To nie jest stan, który pojawił się dziś czy wczoraj. Temat powraca od lat ale staje się chyba coraz bardziej mrożący krew w żyłach i sprawia, że brakuje mi słów na wyrażenie żalu, wściekłości a przede wszystkim bezradności.
Od dawna wiadomo, że szynka już nie robi się zielona, rzadko kiedy wędlina może w poleżeć w lodówce dłużej niż 3-4 dni. W serze żółtym mało jest sera żółtego a pomidory psują się po paru dniach, poza tym rzadko smakują jak pomidory. Mleko... o to temat jak rzeka.... szkodzi, pomaga, powinno się pić czy absolutnie nie. No i do tego dochodzi żywność sztucznie przetwarzana, GMO, krowi hormon wzrostu i wiele wiele innych wiadomości, które sprawiają że włos jeży się na głowie. W sklepach coraz więcej półek z produktami oznaczonymi BIO lub EKO. A skąd ja mam do cholery mieć pewność, że to faktycznie takie jest?
Przecież wiadomo, ze badania naukowe są często nieprecyzyjne, utajnione, fałszowane i Bóg wie jakie jeszcze. Naukowcy, którzy pracują dla wielkich korporacji, odkrywszy coś niepokojącego są odsuwani od dalszych badań lub w najgorszym przypadku zwalniani z pracy. Korupcja szerzy się w tej /i nie tylko/ branży na skalę przerażającą. Wszystko to w imię wiadomo.... PIENIĄDZA.
I teraz jak ja, która stara się każdego dnia wprowadzać do naszego gospodarstwa domowego możliwie najbezpieczniejsze produkty, mam się w tym wszystkim odnaleźć? Skąd wiedzieć, że jeśli coś jest na etykiecie "biodegradowalne" to faktycznie takie jest? Jak odkryć, że jabłko, które teoretycznie kupowane jest prosto z ekouprawy, istotnie stamtąd pochodzi? W jaki sposób uniknąć tego zalewającego świat cholerstwa? Co z tego, że ktoś ma przydomowy ogródek, na zboczu góry, z dala od ośrodków miejskich, fabryk i pozostałych źródeł zanieczyszczających środowisko, skoro nasiono, z którego pochodzi roślina może już samo w sobie być niebezpieczne dla naszego zdrowia? Jak tego uniknąć i czy w ogóle da się tego uniknąć?
Nie chcę popaść w paranoję bo przecież wtedy każda wypita przeze mnie kawa z kroplą mleka, spożyta kromka chleba czy też zjedzona z apatytem gruszka, staną się wrogiem numer jeden dla mojego organizmu. Jednak ta bezsilność wobec WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata, dobija mnie i wiem, że nie tylko mnie.
I teraz na koniec krótka historyjka z mego życia wzięta: Przez około 3 lata nie jadłam w ogóle mięsa. Nie robiłam tego z przyczyn ideologicznych tylko, zwyczajnie za mięsem nie przepadam, o czym parę postów temu donosiłam. Dwa lata temu pojawiła się w moim życiu Sroka, która zaproponowała mi wspólny wyjazd do Mongolii. Ona też miała w tym czasie bezmięsną dietę. Wczytawszy się przez wyjazdem w liczne lektury o tym kraju, dowiedziałyśmy się, że wegetarianie kulinarnie nie mają tam czego szukać, bowiem dieta mongolska głównie opiera się na mięsie. Warzyw i owoców tam w zasadzie nie ma, a to co jest w sklepach, pochodzi z Chin /potem okazało się, że nie raz miejscowi ostrzegali nas żeby nie kupować z Chin bo wszystko hormonami, pestycydami i innymi świństwami faszerowane - hehe czyli, że oni bardziej świadomi konsumenci niż cała Europa i reszta świata? :-)/. Zatem na miesiąc przez wyjazdem wprowadziłyśmy do naszej diety mięso, co nie było na początku przyjemne ale po czasie okazało się, że jednak... posmakowało :-). Natomiast w samej już Mongolii mięso było niestety dla nas niezjadliwe. Mogołowie, Ci mieszkający poza Ułan Bator /czyli ok 60% całej mongolskie społeczności/ żywią się głównie faktycznie mięsem. Jest to mięso głównie kozie, serwowane najczęściej w postaci ohydnej /jak dla mnie/ zupy. Zupę wykonuje się mniej więcej następująco: niedogotowane mięso /niedogotowane podobno dobrze robi na zęby - Mongołowie mają piękne, bialuśkie zęby/ pokrojone w kostkę, tak jak na gulasz, wrzuca się do... uwaga...wody, w której przed chwilą gotował się makaron /co dzieje się z rosołem, który na bazie mięsa powstaje - nie wiem do dziś/, makaron też się tam wrzuca. Do tego wszystkiego dodaje się drobno pokrojoną SUROWĄ cebulę, która jest najlepszym składnikiem całej zupy. Niestety strawa ta jest niezjadliwa. My ze Sroką zjadłyśmy tylko cebulę, makaron i upiłyśmy trochę pseudorosołu, tylko dlatego, że koło nas siedziało dwóch naszych towarzyszy podróży - Mongołów - którzy zajadali tę zupę siorbiąc, mlaskając i głośno przełykając żylaste mięso. I w zasadzie mogłabym powiedzieć, że mongolskiej kuchni mówię zdecydowanie NIE! ale znając co nieco historię tego kraju, jego pierwotność i brak /jeszcze/ wpływów /chyba/ dotyczących biotechnologii, chyba jednak zacznę mówić GŁOŚNE TAK.
Jeszcze słówko wyjaśnienia: Mongołowie, mam wrażenie, nie degustują, oni jedzą po to, żeby się dobrze odżywić i mieć siłę do dalszej pracy przy wypasie, hodowli i generalnie po to żeby przetrwać w nie tak prostym przecież klimacie. Ich jadłospis ogranicza się do kilku zaledwie, często powtarzających się dań. Są jednym z ostatnich już
na naszej planecie ludów, których tryb życia, tradycje i sposoby zdobywania pożywienia, nie zmieniły się zbytnio od czasów Dżingis Chana. Owszem, przed jurtami często stoją anteny satelitarne, baterie słoneczne, motory i auta, ale prosta ich życia, dla wielu jest bardzo abstrakcyjną.
Jest mi smutno, gdy to piszę bo wiem, że nie tak powinno być, podążamy nie tą drogą co trzeba, zmierzamy do samozagłady i nikt z WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata nie próbuje nic z tym zrobić. Czy za parę lat będziemy uczyć się od takich ludów jak wrócić do korzeni, jak ratować planetę? Pytanie tylko czy już nie jest za późno.
to dla Megi :-)
klasyczne mongolskie "autostrady"
no i ta zupa :-)
ps. tak, tak naoglądałam się filmów i teraz mnie głowa boli
Od dawna wiadomo, że szynka już nie robi się zielona, rzadko kiedy wędlina może w poleżeć w lodówce dłużej niż 3-4 dni. W serze żółtym mało jest sera żółtego a pomidory psują się po paru dniach, poza tym rzadko smakują jak pomidory. Mleko... o to temat jak rzeka.... szkodzi, pomaga, powinno się pić czy absolutnie nie. No i do tego dochodzi żywność sztucznie przetwarzana, GMO, krowi hormon wzrostu i wiele wiele innych wiadomości, które sprawiają że włos jeży się na głowie. W sklepach coraz więcej półek z produktami oznaczonymi BIO lub EKO. A skąd ja mam do cholery mieć pewność, że to faktycznie takie jest?
Przecież wiadomo, ze badania naukowe są często nieprecyzyjne, utajnione, fałszowane i Bóg wie jakie jeszcze. Naukowcy, którzy pracują dla wielkich korporacji, odkrywszy coś niepokojącego są odsuwani od dalszych badań lub w najgorszym przypadku zwalniani z pracy. Korupcja szerzy się w tej /i nie tylko/ branży na skalę przerażającą. Wszystko to w imię wiadomo.... PIENIĄDZA.
I teraz jak ja, która stara się każdego dnia wprowadzać do naszego gospodarstwa domowego możliwie najbezpieczniejsze produkty, mam się w tym wszystkim odnaleźć? Skąd wiedzieć, że jeśli coś jest na etykiecie "biodegradowalne" to faktycznie takie jest? Jak odkryć, że jabłko, które teoretycznie kupowane jest prosto z ekouprawy, istotnie stamtąd pochodzi? W jaki sposób uniknąć tego zalewającego świat cholerstwa? Co z tego, że ktoś ma przydomowy ogródek, na zboczu góry, z dala od ośrodków miejskich, fabryk i pozostałych źródeł zanieczyszczających środowisko, skoro nasiono, z którego pochodzi roślina może już samo w sobie być niebezpieczne dla naszego zdrowia? Jak tego uniknąć i czy w ogóle da się tego uniknąć?
Nie chcę popaść w paranoję bo przecież wtedy każda wypita przeze mnie kawa z kroplą mleka, spożyta kromka chleba czy też zjedzona z apatytem gruszka, staną się wrogiem numer jeden dla mojego organizmu. Jednak ta bezsilność wobec WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata, dobija mnie i wiem, że nie tylko mnie.
I teraz na koniec krótka historyjka z mego życia wzięta: Przez około 3 lata nie jadłam w ogóle mięsa. Nie robiłam tego z przyczyn ideologicznych tylko, zwyczajnie za mięsem nie przepadam, o czym parę postów temu donosiłam. Dwa lata temu pojawiła się w moim życiu Sroka, która zaproponowała mi wspólny wyjazd do Mongolii. Ona też miała w tym czasie bezmięsną dietę. Wczytawszy się przez wyjazdem w liczne lektury o tym kraju, dowiedziałyśmy się, że wegetarianie kulinarnie nie mają tam czego szukać, bowiem dieta mongolska głównie opiera się na mięsie. Warzyw i owoców tam w zasadzie nie ma, a to co jest w sklepach, pochodzi z Chin /potem okazało się, że nie raz miejscowi ostrzegali nas żeby nie kupować z Chin bo wszystko hormonami, pestycydami i innymi świństwami faszerowane - hehe czyli, że oni bardziej świadomi konsumenci niż cała Europa i reszta świata? :-)/. Zatem na miesiąc przez wyjazdem wprowadziłyśmy do naszej diety mięso, co nie było na początku przyjemne ale po czasie okazało się, że jednak... posmakowało :-). Natomiast w samej już Mongolii mięso było niestety dla nas niezjadliwe. Mogołowie, Ci mieszkający poza Ułan Bator /czyli ok 60% całej mongolskie społeczności/ żywią się głównie faktycznie mięsem. Jest to mięso głównie kozie, serwowane najczęściej w postaci ohydnej /jak dla mnie/ zupy. Zupę wykonuje się mniej więcej następująco: niedogotowane mięso /niedogotowane podobno dobrze robi na zęby - Mongołowie mają piękne, bialuśkie zęby/ pokrojone w kostkę, tak jak na gulasz, wrzuca się do... uwaga...wody, w której przed chwilą gotował się makaron /co dzieje się z rosołem, który na bazie mięsa powstaje - nie wiem do dziś/, makaron też się tam wrzuca. Do tego wszystkiego dodaje się drobno pokrojoną SUROWĄ cebulę, która jest najlepszym składnikiem całej zupy. Niestety strawa ta jest niezjadliwa. My ze Sroką zjadłyśmy tylko cebulę, makaron i upiłyśmy trochę pseudorosołu, tylko dlatego, że koło nas siedziało dwóch naszych towarzyszy podróży - Mongołów - którzy zajadali tę zupę siorbiąc, mlaskając i głośno przełykając żylaste mięso. I w zasadzie mogłabym powiedzieć, że mongolskiej kuchni mówię zdecydowanie NIE! ale znając co nieco historię tego kraju, jego pierwotność i brak /jeszcze/ wpływów /chyba/ dotyczących biotechnologii, chyba jednak zacznę mówić GŁOŚNE TAK.
Jeszcze słówko wyjaśnienia: Mongołowie, mam wrażenie, nie degustują, oni jedzą po to, żeby się dobrze odżywić i mieć siłę do dalszej pracy przy wypasie, hodowli i generalnie po to żeby przetrwać w nie tak prostym przecież klimacie. Ich jadłospis ogranicza się do kilku zaledwie, często powtarzających się dań. Są jednym z ostatnich już
na naszej planecie ludów, których tryb życia, tradycje i sposoby zdobywania pożywienia, nie zmieniły się zbytnio od czasów Dżingis Chana. Owszem, przed jurtami często stoją anteny satelitarne, baterie słoneczne, motory i auta, ale prosta ich życia, dla wielu jest bardzo abstrakcyjną.
Jest mi smutno, gdy to piszę bo wiem, że nie tak powinno być, podążamy nie tą drogą co trzeba, zmierzamy do samozagłady i nikt z WIELKICH i ZAMOŻNYCH tego świata nie próbuje nic z tym zrobić. Czy za parę lat będziemy uczyć się od takich ludów jak wrócić do korzeni, jak ratować planetę? Pytanie tylko czy już nie jest za późno.
to dla Megi :-)
klasyczne mongolskie "autostrady"
no i ta zupa :-)
ps. tak, tak naoglądałam się filmów i teraz mnie głowa boli
Ech... Nie ty jedna masz takie dylematy.. Ja nie wiem, w jaki sposób nie zgodzić na to wszystko. Próby protestów i demonstracji nie godzących się na taki porządek świata przedstawiane są jako fanaberie nawiedzeńców, a decydenci robią swoje.
OdpowiedzUsuńA mongolskie krajobrazy - pasjonujące!
OdpowiedzUsuńW pewnej bajce tj w Ratatuj, kucharz szczur delektował się jedzeniem niczym człowiek, natomiast jego ojciec-prawdziwy szczur zjadający nawet śmieci stwierdził- " jedzenie nie jest po by nad nim deliberować, ma dawać siłę do życia, zrozum to będziesz szczęśliwszy"- jakoś tak to szło, takie było przesłanie...myślę , że całkiem dobre na nasze czasy w odniesieniu do naszej rzeczywistości i Mongołów...a jak patrzę na moje dzieci co najchętniej jedzą chleb i jabłka to mam wrażenie ,że to jakaś tajemnic życia...buziaki!!
OdpowiedzUsuńtaka zupa pewnie bardzo by mi smakowała :) dodałabym tylko szczyptę soli :)
OdpowiedzUsuńteż miewam podobne wątpliwości i wiem już,że najprostsze rzeczy od prostych posiłków zaczynając, a kończąc na prostym, spokojnym życiu, to jest to, do czego dążę. Zastanawiam się tylko czy jest to oznaka dojrzałości (lata lecą:) ),oznaka starzenia (lata lecą:) ) czy sama nie wiem czego :D
Ech, Mongolia! nigdy tam nie byłam, a antropologicznie jestem poniekąd związana z tamtymi stronami (jakaś część moich przodków musiała gdzieś stamtąd pochodzić).
Pozdrowienia w ten niedzielny wieczór ślę !
Zupa strasznie wygląda, też bym chyba nie dała rady. Ale za to zdjęcia z końmi! Odjazd. Co tam zupa!:-)
OdpowiedzUsuń