wtorek, 29 listopada 2011

Uwaga! Będę się chwalić! :-)

Jak się mnie ktoś ostatnio pyta "co u Ciebie?" to odpowiadam: "no, ja to bez zmian, cały czas na drutach robię". No i taka jest prawda. Ponieważ nie ma na Naszej Polanie żadnych /jeszcze/ liści do zgrabienia, konfitury z grubsza porobione i nawet zjedzone już prawie, drwa na zimę też nie trzeba /jeszcze/ zabezpieczać... ani nic z tych robót. Więc jak wracam do domu po pracy, to moje myśli są tylko przy drutach... i to nie przy dwóch... ale żeby było łatwiej przy... PIĘCIU!
Zaczęło się od tego, że brat JEGO wszedł mi jeszcze we wrześniu na ambicję i powiedział żebym mu rękawiczki na drutach zrobiła. Hm... nigdy ni cholery... żadnych rękawiczek nie robiłam, ale co tam... Jest internet, są filmiki, było dużo nerwów, nie powiem ... inwektywy na włóczkę i wiecznie wypadające z niej druty leciały, ale zrobione. Są. Ufff.
Na to ON do mnie parę dni po rękawiczkach mówi: "Zrób mi czapkę, taką wiesz... ciepłą, na rower, na narty, z nausznikami..." Poszliśmy zatem do sklepu, wybrał kolor włóczki a ja po zakupach do sieci... i dawaj uczyć się jak czapki się robi.
Po doświadczeniu z rękawiczkami trudne to nie było. Metodą prób i błędów wydumałam jak nauszniki w tym wszystkim osadzić i czapka była po paru dniach gotowa. Była duma moja i ze mnie. Była radość... ale .... po pierwszym dniu użytkowania ON wraca do domu z pracy i zgłasza mi delikatnie reklamację, że mu w uszy wieje. :-( No, uszy ważna rzecz, wiadomo... dobrze, żeby chłopina miał w nie ciepło, nie? No to popatrzyłam, podumałam, poczytałam i stwierdziłam, że czapka do kitu mi wyszła, że to był w zasadzie tylko taki prototyp i dawaj.... poprułam caluśką i bogatsza o nowe wiadomości, o własne doświadczenie i uwagi od Niego skonstruowałam pierwszą, udaną, z której dumna jestem już prawdziwie. Dorobiłam mu zapięcie pod brodą, żeby wersja dla rowerzysty i narciarza nie pozostawiała żadnych wątpliwości a dodatkowo podszyłam cieplutkim polarem. Przy okazji obejrzałam całą "Karierę Nikodema Dyzmy", parę spektakli teatru TVP, a teraz wzięłam się za "Czarne Chmury"
A oto i ona:

Rękawiczek nie pokaże bo to, teoretycznie przynajmniej, Mikołaj ma przynieść... :-)

sobota, 26 listopada 2011

'Pavarotti wśród ....

kotów'
Taki dostał przydomek od jednej z moich serdecznych. Konkretnymi gabarytami rzeczywiście pasuje do tego pseudonimu. Co prawda, po paru latach odchudzania, trochę mu kilogramów odeszło, ale nadal do małych nie należy. Wielki, cały czarny, dumny, poważny, stateczny... to nasz Kocur. Ze mną jest od ponad 14 lat. Pojawił się jako 2 miesięczny, dziki, chowający się przed nami maluch. Chciało się dotykać i głaskać i tulić a tu niestety, nie da się. Podchodami udawało się go pogłaskać tylko w chwilach głębokiego snu. A tak to uciekał przed nami w najgłębsze zakątki mieszkania, taranując w pośpiechu wszystko co było na drodze. Najczęściej moje płyty i kasety na półce.
Przez pierwsze lata nie miał ze mnie dużego pożytku. To był mój pierwszy kot, wychowywałam go trochę jak psa... :-), poza tym wszyscy mówili mi, że koty to indywidualiści i że wcale nie potrzebują tak bardzo kontaktu z człowiekiem. Nic bardziej mylnego, ale ja jednak chyba nie poświęcałam mu wystarczająco dużo czasu. Prowadząc bardzo intensywny tryb życia, często zostawiałam go pod opieką innych /obcych dla Kota/ osób. Finał był taki, że z czasem bardziej lubił siedzieć w domu u mojej sąsiadki niż u nas. Fakt: ona bezdzietna i niezamężna, poświęcała mu znacznie więcej czasu niż ja, rozmawiała z nim, pozwalała na znacznie więcej niż ja, spędzała każde święta, długie weekendy i wszystkie Sylwestry. Po pewnym czasie powiedziała mi nawet dość poważnie, że ten kot jest w pewnym sensie też jej. Niby żart, a jednak...
Z wiekiem stawał się coraz bardziej dostępny, a potem wręcz upierdliwie zaczął domagać się pieszczot. Wreszcie mógł być czas na wspólne przytulania i pieszczoty ale ja niestety miałam w głowie cały świat, który wołał mnie i przyzywał. 3 lata z rzędu w wakacje Kot był pod opieką moich znajomych - żeby było ciekawiej, za każdym razem innych. Jednego roku Kot zachorował tydzień przed moim wyjazdem... koleżanka przez 3 miesiące musiała aplikować lekarstwa w postaci zastrzyków. Zatem Kot może spokojnie o mnie powiedzieć, że w chorobie to ja niestety ale ni byłam jego najwierniejszą z wiernych.
Choć nie może powiedzieć o swojej pani "idealna" to jednak, jest do mnie od zawsze bardzo przywiązany. Ba... ja do niego także. Kochałam go, kocham i kochać będę największą miłością, jaką można darzyć to niepowtarzalne stworzenie.
Ulubieniec moich wszystkich znajomych. Wielu nawet zainspirował do przygarnięcia paru czworonogów.
Odkąd jest z nami ON, Kot stał się absolutnym równoprawnym i niezastąpionym członkiem naszej rodziny. Kot z nami gada, w odpowiedni sposób miałcząc, mrucząc, podmrukując, piszcząc. Znamy ten język i wiemy, że długi i często powtarzający się miałk to pilna potrzeba spożycia jakiegoś posiłku. Za chwilę, zupełnie inny dźwięk oznajmia, że "teraz mam ochotę na mleko". Ale to tylko informacje płynące od kota dotyczące karmienia, ale on z nami gada też na inne tematy. Pociesza gdy jest smutno, dotyka w policzek delikatnie łapką, gdy trzeba już wstawać /i to wcale nie o świcie, tylko dokładnie wtedy, gdy zdarza nam się zwyczajnie poleniuchować zbyt długo w łóżku/, Kot rozmawia z NIM na różne tematy. ON się Kota o coś pyta i najczęściej, gdy wymaga potwierdzenia czegoś, czemu ja jestem przeciwna, Kot udziela odpowiedzi hehehe.... zawsze twierdzącej.
Kot ma swoje miejsce na kanapie i jak ktoś mu je zajmie to potrafi wymownie dać znać, że coś tu chyba nie gra. Siada vis a vis, patrzy i nie odejdzie póki miejscówka się nie zwolni.
Lubi znaleźć sobie skrawek słońca na dywanie i grzać się w jego promykach, przesuwając się co kilka minut w kierunku uciekającego ciepła.
Jest mądry, jest sprawiedliwy, jest ciepły, duży /... aaa to już było/, okazało się tez, że na stare lata doskonale aklimatyzuje się w nowych warunkach mieszkaniowych, ogólnie prowadzi raczej horyzontalny styl życia i chyba dobrze mu tym. Tak, wiemy.... ma nadwagę ale póki co jest zdrowy i silny. Racje żywnościowe /zgodnie z zaleceniem weterynarza/ ograniczone, ale swoje i tak potrafi wymusić. :-)
Moim/naszym marzeniem jest aby Kot dożył spokojnie czasu, gdy będzie mógł cieszyć się z nami NASZĄ POLANĄ. W końcu i niech on coś też z tego ma, że naraziliśmy go na tyle stresu związanego z emigracją. Teraz leży koło mnie i chrapie, mruczy i sapie przez sen. Uwielbiam te dźwięki. A ja ... na stare lata chyba staje się też mniej dzika, a bardziej przystępna, spostrzegawcza i rozumiejąca to PRZEinteligentne stworzenie. 
A oto on - BAMBO, BAMBULO, BAMBISZON - NASZ PRZYJACIEL


niedziela, 20 listopada 2011

zagubiona konsumentka

To nie jest stan, który pojawił się dziś czy wczoraj. Temat powraca od lat ale staje się chyba coraz bardziej mrożący krew w żyłach i sprawia, że brakuje mi słów na wyrażenie żalu, wściekłości a przede wszystkim bezradności.
Od dawna wiadomo, że szynka już nie robi się zielona, rzadko kiedy wędlina może w poleżeć w lodówce dłużej niż 3-4 dni. W serze żółtym mało jest sera żółtego a pomidory psują się po paru dniach, poza tym rzadko smakują jak pomidory. Mleko... o to temat jak rzeka.... szkodzi, pomaga, powinno się pić czy absolutnie nie. No i do tego dochodzi żywność sztucznie przetwarzana, GMO, krowi hormon wzrostu i wiele wiele innych wiadomości, które sprawiają że włos jeży się na głowie. W sklepach coraz więcej półek z produktami oznaczonymi BIO lub EKO. A skąd ja mam do cholery mieć pewność, że to faktycznie takie jest?
Przecież wiadomo, ze badania naukowe są często nieprecyzyjne, utajnione, fałszowane i Bóg wie jakie jeszcze. Naukowcy, którzy pracują dla wielkich korporacji, odkrywszy coś niepokojącego są odsuwani od dalszych badań lub w najgorszym przypadku zwalniani z pracy. Korupcja szerzy się w tej /i nie tylko/ branży na skalę przerażającą. Wszystko to w imię wiadomo.... PIENIĄDZA.
I teraz jak ja, która stara się każdego dnia wprowadzać do naszego gospodarstwa domowego możliwie najbezpieczniejsze produkty, mam się w tym wszystkim odnaleźć? Skąd wiedzieć, że jeśli coś jest na etykiecie "biodegradowalne" to faktycznie takie jest? Jak odkryć, że jabłko, które teoretycznie kupowane jest prosto z ekouprawy, istotnie stamtąd pochodzi? W jaki sposób uniknąć tego zalewającego świat cholerstwa? Co z tego, że ktoś ma przydomowy ogródek, na zboczu góry, z dala od ośrodków miejskich, fabryk i pozostałych źródeł zanieczyszczających środowisko, skoro nasiono, z którego pochodzi roślina może już samo w sobie być niebezpieczne dla naszego zdrowia? Jak tego uniknąć i czy w ogóle da się tego uniknąć?
Nie chcę popaść w paranoję bo przecież wtedy każda wypita przeze mnie kawa z kroplą mleka, spożyta kromka chleba czy też zjedzona z apatytem gruszka, staną się wrogiem numer jeden dla mojego organizmu. Jednak ta bezsilność wobec WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata, dobija mnie i wiem, że nie tylko mnie.

I teraz na koniec krótka historyjka z mego życia wzięta: Przez około 3 lata nie jadłam w ogóle mięsa. Nie robiłam tego z przyczyn ideologicznych tylko, zwyczajnie za mięsem nie przepadam, o czym parę postów temu donosiłam. Dwa lata temu pojawiła się w moim życiu Sroka, która zaproponowała mi wspólny wyjazd do Mongolii. Ona też miała w tym czasie bezmięsną dietę. Wczytawszy się przez wyjazdem w liczne lektury o tym kraju, dowiedziałyśmy się, że wegetarianie kulinarnie nie mają tam czego szukać, bowiem dieta mongolska głównie opiera się na mięsie. Warzyw i owoców tam w zasadzie nie ma, a to co jest w sklepach, pochodzi z Chin /potem okazało się, że nie raz miejscowi ostrzegali nas żeby nie kupować z Chin bo wszystko hormonami, pestycydami i innymi świństwami faszerowane - hehe czyli, że oni bardziej świadomi konsumenci niż cała Europa i reszta świata? :-)/. Zatem na miesiąc przez wyjazdem wprowadziłyśmy do naszej diety mięso, co nie było na początku przyjemne ale po czasie okazało się, że jednak... posmakowało :-). Natomiast w samej już Mongolii mięso było niestety dla nas niezjadliwe. Mogołowie, Ci mieszkający poza Ułan Bator /czyli ok 60% całej mongolskie społeczności/ żywią się głównie faktycznie mięsem. Jest to mięso głównie kozie, serwowane najczęściej w postaci ohydnej /jak dla mnie/ zupy. Zupę wykonuje się mniej więcej następująco: niedogotowane mięso /niedogotowane podobno dobrze robi na zęby - Mongołowie mają piękne, bialuśkie zęby/ pokrojone w kostkę, tak jak na gulasz, wrzuca się do... uwaga...wody, w której przed chwilą gotował się makaron /co dzieje się z rosołem, który na bazie mięsa powstaje - nie wiem do dziś/, makaron też się tam wrzuca. Do tego wszystkiego dodaje się drobno pokrojoną SUROWĄ cebulę, która jest najlepszym składnikiem całej zupy. Niestety strawa ta jest niezjadliwa. My ze Sroką zjadłyśmy tylko cebulę, makaron i upiłyśmy trochę pseudorosołu, tylko dlatego, że koło nas siedziało dwóch naszych towarzyszy podróży - Mongołów - którzy zajadali tę zupę siorbiąc, mlaskając i głośno przełykając żylaste mięso. I w zasadzie mogłabym powiedzieć, że mongolskiej kuchni mówię zdecydowanie NIE! ale znając co nieco historię tego kraju, jego pierwotność i brak /jeszcze/ wpływów /chyba/ dotyczących biotechnologii, chyba jednak zacznę mówić GŁOŚNE TAK.
Jeszcze słówko wyjaśnienia: Mongołowie, mam wrażenie, nie degustują, oni jedzą po to, żeby się dobrze odżywić i mieć siłę do dalszej pracy przy wypasie, hodowli i generalnie po to żeby przetrwać w nie tak prostym przecież klimacie. Ich jadłospis ogranicza się do kilku zaledwie, często powtarzających się dań. Są jednym z ostatnich już
na naszej planecie ludów, których tryb życia, tradycje i sposoby zdobywania pożywienia, nie zmieniły się zbytnio od czasów Dżingis Chana. Owszem, przed jurtami często stoją anteny satelitarne, baterie słoneczne, motory i auta, ale prosta ich życia, dla wielu jest bardzo abstrakcyjną.

Jest mi smutno, gdy to piszę bo wiem, że nie tak powinno być, podążamy nie tą drogą co trzeba, zmierzamy do samozagłady i nikt z WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata nie próbuje nic z tym zrobić. Czy za parę lat będziemy uczyć się od takich ludów jak wrócić do korzeni, jak ratować planetę? Pytanie tylko czy już nie jest za późno.










 to dla Megi :-)
 klasyczne mongolskie "autostrady"

  no i ta zupa :-)
ps. tak, tak naoglądałam się filmów i teraz mnie głowa boli

czwartek, 17 listopada 2011

"Sznur kormoranów w locie splątał się"

Jadę ja sobie na rowerze dwa dni temu, wzdłuż Menu, w słońcu ostatnim lico swe grzeję i nagle widzę, że płynie nurtem rzeki jakiś obcy ptak. Hops... zanurkował i sobie po chwili piękną rybkę wyłowił, połknął i za moment hops... znów jest pod wodą. Rzekę tę znam już dość dobrze i ponieważ Naszej Polany jeszcze nie mamy to obserwuję uważnie wszelkie naturalne cudności nad jej brzegiem, bo lubię. Dokształcam się i wyobrażam, że skoro tu, w mieście, tyle tego się dzieje, to co dopiero za zwierzyniec wspaniały czeka nas dnia pewnego TAM, GDZIEŚ, HEN, POD lub PONAD CHMURAMI. No, ale ... wracając do łowiącego ryby... Przyhamowałam lekko swój jednoślad, bo naprawdę pierwszy raz takiego ptaka widziałam na wodzie Menu. Ani to łabędź, ani gęś, ani też kaczka. Kanadyjskie były tu tylko przez moment, a Puszczyk raczej tylko nocą...
Co jest? myślę sobie... ale ponieważ spieszno mi było to ze smutkiem, ale opuścić rejon nowego ptaka musiałam. Po paruset metrach mijam wyspę na rzece, gdzie to na niej stacjonują wszystkie wyżej wspomniane /oprócz kanadyjskich i puszczyka - choć z nim to nigdy nic nie wiadomo/ kaczki, gęsi i łabędzie i oniemiałam bo nagle mam deja vu. Gdzieś to już kiedyś widziałam i wiem nawet gdzie ale ... to było nie tutaj... tylko w rezerwacie i to na Mazurach. Kormorany???? W mieście??? Siedzą i skrzeczą??? Hm.... wzięłam i zrobiłam im parę fot coby w domu w encyklopedii zwanej teraz po nowoczesnemu Wikipedią, sprawdzić i się upewnić.

Okazało się, że rację miałam i się przy okazji jeszcze dokształciłam i Wam też powiem, że kormorany wcale łatwo nie mają bo jako ptaki wodne uzbrojone są w pióra, które nasiąkają wodą. Czyli nic po nich jak po kaczce raczej nie spłynie. Ale... dzięki temu mają mniejszą wyporność i mogą lepiej nurkować a co za tym idzie szybciej pokarm sobie złowić, co na własne oczęta widziałam. Efektem tego jest dość leniwy tryb życia bo... szybko łowią /na zdobywaniu pokarmu spędzają tylko około 1godziny dziennie/ a potem ... siedzą na drzewach i suszą pióra. Dodatkowo jak siedzą to i przy okazji sporo wydalają a ponieważ wydalają przeważnie w jednym miejscu to gleba pod ich drzewami jest zbyt mocno nawożona i na skutek tego drzewo z wolna obumiera. No i teraz wiem dlaczego zawsze ich miejsce "suszenia piór" jest takie łyse a za to całe białe niczym farbą malowane. Kto widział Wyspę Kormoranów na Jeziorze Dobskim, ten wie. 
Ale o kormoranach w mieście nic niestety w sieci nie znalazłam. 
A może ja ornitologiem jeszcze zostanę? :-)
Aparat nie chciał uchwycić i kormoranów i wieżowców razem ale tak właśnie drzewa wyspy z nowoczesnością miejską się komponują.
 a poniżej znów kormorany na tle najstarszego mostu we Frankfurcie z 1222 roku.
/foty słabe, wiem ale to tylko moja licha komórka/

wtorek, 15 listopada 2011

mgliście dobrze mi

O wczesnym poranku budzi mnie codziennie świat skąpany w gęstej mgle. Tak jakby nie chciał się zupełnie obudzić i jak najdłużej pozostać pod ciepła i lekką kołderką w stanie permanentnego przeciągnięcia. Ciało doznaje przyjemnego i pozytywnego uczucia rozciągnięcia. Łypiąc okiem na zewnątrz pozwalam sobie na jeszcze chwilkę lenistwa. Nie chce mi się wstawać okrutnie choć wiem, że po paru minutach błąkania się na oślep po mieszkaniu i lekko się rozbudziwszy, świat wchłonie mnie, przytuli i przekonam się, że było warto. W perspektywie jest przecież kawa, jest droga, jest też codziennie inny zaokienny obraz, który jadąc podziwiam. Świat się rozjaśnia, co nie oznacza, że znika mgła. To tylko słońce usilnie stara się przebić promieniami, ale przegrywa w tej nierównej walce. Mogę popatrzeć ognistej kuli prosto w twarz i zaśmiać się w duchu, że jeszcze nie jej pora. Teraz główną bohaterką krajobrazu jest ona, czyli tak która wprowadza mnie w dobry nastrój, przygotowuje na rześki dzień i mimo utrudniania w odbiorze zaokiennego obrazu, rozświetla mi umysł. Lubię ją.

poniedziałek, 14 listopada 2011

efekt Pollyanny

Wiadomo, że nie jesteśmy tu dla przyjemności tylko ciężko pracujemy na NASZ kawałek POLANY. Ale przecież nie można tylko wciąż narzekać, że się tęskni za Polską, za ludkami ulubionymi, za paszą polską i za innymi polskimi sprawami. Aby zupełnie nie zwariować i nie popaść w totalną schizofrenię, należy się też skupić na tym co TU i TERAZ, zatem szukamy codziennie pozytywów życia w tym kraju.
Na szczęście rozglądać się daleko nie trzeba i tak oto postanowiłam dziś przedstawić parę plusów, które szczerze lubię w tym mieście i kraju, bo przecież nie tyczą się tylko samego Frankfurtu.
Po pierwsze do napisania tego postu zainspirował mnie taki oto znak w parku przy stawie czyli wielka uwaga skupiona na bezpieczeństwie. Wiadomo, że po lodzie raczej spacerować nie należy ale jak się taki znak sezonowo do latarni przyczepia to działa jeszcze mocniej na wyobraźnię nie tylko dzieci, ale i matek a może i nawet tych, co to procentów za dużo we krwi mają. 
Wracam wciąż do tematu rowerów, rowerzystów i ścieżek rowerowych bo imponują mi pod tym względem Niemcy niesamowicie. Okazuje się, że nawet w tak dużym mieście jak Frankfurt wcale nie trzeba tych ścieżek na siłę budować. Wystarczy na ulicy wyznaczyć trasę i odpowiednio ją oznaczyć. No i ... /choć z tym już na polskich ulicach, a na warszawskich to już na pewno może być bardzo trudno/ wystarczy przystosować do tego faktu nerwową mentalność kierowców. No i ścieżkę rowerową mamy gotową w zasadzie bezkosztowo. :-)

Dodatkowo Proszę Szanownych Państwa zwrócić uwagę na fakt, że ścieżka owa prowadzi wzdłuż ulicy jednokierunkowej czyli rowerzysta popyla sobie pod prąd. Hm... no może z tym busem nie było idealnie łatwo się minąć ale uliczka ta nie jest główną miejską arterią, ino boczną, małą. Nikt tu nie pędzi jak wariat, tylko kulturalnie na dwójeczce sobie się przemieszcza. I przy okazji napiszę, że nigdy nie zdarzyło mi się, że by tu na mnie ktoś natrąbił czy w jakiś inny sposób okazał irytację z powodu mojego jednośladu. I tak oto przechodzimy do znaków, którym komentarz jest zbędny bo widać wszystko niebiesko i czarno na białym.

Niemców można też spokojnie pochwalić za takie oto huśtawki dla mniejszych i większych dzieci. Bujają się na nich nawet kilku miesięczne maluszki, które pewnie jeszcze nawet nie umieją dobrze siedzieć. Nie będę ukrywać, że jako fanka huśtawek też spróbowałam szaleństwa na tym sprytnym urządzeniu. Późno w nocy, po spożyciu... pst... dzieci szczęśliwie wtedy nie było. :-)
No i siatka na boisku, która wisi niezmiennie odkąd pierwszy raz ją zobaczyliśmy. Nikomu nie przeszkadza, nikt nie chce jej urwać, zerwać, ukraść... no nikt....
No i jeszcze o rowerach. Jak się ma swój to dobrze, ba nawet znakomicie, ale jak się nie ma i jest się np. przejazdem a chce się miasto z perspektywy rowerowej zobaczyć to trach... wystarczy zadzwonić czy też wysłać smsa na odpowiedni numer a oni przysyłają za drobną opłatą kod, za pomocą którego odblokowujemy rower i śmigami na nim po frankfurterskich uliczkach. A potem oczywiście możemy go zostawić w dowolnym miejscu na terenie miasta.

A jak się już na tym rowerze jedzie to można zupełnie przypadkowo trafić na taki oto park edukacyjny czyli z niemiecka Wetterpark /Park Pogody/, gdzie można dowiedzieć się wszystkiego o pogodzie właśnie, odświeżyć wiedzę ze szkoły o powstawaniu deszczu a nawet burzy, zaznajomić bliżej ze słońcem i zegarem słonecznym, a także przeczytać o innych zjawiskach pogodowych, a nawet o drzewach i krzewach. My jednak o sprawach owych mogliśmy się tylko domyślać, bowiem nasza znajomość języka nie do końca pozwoliła nam zaznajomić się z tym parkiem. Angielskiego nie przewidziano... a szkoda. W każdym razie świetna to sprawa, rodzinna nauka i plenerowa edukacja.





No i jeszcze, że autostrady, to wiadomo /choć nie powiem - kocham nasze małe trzeciorzędne polskie szosy, czego o krajowych drogach już nie mogę powiedzieć/, że jak się włącza do ruchu jeden samochód to drugi jadący pasem, na który ten pierwszy planuje wjechać, zmienia pas na lewy i tamten bezkolizyjnie może włączyć się do ruchu. Nikt tu sobie światłami nie dziękuje bo to po prostu norma jest i tyle.

 

sobota, 12 listopada 2011

akcja biało-czerwona klasycznie czyli...

...indyk a la schabowy z kapustką i ziemniaczkami

Mam nadzieję, że Desperate Housewife jeszcze przyjmie naszą propozycję do swej akcji mimo iż już po czasie. U nas wczoraj był dzień pracujący i dopiero dziś mam czas na wykonanie obiadu niepodległościowego. Co mnie też w zasadzie cieszy bo mogę sobie spokojnie dziś pokontemplować i odpocząć, nie skupiając swoich myśli na tym, co wydarzyło się w moim rodzinnym mieście w dniu wczorajszym. To, co działo się w stolicy to wstyd i doprawdy żal ogromny, że do radości i weselenia się tym dniem było cholernie daleko. Owszem, wiem że odbyły się też festyny i spotkania rodzinne o znacznie weselszym charakterze ale jednak... chamówa na głównych ulicach Warszawy to totalna żenada.
Tyle ode mnie w tym temacie.

Zanim jednak przejdę do dania głównego, to zatrzymam się dziś na chwilkę na śniadaniu sobotnim, bowiem dwa dni temu doszło do nas TO:


Asia i Wojtek z Siedliska pod Lipami uraczyli nas taką oto wspaniałością. Konfitura mirabelkowa z nutką wanilii to istne cudo dla naszych kubków smakowych. Pierwszy raz udało mi się z kimś z blogowego świata wymienić smakołykami. Niecierpliwe wyczekiwanie na przesyłkę opłacało się, bo słodkości z Żuław są zdecydowanie godne polecenia.

Ukłony i smakowite podziękowania!!! :-)
Nasyciwszy się słodkościami .... przejdźmy do dania głównego:

Schabowego ostatni raz jadłam jak byłam dzieckiem. Nie lubię, nie trawię, feee. Generalnie jestem raczej z tych warzywolubnych i mięso /głównie to czerwone/ nie jest mi do życia potrzebne. Umiem zastąpić je strączkowymi, tofu oraz rybami i innymi frutti di mare. Jednak ponieważ schaboszczak to dla niektórych danie jakich mało i możemy spokojnie zaliczyć je do takich klasyków w naszej narodowej kuchni, to postanowiłam zrobić coś na kształt i kotlecik schabowy jest wyjątkowo indyczy. Wiem, bezczeszczę dobro narodowe :-), ale wybaczcie, proszę mi tę profanację.

Kapuchę dusiłam po raz pierwszy, więc wyszła ciut za rzadka ale nie zmienia to faktu, że pyszna. Pokrojona w piórka, wrzucona do garnka została zalana wodą /może ciut zbyt dużą jej ilością i stąd ta rzadkość :-), ale potem sos był już tak dobry, że szkoda było odlewać/. Przyprawy kto co lubi: sól, pieprz, wegeta, cukier. Na patelni podsmażyłam cebulkę i dodawszy mąkę wykonałam zasmażkę, którą dodała do kapusty.
Kotleciki indycze klasycznie w jajku i bułce tartej panierowane i usmażone. Do tego ziemniak niestety turecki :-), ale ziemniak to ziemniak nie?


No i tak to właśnie sobie dziś świętuję przy drutach i dobrej muzyce wczorajszy Dzień Niepodległości...
a Kocur nasz już się hibernuje w szafie na moim śpiworze ... zatem zima tuż tuż....

środa, 9 listopada 2011

bo facet czasem musi coś zmajstrować

O tym, że ON ma duszę artystyczną wspominałam już parę razy. Absolwent łódzkiej filmówki, fotograf i to znakomity. Uwielbia fotografię reportażową i jest w tym dobry. Nie waha się jechać rowerem np. do Libii aby tam dokumentować losy człowieka. Dzięki fotografii zobaczył kawał świata, był na wojnie, poznał ciekawych ludzi, ich zwyczaje, psychikę, cierpienie, radości i chwile z dnia codziennego. ON wzbudza głęboką sympatię u ludzi a jego dredy, które nosił do niedawna, sprawiały że zapadał ludziom wizualnie na długo w pamięci.  To pomagało mu zawsze dotrzeć do nich trochę bliżej, poczuć dosłownie smak ich codzienności, nie raz skorzystać z ich gościnności a czasem też z pomocy.
Poza zdjęciami, pałał się ON kiedyś także ceramiką i jakby trzeba było to talerze, miski i inne skorupy jest w stanie wyprodukować. Ogólnie pomysłowy z NIEGO Dobromir i umie dosłownie coś z niczego zrobić. Zawsze zaskakuje mnie swoją pomysłowością i wykorzystaniem różnych materiałów do celów zupełnie innych niż je pierwotnie przeznaczono.

Od jakiegoś czasu ON narzekał, że w domu mamy złe światło, że oczy bolą i że a to za jasno, a to za ciemno i wciąż różne kombinacje ustawień świetlnych nie były po jego myśli. Wreszcie się wziął i zawziął i postanowił zrobić lampę. Opowiadał mi najpierw o niej, kreślił w powietrzu schematy, sposoby połączeń, jak to będzie zwisała i jakie światło dawała. Musiał się chyba psychicznie przygotować i przemyśleć temat bo oto wczoraj wracam po 10h pracy do domu, wchodzę i widzę.... dochodzące do mnie do przedpokoju jakieś inne światło, inaczej rozproszone po naszych białych ścianach, a ON podchodząc do mnie miał już dumną minę na twarzy. Co prawda gdy ja zaczynam coś chwalić to ON już ma 1000 odpowiedzi, że to jeszcze nie koniec, że to w zasadzie prototyp, że to tylko próba i że chciał na już i na chwilę popatrzeć jak to w ogóle będzie wyglądało.
W każdym razie jestem ponownie zaskoczona JEGO pomysłowością, wykorzystaniem zaskakująco prostych elementów do wykonania abażuru, ciekawym rozwiązaniem, które pozwala w małym pomieszczeniu umieścić wielką lampę o fajnym rozproszeniu światła. Szkielet to kilka listew połączonych ze sobą dziwnymi łącznikami. Jednym z nich jest nawet żeglarska szekla. Abażur wykonany jest z... kartek A4 :-), które przyczepił po prostu zwykłymi spinaczami do.... no właśnie ... do czego? Zagadka! U mnie po raz pierwszy. Z czego ON wykonał szkielet abażuru? W sumie odpowiedź jest banalnie prosta ale może i nie...
Najlepiej szkielet obrazuje zdjęcie drugie.    
A lampa wygląda tak:





Prawda, że fajna?  :-)

ps. a do wczorajszej nocy z zewnątrz dobiega do nas głos... hm... i tutaj druga zagadka ale pewnie nikt nie da mi odpowiedzi. Jestem przekonana, że to ptak z rodziny sów czy puchaczy. Śpiew podobny do puszczyka, ale czy to możliwe żeby do miasta przyleciał i od dwóch dni żerował na drzewie sąsiadującego z nami parku? Lasy wprawdzie blisko ale... no sama nie wiem.

sobota, 5 listopada 2011

Fahrradem przez Herbst



Dziś niech kolory same mówią za siebie. Dużo pisania nie będzie. Wiem, że temat już wyświechtany i przegadany, ale skoro jest tak niespotykanie ślicznie, barwnie i bajkowo, a ja mogę od siebie powiedzieć, że pod wieloma względami to jedna z najpiękniejszych jesieni w moim życiu, to proszę :-)...

 napotkane po drodze przeserdeczne czery łapy
 celem naszej wyprawy był park, w którym prócz boisk do piłki nożnej i koszykówki, minigolfa, placu zabaw dla dzieci, terenu z ławami i grillami do publicznego korzystania, są też pod wiatami stoliki do pingponga

 i to nie takie z kamienia czy tam lastryko tylko takie prawdziwe :-) no i my w tym celu właśnie. ON w jesiennej scenerii udaje Andrzeja Grubbę :-)
 jesienny liść :-)
 droga wiodła przez okoliczny las



 a te najcudowniejsze z barw zawdzięczamy głównie klonom, dębom i bukom
 każda aleja inna i piękniejsza od poprzedniej...

 ostatnie grzyby... tych nie znam, więc uważam za niejadalne


 dzięki Megimoher wiem, że to trzmielina


 ostatnie kwiatuszki... to chyba marcinki nie?

Tak nam się zdaje, że w tym roku zima chyba jednak nie przyjdzie. Że to ściema i że będziemy się cieszyć tymi widokami nieskończenie długo. Oby!