4 €". Szok!! Na wernisażu? Wino? Płatne?
Udaliśmy się do domu, zakupując po drodze butelczynę grzańca i tym trunkiem postanowiliśmy zakończyć ten Dzień przez duże "D" ze sztuką przez małe "s".
No niezły wieczór, nie rzuce kamieniem, bo oprócz "Krzyku" nie znam nic z jego prac :) pięknie to opisałaś, bardzo realistycznie, aż mnie tu ta woń perfum owiała, a futra połaskotały pod nosem :)
OdpowiedzUsuńUbawiłam się bardzo. :-)
OdpowiedzUsuńZdarzyło nam się być na wystawie fotograficznej naszych znajomych, padało dużo mądrych słów, pochwał, błyski fleszy; potem obejrzeliśmy i cichcem wycofaliśmy się w zacisze domowe; pewnie nie znamy się na sztuce, albo brak nam tego oka, żeby rozpoznać; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń