czwartek, 29 marca 2012

Klient

Klienci są różni. Dzielą się wg mojego pogrupowania przede wszystkim na tych co Dają Kawę i na tych co Kawy Nie Dają. :-) Proste? Proste.
Praca z kawą jest znacznie milsza, przyjemniejsza, sympatyczniejsza, lżejsza i czas szybciej leci. Kawa Dana sprawia, że moje uczucia względem klienta rosną, pracuje się dla niego z większym zaangażowaniem i ogólnie jest pozytywniej. Tak sobie wymyśliłam, a co!
Zazwyczaj Ci co Kawę Dają są przy okazji też Fajni.
Ale są rzecz jasna i wyjątki bo jest na ten przykład jedna Klientka, która nic do picia nie daje ale jest przy tym miła i zagada zawsze i uszanuje, że mimo z obu stron znajomości angielskiego, to jednak dla mojej wprawy gadamy po niemiecku.
Są też niestety tacy co Ani Kawy ani nic innego do picia nie dają i jeszcze na dodatek nie są mili, mimo że spędzam u nich po 6h co tydzień. Jasne, że sobie wtedy własne trunki przynoszę i piję, gdy tylko jest czas bo bywa, że i nie ma chwili aby się nawodnić. Nie to, że ich nie lubię, bo i nie ma za co nie lubić. Przychodzę, robię swoje, kasa na koniec miesiąca spływa bez opóźnień na konto, Dziękuję, Do widzenia.

Ale mam też w swojej kolekcji Klientów, jedną taką co to miałam o niej w sumie nawet nie wspominać, bo to żena nad żenami i sprawa skończona, ale ponieważ i ona była częścią tej mojej sprzątaczkowej gehenny to piszę, bo bez tego dalej nie ma co iść.
Wspominałam o castingu na sprzątaczkę, który jak się okazuje, NIESTETY wygrałam. On Niemiec, Ona Polka ale zNIEMCZONA. Dziś wiem, że chyba nie ma nic gorszego, bo mnie tutaj nikt gorzej nie potraktował. Niby nic ale takie ciche udupienie, dosranie i dowalenie. Niby miałam klucz do mieszkania i samotnie mogłam sprzątać ale jej nieobecność była podwójnie irytująca niż obecność kogokolwiek.
Po pierwsze zostawiała brud nad brudami w mieszkaniu. Kuchnia - porozrzucane po niej resztki jedzenia, sosy, usyfiona kuchenka do granic niewyobrażalnych. Wyglądało to autentycznie tak jakby ktoś podczas nakładania jedzenia wywalał je specjalnie na blat lub płytę kuchenną. Na mnie czekało już mocno zaschnięte. Ale to jest jeszcze nic. Kiedyś na brudnym talerzu czekała na mnie.... zawinięta w papier !!!!! podpaska!!!.
Czemu ja już wtedy nie zrobiłam tego, co wreszcie uczyniłam parę tygodni temu? Nie wiem. Tzn. wiem... belka, belka, belka.
Pewnego dnia owa zNiemczona bladź, zaprosiła mnie na rozmowę, żeby dać mi kilka uwag odnośnie sprzątania. Że ona z mężem to są ogólnie zadowoleni ale jest ma kilka detali do przegadania: żebym w łazience ... pamiętała jak stoją wszelkie tubki i słoiczki z kremami poustawiane, bo przestawiam....!!!, że coś tam, kwiatek krzywo ustawiłam po odkurzeniu, i jeszcze żebym zmywarkę uruchamiała. Rozmowę zaczęła od tego, że nalała sobie soku pomarańczowego, usiadła przy stole, wskazując i mnie miejsce ale poidła już nie pomyślała zaproponować.
Nie wdając się w szczegóły... i nie chcąc Was zanudzić.
Następna moja wizyta u niej to był znów SYF w kuchni.
Moje ciśnienie dało o sobie znać. W dupie z belką - pomyślałam - nie dam sobą pomiatać.
Wyjęłam kartkę napisałam taki oto liścik
"Pani Justyno
przykro mi, że dzieje się to w ten sposób, ale uważam że moja praca dla Państwa dłużej nie ma sensu. Parę tygodni temu, po rozmowie, dołożyła mi Pani trochę obowiązków ale to co zastałam dziś w kuchni przerosło jakiekolwiek moje oczekiwania. Powiem szczerze, że żaden z moich klientów nie dopuściłby do tego, żebym mogła rozpocząć sprzątanie w takich warunkach. Doprowadzenie Pani kuchni do ładu zajęłoby mi ok. 45 minut, więc dalsze prace a tym samym skrupulatne zapamiętanie kolejności pani tubek i słoiczków w łazience byłoby niemożliwe.
Zostawiam klucz i życzę sukcesów przy współpracy z kolejną sprzątaczką, którą gdy zaprosi Pani kiedyś na rozmowę, to proszę poczęstować szklanką wody - TAKI POLSKI ZWYCZAJ.
Z poważaniem
Pani Marlena"

Bo ona zawsze jak mi kartki pisała, z informacją co mam dodatkowo zrobić, to się podpisywała PANI JUSTYNA. :-)))) Słabo!!!?????
położyłam klucz na liściku, trzasnęłam drzwiami i więcej mnie nie widziała Jędza Jedna.

Ale żeby skończyć miłym akcentem to moja FRANCUZKA, o której też tu już pisałam, była ostatnio w Los Angeles i dziś wręczyła mi z podróży torebeczkę absolutnie wspaniałych czekoladek.
Można traktować drugiego ze zwykłym szacunkiem? Można!!!
Miłe to było bardzo, a że u niej i Kawa Zawsze Jest i Woda to jest z tej grupy Najulubieńszych. :-)
    

wtorek, 27 marca 2012

wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma?

Wiem, wszystko ma swoje miejsce i czas. Nie od razu coś tam zbudowano i niecierpliwość nie popłaca i że pewnie to też pierwszy stopień do piekła i wiele takich jeszcze innych. Ostatnio mimo wielkiej radości z wiosny i niemożności pojęcia o co w tym wszystkim, w tej niesamowitej przyrodzie, teraz chodzi...jestem wewnętrznie zasmucona. Bo ja bym chciała JUŻ.
Wszyscy coś sieją, sadzą, podcinają, remontują, generalnie wychodzą na świat i pasą się na łąkach. Nawet jeśli to praca, ciężka praca to jednak nam do tego momentu jeszcze niezmiernie daleko.
My tu mamy nasz pracowity, marny niemiecki świat. Staramy się dawać sobie radę, głównie o psychice tutaj mowa. On jest w tym chyba mocniejszy, choć śmiem twierdzić, że kryzysy nachodzą nas naprzemiennie. Gdy ON jest w ferworze walki z pracą, to skupia się tylko na niej i o niczym innym nie myśli... tzn. myśli... o każdej nowej czy tam starej belce. A ja.... ja nie mam siły do pracy bo widzę te ogródki, te rabatki, tych ludzi i znów do innego świata, zupełnie mimowolnie, przechodzę i mnie nie ma bo sobie wyobrażam, że to u siebie, u nas sprzątam, odkurzam, schody stare remontuję... a te kosy co tak frywolnie i bez przerwy na gałęziach serenady snują to mnie już do szewskiej pasji doprowadzają, bo ja bym chciała żeby to na naszej własnej, prywatnej gałęzi sobie siedział i tylko dla nas nuty wypuszczał w eter.
Tu się rodzą kozy, tam ktoś psa przygarnął a jeszcze inni piszą o pasących się kurach... i by się już chciało tego wszystkiego doświadczać i na swoim robić i budować i się dokształcać i błędy popełniać ale własne i być za nie odpowiedzialnymi.
A tymczasem, dawno pożegnany stres wkradł się chyba znów do mojej głowy, bo budzę się w środku nocy, słyszę z minionego dnia słowa /niemieckie niestety/ jak drążą mi mózg i do snu wrócić nie pozwalają. Oddycham, nawet jogę w środku nocy ćwiczę i to pomaga ale do jogi w środku nocy trzeba się dodatkowo motywować :-), no i potem jak już zasnę to raptem na 2h bo przecież Arbeit niemiecka wzywa.
A tak poważnie rzecz ujmując to mamy naprawdę moc zleceń i to może ten nadmiar pracy odbija się na mojej psychice bo na wypoczynek nie mamy tyle czasu ile byśmy sobie życzyli.
No ale coś za coś... więcej pracy = szybszy powrót na Ojczyzny Łono. Nieprawdaż Mała Malkontentko???

Zatem dziś, przynajmniej ja - bo ON niestety pracuje do późnego wieczora - robię sobie relaksik i książeczka i mailiki i herbatka i joga pewnie wieczorkiem też. A tak przy okazji, znacie jakieś dobre sposoby na stres? Wspomnę tylko, że melisa jest już grana. :-)

Radować się jednak czasem raduję bo skoro jest z czego to wiadomo, że nie będę sobie odmawiać, bo... i tutaj najsampierw muszę napisać wielkie PRZEPRASZAM ... 6 marca florysztuka wyróżniła naszego bloga nadając mu tytuł  
co mnie niezmiernie ponownie ucieszyło, tylko że moja skleroza, a może raczej brakoczas, nie pozwoliły mi na czas oficjalnie za to wyróżnienie podziękować. DZIĘKUJEMY :-)
I aby tradycji stało się zadość przekazuję wyróżnienia kolejnym.

Wonne Wzgórze
W krainie Fiołków
Leśna Dolina
Stary Dom i My

czwartek, 22 marca 2012

kęs w biegu

O tym, że jesteśmy zarobieni po pachy już pisałam. Zlecenia posypały wiosennie i wkurza mnie to bo się nawet dobrze tą wspaniałą pogodą człek nacieszyć nie może. Jakby nie mogło nas jeszcze przy zimowej aurze do takiego trybu życie przyzwyczaić... hm... ale może i zleceniodawcy uśpieni byli snem zimowym i dopiero teraz budząc się do życia, szukają nas. Nie no, nie ma co narzekać. Jest dobrze tylko zmęczeni jesteśmy i modlimy się o jedno... O ZDROWIE!!
A żeby zdrowo było, to nie ukrywam że po woli zaczynam się przerzucać dokonując zakupów, na te zdrowsze produkty i ekologiczne. Na tutejsze bazarki nie mam niestety czasu jeździć. Jakoś mi zawsze kompletnie nie po drodze. W piątki jest targowisko u nas, ale ja wtedy jestem cały dzień poza naszym terytorium. Jednak... odkryłam pewną sieć sklepów, gdzie można zakupić tylko i wyłącznie produkty ekologiczne. Od warzyw, poprzez wszelkie dżemy, pasztety wegetariańskie, soki, nabiał aż po kosmetyki. Ceny różne. Produkty podstawowe zaledwie o parę groszy droższe niż w tanich marketach. Przechadzając się między półkami doszłam do wniosku, że to wcale nie nadwyręży za mocno naszego budżetu a z pewnością przyczyni się do samych korzyści.
Zatem kupiłam mleko, którego data ważności zaleca wypicie go w ciągu 3 dni :-), pasztety i pasty na kanapki o następujących smakach: imbirowo-cieciorkowa, gorczyca z rukolą oraz buraczki z chrzanem. Imbirowa z cieciorką jest zrobiona na styl hinduski bo mocno czuć curry. Jestem pewna, że samodzielnie wykonałabym ją bardzo podobnie.
Stwierdzam, że skoro tak pracujemy to nasz organizm mocno domaga się po pierwsze dobrego, po drugie zdrowego a po trzecie urozmaiconego pokarmu. Pewne smaki już nam się po prostu znudziły.

A dziś na kolację, zainspirowana zakupami, naprawdę w biegu, zrobiłam pastę. Wyszła znakomita. Jest totalnie i absolutnie mojego autorstwa bo wykorzystałam to co było w lodówce:

PASTA a la Marla

20 dkg świeżego tofu
2 jajka na twardo
pół dojrzałego awokado
garść pokrojonej drobno natki
1 łyżka serka topionego
2 łyżki jogurtu naturalnego
2 łyżki majonezu
sól, pieprz

kroimy, mieszamy i gotowe


Jakbym jeszcze funkcjonowała na facebooku to powyższy przepis z pewnością trafiłby na grupę WINO i MIGDAŁY, którego administratorką jest moja serdeczna koleżanka IZA. Znajdziecie tam oryginalne i ciekawe przepisy. POLECAM!

niedziela, 18 marca 2012

aktywna niedziela - fotoreportaż

Dziś świętowaliśmy po raz drugi... a może nawet i trzeci, JEGO urodzinki. Przyjechali do nas goście: moja mama z mężem. Była zupa marchewkowa z imbirem, sałatka śledziowa made by me oraz tort a la szwarcwaldzki made by moja mama
Pychoootaaaa!!!! 
Po tej biesiadzie i obżarstwie nie było innego wyjścia jak pójść na spacer. Mimo iż dziś u nas chłodnawo... ale przeca jak przysłowia mądrze powiadają 
 W marcu jak w garncu.
Z marcem kłopoty nie lada – to słonko świeci, to deszcz pada.
...postanowiliśmy dalej szukać oznak wiosny...







no i się w zasadzie udało i nawet zdziwieni byliśmy, że "to białe" już kwitnie /to chyba mirabelki/ oraz "te niebieskie" - czyli cebulica. Żonkil też nas zaskoczył, a forsycja... phi... to już norma. :-)
Następnie doczekaliśmy się wolnego stołu i z tatą moim w pingponga parę secików poszło. Nieskromnie powiem, że ograłam męskie grono. :-) Niektórzy już wiedzą, że w sportach tzw. "rakietkowych" niezła jestem. W badmintona potrafię turnieje towarzyskie wygrywać, co nie? :-) /To taka mała autopromocja - ale wolno mi, bo to mój blog :-D/

Następnie doszedłszy do naszej niemieckiej chałupy, uprosiłam JEGO żeby mi wreszcie pokazał jak się ... szyje. Bowiem od mojej mamy parę tygodni temu przywiozłam maszynę do szycia, z zamiarem nauczenia się tego i owego na niej, bo mi parę pomysłów wpadło. Tylko czasu do tej pory deficyt był, a kto wie czy właścicielka nie upomni się niebawem o swoją własność. Wstyd się przyznać ale jestem córką dyplomowanej krawcowej oraz wnuczką krawcowej, która może i nie jest dyplomowana, ale szyła w zasadzie całe swoje życie. A ja??? NUL, ZERO, NIC, NEVER.
Zatem najpierw ON fachowo obejrzał obiekt...

a następnie, po JEGO krótkiej lecz dokładnej instrukcji, przystąpiłam do moich pierwszych ściegów. Kilka prób na materiale...


po czym postanowiłam, że na pierwszy rzut pójdą, niegroźnie i ewentualnie bez żalu z powodu zmarnowania,   moje robocze, ucięte ale nieobrębione spodnie.
Before

After
Hehe, ustalmy od razu, że dzieło sztuki to to nie jest ale robota wykonana i efekt jest, zatem zrozumiałe, że no... duma mnie niedzielna rozpiera.
Wszystkiemu przyglądał się z krzesła, z lekką szyderą na twarzy, nasz najfantastyczniejszy towarzysz Bambo.
 A na koniec chciałam powiedzieć, że wczoraj otrzymaliśmy paczkę z Polski. Rety! Jaka radość! Ptasie mleczko, śliwki w czekoladzie, książki, płytki /hehe to jeszcze zaległe prezenty bożonarodzeniowe - RADOŚĆ/ oraz ostatni numer WERANDY a w nim artykuł, dla którego zamówiłam to pismo u nadawczyni paczki, czyli mojej przyjaciółki. 


"Branżowe" towarzystwo blogowe doskonale wie, o kim mowa, a tych, którzy nie wiedzą zapraszamy TUTAJ
To była pracowita i niedziela. Następna zapowiada się też obficie w atrakcje. Ale o tym to już za tydzień. :-)

piątek, 16 marca 2012

Jeżeli.... no to.....

Jeżeli...
  • ludzie siedzą tłumnie nad rzeką, na ławkach i na trawie i piją sobie piwko, całują się, przytulają i gadają albo milczą...
  • forsycje puściły już w świat swoją żółtą, cudną barwę
  • w lesie dywanem białym rozgościły się już zawilce
  • konwalie nieśmiało ale tłumnie wysłały na zwiady swoje podłużne liście
  • moja kurtka z podpinką jest stanowczo za ciepła i podczas jazdy na rowerze /mimo zdjęcia podpinki/ pot spływa mi po plecach
  • zimowe rękawiczki rowerowe schowałam do kieszeni a w spodniach rowerowych z ociepleniem jest mi stanowczo za gorąco
  • u klientów robię porządki na balkonach i zbieram się pilnie do uporządkowania naszego
  • mordka mi się nonstop cieszy 
no to znaczy...

że PRZYSZŁA WIOSNA ;-)

środa, 14 marca 2012

Arbeit

Hm... może zabrzmi to dość kontrowersyjnie ale dla nas hasło Arbeit mach frei nabrało nowego znaczenia. Wiadomo, że nikt nas tu nie więzi i wolni jesteśmy w pełnym tego słowa znaczeniu, że nasze życie w naszych jest tylko rękach i decyzje o naszym być TU czy TAM zależą tylko od nas... ale czy na pewno?
Zniewoliło nas nasze marzenie, nasz plan, któremu jakby nie patrzeć podporządkowaliśmy całe swoje życie. Wynieśliśmy się z naszych stron w miejsce inne i nieznane. Obce otoczenie sobie zafundowaliśmy z tyrką dość konkretną. Mentalnie było i jest nam bardzo ciężko ale wiemy i wierzymy, że idziemy ku czemuś. Mamy konkretny, zdefiniowany, dominujący w naszym myśleniu PLAN. Z nim się budzimy i z nim usypiamy. To on pozwala nam wykonywać te wiecznie powtarzające się czynności. Znamy już wszystkie rysy na terrakotach i glazurach "nienaszych" domów, wszelkie zadrapania na parkietach "nienaszych" salonów. Wiemy, gdzie lubią chować się koty kurzu, gdzie możemy sobie czasem odpuścić a gdzie trzeba wypruć falki żeby było zadowolenie zleceniodawcy. A wszystko to tylko dlatego, że jest PLAN.
Ostatnio w zasadzie tylko pracujemy. Wpadamy wieczorem do domu, chapniemy coś na ząb i spać.
Najbliższa przepustka dopiero w maju. Jak wierni swej Ojczyźnie żołnierze, musimy odpracować naszą służbę i wtedy jak już się to stanie to przyjdzie nagroda. Ta pierwsza mała, w postaci poszukiwań a potem ta konkretna DUŻA w postaci....
....ech... jeszcze to wszystko takie odległe. Wydaje się, że od realizacji dzielą nas jeszcze lata świetlne. Niby to wszystko blisko i takie namacalne a jednak w innej chwili wydaje się być niczym droga na Księżyc. Choć jak wiadomo, wreszcie kiedyś tam na tym Księżycu wylądowano... więc szlaki są już przetarte, a eksplorujących całe rzesze w tym przypadku.
Kończę już bo jutro Arbeit. Taka chwilowo nasza karma. :-)

piątek, 9 marca 2012

bo z nas to teraz tacy materialiści

Nie da się ukryć, że mamy teraz stricte materialne podejście do świata, życia, dnia kolejnego... Nie to żebyśmy żyłowali, sknerowali czy jakoś tam sobie od ust odbierali, ale faktem jest, że interesuje nas tylko KASA. :-))) Nasz przelicznik to nawet nie EURO na PeeLeNy, ale EURO na belki czy tam gwoździe lub ary i inne takie.
Nie chcę niczego zapeszać, ale minione tygodnie obfitują w mnogość zleceń i teraz to zarówno ON jak i ja mamy roboty po pachy. Czasem nie mamy gdzie wcisnąć kolejnych. Soboty mamy także zapracowane. Podnajmowanie ludzi może nawet wchodziłoby w grę, ale jakoś nie mam zaufania do obcych a marki sobie psuć nie chcemy i po nocach spać spokojnie chcemy. Zatem na razie nadal działamy samodzielnie i dobrze nam z tym. Zlecenia są długodystansowe.

ON ponieważ jest zapaleńcem rowerowym pokonuje nawet dystanse do 35 km do pracy a potem z powrotem. Przy okazji ma trening i jak ON to mówi robi sobie ... humor. :-)
A aura sprzyja bo słońce dopieka codziennie coraz mocniej, choć powietrze jeszcze chłodne i poranki mroźne ale popołudniami już wiosna w pełni a orkiestra ptasia zagłusza nawet warkot samochodowych silników.
Jest dobrze i Nasza Polana zbliża się.
Ustalony mamy termin wakacyjny. Przełom maja i czerwca. Najpierw wizyta w stolicy i utulenie, ucałowanie, wyściskanie najcudowniejszych mordek, za którymi stęskniła się niemiłosiernie moja skromna facjata, zapewne rozmowy do białego rana i chodzenie na rzęsach z niewyspania. Iiiihhhhaaaaa!!!!!! Nie mogę się doczekać.
A potem.... azymut ustawimy na południe Polski i poszukiwaniom wnikliwym się oddawszy.... a nuż... może i co znajdziemy na wieki. :-)

Ale na razie KASA... szczęścia nie daje, ale marzenia spełnia... mówcie co chcecie... :-)


 

środa, 7 marca 2012

wiosna nasza prywatna

Za oknem, owszem coraz cieplej. Ale ta pogoda jeszcze jak w garncu. Czyli lepiej mieć się na baczności, bo słońce i temperatura potrafią zrobić jeszcze w konia. Dziś odprowadził nas do domu przedwiosenny deszczyk. Wiało i lało w twarz ale w sumie było przyjemnie.
Krokusy już prawie są w całej okazałości i zdobią wiele frankfurckich trawników, ale wydaje mi się, że to pełnego zadowolenia jeszcze im trochę brakuje.
Póki co, my mamy naszą prywatną wiosnę już od wielu tygodni. A prezentuje się ona tak:
wiosenny hiacynt od mamy
 mój pierwszy w życiu storczyk i jego pierwsze "moje" kwitnienie :-)
 walentynkowa wiosna od NIEGO
 storczyk nr dwa i również jego pierwsze "moje" kwitnienie
 gerbera od niego i drugie kwitnienie
 kalanchoe od Niego
 bukiet wiosennych gałązek: bazie ale jakieś nietypowe... :-) parę forsycji oraz gałązki brzozy - jeszcze w pąkach
  a to.... jest plan naszego domu :-)))), który to sobie ostatnio przy śniadaniu naszkicowaliśmy.... i ciekawe, że my naprawdę wiemy o co w tym chodzi :-)

niedziela, 4 marca 2012

proszę, niech mnie Pani przytuli

Patrzę na tych ludzi z katastrofy kolejowej i tak mocno wiem, co czują, o co proszą... o zwykłe przytulenie... Jakie to bywa ważne.

Parę lat temu, jak potrącił mnie na rowerze samochód i zabrało mnie do szpitala pogotowie, to na ostrym dyżurze miały akurat praktyki studentki z AM w Warszawie. Podczas opatrywania moich poważnych i mniej poważnych ran, zupełnie bez żadnych zahamowań, ale opanowana przez strach i samotność w tych trudnych chwilach, poprosiłam jedną z nich...
- Przepraszam, czy może mnie Pani potrzymać za rękę i pogłaskać po głowie?
Na szczęście, przyszła młoda Pani Doktor, bez żadnego ALE, odpowiedziała:
- Oczywiście - choć pewnie była mocno zaskoczona moją prośbą, a może i nie....
Trzymała mnie za rękę i głaskała naprawdę długo. Dla mnie w każdym razie wystarczająco abym poczuła się bezpiecznie. W sumie ten gest był dla mnie na wagę złota i sprawił, że te najtrudniejsze chwile nie były aż tak straszne.

Wcale mnie dziwię się, że w relacji z wypadku, dorosły mężczyzna, mówił do kamery, że poprosił jakąś Panią Kasię o przytulenie. I w tym wypadku nie ma znaczenia sensacyjność jednej ze stacji telewizyjnych. Po prostu dobrze uświadomić sobie, że takie przytulenie, może osobę po wypadku lub innym tragicznym przeżyciu, uratować od traumy, a cierpienie może stać się łatwiejsze do zniesienia.

ps. miało być o czym innym... ale może jutro.