niedziela, 29 stycznia 2012

życie nabrało tempa

Nie mogę pisać, bo ON wpadł dziś w absolutny szał szukania domu i co chwila woła mnie do komputera żebym oglądała taki czy inny okaz. Przeszukujemy /na razie jest taki projekt/ oferty z domami do przeniesienia. Nie wiemy jeszcze czy to najlepsze rozwiązanie z możliwych ale oglądamy i chodzimy wirtualnie po różnych regionach jednak JEGO głównie jakoś na wschód ciągnie. Fajne chaty z bala są do kupienia po dość przystępnych cenach. Wiadomo, że rozebranie + transport + złożenie to też koszty, które trzeba uwzględnić ale jakoś nam się wydaje to wszystko bardziej realne bo szybsze do realizacji. Tzn. kupić dom do rozebrania /a niektóre okazy są doprawdy znakomite/ a następnie kupić działkę i go sobie po woli stawiać. No to takie nasze nowe zastrzyki energii ale wiadomo, nie tylko marzeniami człek żyje...
zatem dziś DZIEŃ GOFRA.
Otrzymałam od mojej Francuzki specjalne formy do robienia gofrów na kuchni elektrycznej. Zatem Nasza Polana wzbogaciła się dość niespodziewanie o przyrząd cenny bo produkujący deser wyjątkowo smakowity. Przelecieliśmy w necie kilkanaście przepisów wraz z opiniami i w sumie okazało się, że wiele osób wypróbowywało różne przepisy ale żaden nie dawał takich gofrów, jakie można zakupić w profesjonalnych gofrowniach. No i na koniec padło na ten, który ktoś podpisał, że "zawsze się udaje" i prawdę ten ktoś napisał, bowiem to co wyszło spod rąk mego taty pochłonęliśmy w tempie szalonym, a wspomnę tylko, że było to zaraz po obiedzie.
Takie oto gofry:


 wykonuje się następująco:

GOFRY a la Nasza Polana

2 szklanki mąki
2 szklanki mleka
2 jajka
6 łyżek oleju
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 cukru waniliowego
2 łyżeczki zwykłego cukru /ja dałam brązowy/
szczypta soli
szczypta cynamonu /jeśli ktoś lubi rzecz jasna/

wszystko miksujemy oprócz białek, które ubijamy na pianę i potem do tej piany dodajemy wykonane ciasto i delikatnie mieszamy. Cała masa powinna być delikatnie gęściejsza niż ciasto naleśnikowe. Najlepiej żeby przed wykonaniem gofrów ciasto postało z 1/2h i doszło.


Serwujemy z czym tylko dusza zapragnie. U nas były to konfitury naszej roboty, nutella, do polania śmietana a na czubeczku do położenia świeży pokrojony banan.

No i na koniec... zakłóciwszy nieco kolejność, zapraszamy Was na spacer. Zakłóciwszy, bo... spacer powinniśmy byli odbyć po wchłonięciu tych smakołyków, ale u nas jakoś tak w południe nam się trafiło wyjście i okazuje się, że mimo temperatury dość niskiej, oznak wiosny w terenie jest już sporo.
 przebiśnieg - choć przez żaden śnieg nie musiał się przebijać
 krokusy?
 zagubiona kwitnąca lawenda
krokusy
coś już wisi 
 coś już zaczyna puszczać listki
coś zaczyna kwitnąć
licząc na to, że "coś" Megi /może/ pomoże nam zastąpić odpowiednimi nazwami, serdecznie pozdrawiamy przy niedzieli i na sam koniec taki obraz plus/minus z naszych marzeń wrzucamy:


czwartek, 26 stycznia 2012

jak byś nie zrobił, to i tak nie będzie tak, jak trzeba

Dziś znów kilka myśli i refleksji o losie sprzątaczki.
Napiszę bowiem o klientce, której od początku nic nie pasuje i wiecznie zwraca nam uwagę, po czym za chwilę, chcąc złagodzić nieco swój czepliwy wizerunek, proponuje nam kawkę, daje czekoladki lub obdarowuje konfiturami własnej roboty.
Nooo taki z niej typ /na szczęście tylko jedna taka w całej ekipie klientów nam się trafiła/, że za każdym razem zmienia ustalenia, procedury, przyczepia się i zwraca uwagę. Robi to spokojnie choć moim zdaniem bez klasy, stara się wyegzekwować coś, choć nie bardzo wiem co... bo "rules" za każdym razem są inne. A to, że za długo /od początku wiadomo, że mamy do dyspozycji 2h na sprzątanie i zakres obowiązków też został nam przedstawiony/, a to że niedokładnie, a to że ktoś inny robił szybciej, a to że coś tam i sroś tam... Pomijam już fakt, że ja sprzątam tam klatkę schodową /pani jest bowiem właścicielką 3-piętrowej kamienicy/ a ON robi zazwyczaj jakieś bzdurki typu np. ubieranie przez 6h choinki lub sprzątanie tarasu pełnego kwiatów i krzewów. Jego praca jest zazwyczaj miła i przyjemna a moja... wiadomo latamy na szmacie. Oczywiście za nic w świecie nie możemy się zamienić... bo... wiadomo, Pani ma inną wizję.
Otóż ta Pani nie pozwala mi sprzątać schodów dużą szczotką z długim kijem tylko małą zmiotką i szufelką. Jak się czuje po takim ćwiczeniu mój zmasakrowany skoliozą kręgosłup, to nie będę Wam opowiadać, ale raczej nie najlepiej.  Na początku powiedziała, że wszystko jedno jak zrobię, grunt aby było zrobione. Opracowany mam zatem swój system sprzątania schodów i wiem co i jak po kolei. W końcu to nie jest wielka filozofia. Ale okazuje się, że jest... bo kolejność jednak Pani nie podpasowała i generalnie wścibia swój nochal każdego czwartkowego poranka do mego wiadra. Do NIEGO też ma wciąż jakieś ale.....
ALE.... piszę to wszystko po to, żeby przybliżyć nieco nasz emigracyjny los i pokazać Wam, że nawet o sprzątaniu schodów można napisać parę zdań i jak się okazuje dla co poniektórych sprzątnięcie ich w dowolny sposób nie jest takie oczywiste. Dla mnie liczyłby się efekt. Czysto? Czysto. Dziękuje. Póki ktoś nie używa do sprzątania jakiś niedozwolonych detergentów, nie nasączą drewna zbyt dużą ilością wody i stosuje się do ogólnie przyjętych zasad sprzątania to jest git. Została ustalona pewna zasada, czas pracy, jej efektywność i efektowność. No, ale okazuje się, że można ... co tydzień .... coś innego, nowa przyczepka, nowa zaczepka, nowy pomysł, uwaga. Wrrr......

A ja co wtedy robię? Przyjmuje z uśmiechem uwagi od Pani, udając że jej pomysły są świetne i z pewnością wniosą wiele ułatwień do mojej pracy, zabieram sprzęt i idę na szczyt kamienicy i robię swoje. Warczę sobie pod nosem jakieś inwektywy pod adresem starego babsztyla i zaraz myślę o tym, że przecież wiem po co tu jestem/jesteśmy i po prostu chodzę sobie wtedy w myślach po metrach kwadratowych NASZEJ POLANY i jest mi dobrze.

Ot i taka historia.

A dla kontrastu opowiem Wam jak to było w pewnym budynku w stolycy, w którym pracowałam i w którym znajduje się /jeszcze/ siedziba najlepszego teatru na świecie.
Otóż zatrudnione tam były dwie Panie Sprzątające. Pracowały na zmianę co drugi dzień. Do ogarnięcia miały parter i piętro budynku. Powiedzmy, że ok 200 m kwadratowych na parterze i drugie tyle na górze. W tym były dwie toalety, galeria oraz sala teatralna. W sumie dla jednej Pani na zmianie 12 godzinnej, rzetelnej pracy tam było góra na 5 godzin. Gdyby się tak np. obie panie podzieliły sprawiedliwie i z głową swoją pracą i pracowały uczciwie to mogłyby mieć spokojnie tylko kilka godzin roboty do wykonania a resztę mogłyby sobie jakoś tam powiedzmy poudawać, że pracują a i tak budynek lśniłby czystością. Ale po co...? Skoro można nie pracować, doprowadzić budynek do totalnego zasyfienia, kasę na koniec miesiąca pobierać i jeszcze serwować pracownikom naszego teatru takie oto historie.

Scenka rodzajowa:
Jest godzina 18:15. Aktorzy właśnie skończyli próbę i przygotowują się do spektaklu, który ma się rozpocząć o godzinie 19:00. Do kanciapy Pani Sprzątaczki i Pana Ochroniarza schodzi aktor i prosi:
- Pani M., czy mogłaby Pani zmyć podłogę na scenie bo już skończyliśmy próbę? /nadmieniam tylko, że Pani M. sama powinna czyhać na moment, w którym próba się skończy i wkroczyć w odpowiednim momencie z mopem na scenę/
Ale nie.... to nie w tej instytucji.
Bowiem Pani M., nieodwracając wzroku od włączonego telewizora, mówi bezczelnym i nieznoszącym sprzeciwu tonem:
- Dobrze, ale po MILIONERACH.
:-)

By the way, gdyby Bareja spędził kilka dni na obserwowaniu pewnych powiązań, sytuacji i zależności między ludźmi w tym budynku, to miałby materiał na jeszcze parę dobrych komedii. Gwoli informacji - to jest instytucja państwowa. U prywaciarza by to nie przeszło.

Dobrej nocy kochani... :-)
 
 

wtorek, 24 stycznia 2012

nowe pomysły i do dzieła

Wygląda na to, że idzie ku lepszemu. Mój humor wraca do normy, nieee... nie humor... humor był OK tylko nastawienie do świata siadło. Dziękuję Wam za utożsamienie się z moimi zmorami oraz za słowa wsparcia. Nic nie pomaga tak dobrze, jak kilka pozytywnych myśli od drugiego człowieka. No i maile wreszcie jakoś zaczęły przychodzić i to nawet długie, więc była interesująca lektura z Polski. Czyli wieści od bliskich o tym, co u nich, jak u nich i ile to ciekawych rzeczy się dzieje. O jednym wspomnę. Otóż moja serdeczna koleżanka z byłej pracy po wigilijnej kolacji i wspominkach swego taty, dowiedziała się, że część jej bardzo bliskiej, a kompletnie nieznanej, rodziny mieszka... w RPA. Tata z natury cichy i małomówny, nie rozwijał nigdy tego tematu, zatem nie było bodźca do działania. Teraz, kiedy koleżanka ustatkowała swoje życie osobiste i znalazła swoją drugą połowę w postaci fajnego małżonka, zdecydowała się na odszukanie rodziny z Afryki, której członkowie imiona polskie i nazwisko polskie noszą, a w życiu w Polsce nie byli i nic prawie o ojczyźnie swej nie wiedzą. Wuj bowiem wyemigrowawszy parę lat po wojnie, nigdy do Polski nie wrócił i zmarł był niestety, nie opowiedziawszy o Polsce nic, z takich lub innych przyczyn. W każdym razie ta historia mocno mnie pochłonęła, bo koleżanka przez facebooka /naturalnie ;-)/ odnalazła rodzinę i już zaczęli nawet planować wzajemne podróże. Czyż to nie piękne??? :-)

Poza tym energia nowa i dobra zaowocowała tym, że mam nowe pomysły w głowie. I to pomysły z rodzaju tych, które napędzają do działania, dowiadywania się, edukowania i starania. Otóż, to że niecierpliwy ze mnie gad to już wszyscy chyba wiedzą. Z jednej strony jesteśmy tu i teraz, pracujemy i odkładamy, ale z drugiej cały czas niucham jakby tu przyspieszyć dojście do tego naszego celu, w sensie do Naszej Polany. I tak oto mój nieudolny /ale w tym wypadku skuteczny/ resaerch, doprowadził nie do Regionalnego Programu Operacyjnego. Każde województwo taki posiada. Programy takie są podstawą wykorzystania środków UE na rozwój i realizacją polityki regionalnej. Ponoć są też fundusze dla nierolników czyli takich jak ja, na rozpoczęcie prowadzenia agroturystki. Są fundusze na renowację starych budynków z przeznaczeniem na agroturystykę. W każdym regionie oczywiście są inne priorytety i inne środki. Jeszcze mało wiem, jeszcze pewnie jestem w tym temacie niezmiernie głupiutka ale uczę się i dowiaduje. Nie od razu Rzym zbudowano. A może Wy co nie co wiecie w tym temacie?

Poza tym nakręcamy się oglądając oferty sprzedaży starych domów do remontu. Wyszliśmy już poza Dolny Śląsk. Na razie tylko z ciekawości, dla porównania... ale kto wie, kto wie... ładnie też w Małopolsce i na Podkarpaciu. Zresztą do okolic Gorlic mam od dawna sentyment, a Gorce .... marzą mi się od zawsze. Jak widać jeszcze nic nie wiemy, jak dzieci we mgle się poruszamy w tym temacie ale dobrze... tak musi być. Taka kolej rzeczy.

Grunt, że energię mam i nie będę /przynajmniej chwilowo/ tutaj marudzić.

ON skleja dziś WRESZCIE swój model z kartonu, /bo marzył o nim od dawna i sobie wreszcie w Ojczyźnie zakupił/. Wyjdzie z tego taki oto, w skali 1:100, okaz:

Jak widać zanim będzie Naszą Polanę budował, to ON coś już budować MUSI i tym sposobem mam GO na parę dobrych wieczorów z głowy :-)

niedziela, 22 stycznia 2012

Złota Kropla

Nie chciałabym zostać posądzona o reklamowanie i namawianie do kupna jakichkolwiek produktów ale ponieważ olej Golden Drop został już przez parę osób wypróbowany to zamierzam ten cudowny olej zaprezentować szerszemu gronu.
Wygląda to tak:
Elegancka buteleczka, a w niej jak się okazuje olej, który jest dobry dosłownie na wszystko.
Olej można spożywać tj: pić /podawać kroplę do picia nawet maluchom/, smażyć na nim, dodawać do sałatek, można się nim smarować czyli traktować jak balsam do ciała.
Osoby, które stosują go na co dzień mówią, że poprawiają trawienie i doskonale ujędrniają i nawilżają ciało. Mojemu kotu dobrze robi na jego świerzba. Zresztą Kocur lubi też go wychłeptać z miseczki.
Ponoć olej został sprowadzony do Polski przez pewnego pana ze Szwecji, który to gość dystrybuuje go na terenie naszej Ojczyzny.
O jego maślanym smaku i innych wartościach, zaletach i cechach można poczytać tutaj.

wzbogaciliśmy się cz.2



Odpowiadając na pytanie Megi: nie wiem co się dzieje, ale zwyczajnie nie chcą mi się wszystkie zdjęcia na blogu załączać i kiedyś nawet pojawił się komunikat, że mam za mało miejsca. Trochę odczekałam i się udało. Ale dziwi mnie ten fakt bo przecież wcale nie zamieszczam dużej ilości zdjęć a i bloga nie zamierzam jakoś niebawem zamykać. Zatem pytam co to za blokada? I czy komuś się zdarzyło np. dokupić miejsca na blogu na swe foty? Bo tak mi sugerował blogger.
Dobrej niedzieli wszystkim życzymy.

sobota, 21 stycznia 2012

wzbogaciliśmy się ...

... o kilka cennych przedmiotów. A było to tak:
ON parę dni temu pracował przy przeprowadzce pewnej starszej pani, która to wspaniałomyślnie zapytała czy aby ON nie jest zainteresowany jej lodówką, która jest prawie jak nowa, ale ona już jej nie potrzebuje. I tak oto dobę później dołączyła do nas wielka, prawie jak nowa, zajmująca wiele miejsca w naszym niewielkim mieszkanku, ale cieszące nasze oko lodówka. Prezentujemy Wam ją, pod warunkiem że skupicie oko na opisanym powyżej przedmiocie, odrzucając ten bałagan wokół niej.
To był najważniejszy i najbardziej cenny skarb, jaki trafił do nas. A są jeszcze skarbki ciut mniejsze ale nie mniej radujące naszą chomikująco nastawioną do życia duszę. Aż wierzyć nam się nie chce, że owa Starsza Pani chciała się tego pozbyć, a ściślej mówiąc, chciała to wszystko zwyczajnie wyrzucić. No to wiadomo, że ON zgarnął te cudeńka ale niestety nie mogę zamieścić fotek bo mi blogger odrzuca - z uwagi na zbyt mało wolnego miejsca.
W każdym razie trafił do nas mosiężny młynek do pieprzu, żelazko z duszą, piersiówka szklana oraz zestaw do golenia. Wszystko w idealnym stanie.

A teraz info przede wszystkim dla Asi i Wojtka, którzy polecili nam jak leczyć naszego zaświerzbionego kota. Otóż, przede wszystkim dziękujemy za poradę, pewnie byśmy z niej skorzystali, gdyby nie fakt, że uświadomiłam sobie, iż najciemniej pod latarnią. Mam przecież mamę obok, która z mężem prowadzi hodowlę psów i ze świerzbem nie raz się zmagała. No ale w międzyczasie wyszukałam /i mama to potwierdziła/, że terapię można przeprowadzić także oliwą z oliwek. No i w tym momencie muszę Wam Asiu i Wojtku oraz całej reszcie zaprezentować produkt, który otrzymaliśmy od JEGO mamy. Jest to olej GOLDEN DROP. To specjalny olej zareklamowany nam, jako ciecz czyniąca cuda. Ja w takie historie wierzę i nie wierzę. Otóż jak przekonam się na własnej skórze, że cud się stał to jestem jak najbardziej za, ale póki ktoś mi tylko o tym opowiada to jestem dość sceptyczna.
Oleju Złota Kropla używam więc do uszu mego kocuraa. Czyszczę mu uszka patyczkami do uszu i zakraplam. Ja jestem Panią Laryngolog z czołówką na głowie, ON mi w tym pomaga, bo kocurra trzeba dość zdecydowanie przytrzymywać. Donoszę uprzejmie, że po kilku dniach kuracji jest lepiej. Co prawda świerzbowiec przeniósł się na drugie ucho /to normalne/, ale widać, że efekty są i Kocccurrr czuje się lepiej.
Olej Golden Drop natomiast cytując za tym co na stronie znalazłam: "nazywany jest „płynnym złotem” ze względu na bogactwo składników odżywczych oraz niepowtarzalną złotą barwę. Dodatkowo jego aromat oraz smak przypominający najprawdziwsze masło sprawia, że nie ma on sobie równych." Mój tata pije codziennie łyk tego trunku, smaruje sobie nim skórę. Czekamy na dalsze cuda. :-)


piątek, 20 stycznia 2012

tęsknota? słota? czy po prostu narzekam?

Naprawdę nie wiem czy to pobyt w Polsce tak na mnie wpłynął czy to inne jeszcze jakieś siły sprawiają, że czuję się tak dziwnie. Przede wszystkim czuję się jakoś tak ogólnie przemęczona. Ale w sumie nie umiem zdefiniować czy bardziej psychicznie czy fizycznie jednak obserwuję ogólne osłabienie. Dzień podobny do dnia i szaro za oknem. A nawet jeśli świeci słońce to ja akurat z mopem tańczę i tyle słońce widziało moje wyblakłe piegi.
Chyba odczuwam też brak znajomych, przyjaciół.... ludzi. Z natury zwierzę ze mnie stadne i jednak kilka miesięcy bez znajomych mordek to dla mnie BARDZO DŁUGI czas. Rozmowy na skypie nie zastąpią prawdziwego spotkania przy kawce, lampce wina czy przy piwku. Maile stają się ostatnio też trudnym narzędziem do porozumienia się. Korespondencja rozwleczona taka i niesystematyczna. Nikogo nie winię. Pewnie sama na maile w terminie nie odpowiadam, a z paroma to w ogóle mocno zwlekam. Martwię się. Martwię się żeby to wszystko, te pielęgnowane przez lata cudowne znajomości i przyjaźnie, nie rozeszły się jakoś po kościach. Wiem, wiem... że te prawdziwe to wszystko przetrwają ale jednak długi czas niewidzenia się oddala nas od siebie, od problemów, od codziennych radości i trosk. Poza tym ten permanentny brak czasu. Miasto faktycznie sprawia, że ludzie żyją w biegu. Że zwolnione tempo pojawia się tylko w weekendy a i to nie zawsze. U nas też czas zasuwa jak szalony. Był poniedziałek a już piątek. No i dobrze. U nas to akurat o to chodzi, żeby szybko ten okres przeleciał bo do celu nam spieszno. Ale Ci, co intensywnie działają w tygodniu, wiadomo, że w weekend poświęcają się swoim najbliższym, rodzinie, dzieciom. Gdybym była na miejscu to pewnie wpadłabym z wizytą, albo oni do mnie, albo ona by się "urwała" na moment z domu i wypiła ze mną szybką kawkę i przy okazji wymieniła najnowsze ploteczki... a tu.... dupa! Nie ma.
No muszę sobie pomarudzić bo mi nie zawsze jest dobrze i nie będę kryć, że jest inaczej. Obejrzane filmy i przeczytane kartki książki tylko na moment przenoszą mnie w inny wymiar niż ten między codziennym wstawaniem, pracą i wieczornymi: przygotowywaniem posiłków i pobieżnymi szybkimi zajęciami w podgrupach lub indywidualnie.
Z drugiej strony, nie mam co narzekać. Jest ON i przekonujemy się codziennie o tym, iż dajemy radę i że potrafimy żyć we dwoje i że lepiej czy gorzej znosimy trudy tego planu, który przecież sami, nie przymuszani przez nikogo, realizujemy. Codzienne mam wrażenie, że jak TO przetrwamy to potem może nam być już tylko łatwiej. Może nie wiem co piszę, ale tak mi podpowiada intuicja. No bo to co teraz, to tylko stan przejściowy i wszystko jest takie na chwilę. Wiem jedno....będąc tutaj tęsknimy już za tym co nas czeka TAM, za chwil parę, za miesięcy kilkadziesiąt, no może kilkanaście, ale wiem też, że będąc TAM, nie będziemy tęsknić za tym co tutaj. Dziś jadąc, rowerem uświadomiłam sobie, że jak już się stąd, z tego miasta na amen wyprowadzimy, to chyba nic nie zmusi mnie do przyjechania do tutaj ponownie. Zero więzi, zero sentymentów. Akurat pod tym względem siebie znam i wiem dobrze, co piszę.
No nic, chyba kolejna faza tęsknoty na mnie spadła i wywalam to tutaj, bo to przecież mój wirtualny kawałek podłogi.
A na koniec... coby nie było tak depresyjnie i smutasowo /bo w gruncie rzeczy, choć powyższe akapity tego nie potwierdzają, to wcale tak nie jest - optymistka ze mnie niepoprawna i nie umiem prawdę mówiąc spędzać dnia na tzw. "doła"/ napiszę Wam, parafrazując pewien stary skecz, że:

we wtorek to my jedliśmy kotleciki z soczewicy
w środę to my jedliśmy również kotleciki z soczewicy
w czwartek dla odmiany ugotowałam zupę z soczewicy
a w piątek jedliśmy drugą turę zupy z soczewicy.
Nagotowałam bowiem pierwszego dnia jej tyle /w sensie soczewicy/, że coś trzeba było z tym pokombinować i powiem Wam, że pysznie było.

ZUPA Z SOCZEWICY
hehe, tata powiedział że za wygląd w skali od 1 do 10 zupa otrzymuje notę 1, ale za wartości smakowe trafiła mi się nota najwyższa - 10 :-)

Zupę wykonuje się następująco:
gotuje się /na miękko/ soczewicę wraz z bulionem warzywnym. Może być też opcja z włoszczyzną, ale nie przesadzajmy z ilością warzyw bo marchew może zabić smak soczewicy.
Następnie blendujemy wszystko w garnku na krem.
W międzyczasie podsmażamy na niewielkiej ilości /dosłownie kropli/ oleju pestki z dyni i gdy już zaczną strzelać wsypujemy je do zupy. Chwilę gotujemy zupę razem z pestkami.
Przyprawy wg gustu. Ja dodałam pieprz, sól, suszoną mięte, oregano, czerwoną paprykę i troszkę cukru.
Zupę serwujemy z tartym serem żółtym.
Zapewniam, że jest wyborna... choć faktycznie niewyględna. :-)
Smacznego!

wtorek, 17 stycznia 2012

o nas w punktach

Została mi dziś, w sposób żartobliwy rzecz jasna, zwrócona uwaga że za mało piszę ostatnio na blogu. Czy za mało? Nie wiem, z pewnością piszę wystarczająco jak na to ile mi się chce pisać i ile się dzieje w naszym życiu. Ale istotnie... jakoś tak mi chwilowo zwyczajnie albo się nie chce, albo winą mogę obarczyć pogodę albo jeszcze poświąteczne rozleniwienie.
Nie mam przecież zamiaru zanudzać tu nikogo informacjami dość banalnymi o tym, co godzina po godzinie dzieje się w naszych nudnawym ostatnio życiu. Nudnawym dla innych bo w sumie nam w tym domowym ciepełku jest nam nie najgorzej.
No ale skoro już tak zaczęłam, to postaram się pociągnąć ten temat i wyłuskać z tego parę wieści, którymi już dawno chciałam się może i podzielić ale nie wiedziałam czy... warto. 
1. Oglądamy sporo filmów i z tych DOBRYCH mogę Wam polecić "Noce w Rodanthe" z Richardem Gere oraz "The Notebook" z Ryanem Goslingiem, pod którego wrażeniem jestem od dawna, a także "Sanctum".
2. Zrobiłam prawie całą kamizelkę na drutach dla JEGO mamy ale okazało się, że w ilości oczek na przodzie zrobiłam skandaliczny błąd obliczeniowy i przód został w całości spruty, więc jak powstanie owa kamizelka to się pochwalę.
3. ON ma coraz więcej zleceń, jeszcze na razie nie wszystkie są stałe i nie tyle ile byśmy chcieli ale ... nie od razu Rzym zbudowano.
4. Codziennie przejeżdżam koło salonu samochodowego i za każdym razem sobie wzdycham i mówię pod nosem "ech, jak byśmy mieli takie jedno autko, to byśmy je sprzedali i od razu na POLANĘ byłoby nas stać", a potem jak już zostaje ten salon za moimi plecami to wracam na ziemię i dalej zmagam się z naszym niemieckim kieratem. :-)
5. Wiem już na 100%, że moje rozleniwienie związane jest z zimową porą i mniejszą ilością czasu spędzaną na rowerze. Rower bowiem daje mi dużo energii, pozwala obserwować świat, zmusza do rozmyślań i refleksji, jest moją mantrą a także prowokuje to pisania kolejnych postów na tym blogu: z wieści rowerowych donoszę, że kormorany nadal we Frankfurcie choć rozkminiły śluzę na Menie i niczym rybitwy pilnują teraz bram wjazdowych do miasta drogą wodną. 
6. Od początku roku śpimy z NIM na podłodze bo... nasze/nie nasze łóżko w tym mieszkaniu pokonało mój niezbyt prosty /żeby nie powiedzieć "skręcony w chińskie S"/ kręgosłup. Oczekujemy na nowe łóżko, które zakupiliśmy w zeszłym roku ale czekamy na jego realizację.
7. Czarny grubaśny NASZ KOCUR nabawił się świerzbowca w uszach. Skąd go przywiało to nie mam pojęcia, ale wiem na 100%, że to świerzbowiec bo miał go kocięciem będąc. Na razie czyścimy ucho wacikami do uszu i aplikujemy pewną uzdrawiającą oliwę. Wygląda na to, że jest ciut lepiej. Niestety domowych sposobów na usuwanie tego pasożyta w necie się nie doszukałam. Kocur jest dzielny a my z powodu chwilowej niedyspozycji, rozpieszczamy go jeszcze bardziej niż zwykle. :)
8. Generalnie to niech już będą dni dłuższe i cieplejsze.
O!
 

niedziela, 15 stycznia 2012

spokój

Nastał w naszym życiu spokój. Tak jakby jednak z końcem roku odeszły /mam nadzieję, że bezpowrotnie/ wszelkie stare nieporozumienia i konflikty. Tak jakby te robale, o których pisałam w grudniu, wreszcie zostały wytępione i odeszły sobie gdzieś w siną dal.
Teraz pozostaje nam już tylko walka o nasze jutro czyli o Naszą Polanę i jej jak najszybszą realizację. W związku z tym ON jest chwilowo z mniejszą ilością pracy bowiem, po szybkich kalkulacjach rzucił pracę w hotelu i zdecydował się działać tak jak ja czyli na własną rękę. Ogłoszenie do prasy dane, od jutra czekamy na telefony i zlecenia. Stawka za godzinę będzie znacznie wyższa niż hotelowa i oby tylko zleceń pojawił się cały wór.
Father rozpoczął pracę dwa dni temu. Remonty, szpachlowania, tapetowania i takie tam inne, co father ma w małym palcu. Niestety w naszym małym pomieszczeniu, zwanym tutaj roboczo domem, panuje wirus i choć póki co, trzymamy się razem z NIM w zdrowiu, to jednak father na stanie podgorączkowym leci od nowego roku, więc uprawiamy tak zwaną profilaktykę.
Zainspirowana koktajlem autorstwa mej serdecznej Izuli Werbikowej na facebooku, dokonałam dziś własnej wersji i tak oto polecam Wam koktajl zdrowia, który spożyliśmy dziś w grupie.
Aby wypić taki oto trunek należy zmiksować: cytrynę pokrojoną w cząstki, natkę pietruszki, dwie mandarynki, kawałek imbiru pokrojonego oraz opcjonalnie łyżeczkę cukru. Następnie to wszystko zmiksowane mieszamy także za pomocą miksera z wodą mineralną. Smakuje wybornie. Nawet dla tych, którzy nie lubią smaku natki jest to wskazany napój, bowiem natki w nim nie czuć.
Dla wszystkich zakatarzonych to obowiązkowe lekarstwo a dla reszty wspaniały eliksir zdrowia.

A na koniec to jeszcze chciałam się pochwalić, że wczoraj byliśmy z wizytą u mojej mamy. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ja pojechałam sobie autem a on przejechał 82 km w 4 i pół godziny /sic!/ na swoim rowerze. Taki miał plan, taką miał potrzebę. Chciał pewnie chwilkę pobyć sobie sam ze sobą, zmierzyć się z terenem i nabrać krzepy. Ale przyznajcie, że czas miał dobry, co? :-)
Takiego zawsze aktywnego chłopa chciałam mieć no i mam. :-)
A obiad potem u mamy był totalnym szałem i absolutnym rajem dla podniebienia. Może kiedyś zamieszczę przepis wraz z fotorelacją. Dobrej niedzieli!!!

poniedziałek, 9 stycznia 2012

w sumie to nic się nie zmieniło

Dni są szare tak samo jak były. Pada albo nie pada, ale słońca nie ma. Ja siedzę i dziergam albo przeglądam coś w sieci. Wieczorami oglądamy filmy a w dzień naturlich, że praca. Wszystko tak jak było w grudniu czy w listopadzie, tylko perspektywa kolejnej wizyty w Ojczyźnie jakaś taka bardziej odległa. No, bo kolejne kroki w stronę wschodu postawimy zdaje się w okolicach maja. ON będzie miał w rodzinie komunię a ja będę MU towarzyszyć i przy okazji odwiedzać tych, któtych tak dawno nie widziałam.
Bardzo chciałabym przy okazji tej wizyty po pierwsze wreszcie odwiedzić JOLINKOWO i pozglądać inne jeszcze tereny górzyste, bo w sumie to kto powiedział, że NASZA POLANA koniecznie musi być na Dolnym Śląsku? Nikt! Co prawda ON z Dolnym Śląskiem związany jest i był i będzie i pewnie w efekcie TAM będziemy szukać ale warto spróbować wszędzie. Takie moje zdanie.    
Martwią mnie, tak jak chyba większość rozsądnie myślących ludzi, te kwitnące forsycje i kiełkujące wiosenne rośliny. Wczoraj na spacerze widzieliśmy już wychylające się z gleby listki krokusów. Na sąsiadujących z naszym domem ogródkach działkowych, odkryliśmy, że wiele z warzyw jeszcze w ziemi, a nać pietruszki nawet nie zmarznięta była.
Chodzę codziennie do pracy ubrana w ciepłą czapę i polarowe rękawiczki, po czym zaraz po wyjściu z domu orientuję się, że to ubraniowa pomyłka i się rozodziewam. A potem z rana od nowa to samo.... no przecież styczeń jest, nie???
Logiczne chyba to moje myślenie.
Ale gucio!!!
Mikołaj przyniósł kije do nart biegowych /narty pewnie w przyszłym roku, bo przecież oszczędzamy :-) i ja to absolutnie rozumiem /no i może i dobrze, że same kije bo się chociaż na spacerze człek poodpycha, no bo poślizgu żadnego na deskach czy też bez nich, nie uświadczysz.
No i tak sobie żyjemy z dnia na dzień, wzbogaceni tymczasowo o nowego mieszkańca naszych parudziesięciu metrów kwadratowych, w postaci mego rodzonego Ojca, który to postanowił także jakąś tam swoją POLANĘ a może inną ŁĄKĘ życiową tutaj odnaleźć. No, jak się nie da w kraju, to trza gdzie indziej i uważam, że choć odważną to dobrą decyzję był podjął. Jeśli możecie to trzymajcie za niego kciuki. :-)

 

sobota, 7 stycznia 2012

powrót do rzeczywistości

Co mogę powiedzieć??? Było cudnie.
Było nawet trochę zimy, były wspaniałe święta, beztroskie rozmowy, spotkanie z przyjaciółką i jej rodziną, harce po górskich szlakach, była mgła, był deszcz ale i słońce. ON szusował po stokach Zieleńca a ja z powodu przeszczepionego wiązadła w kolanie niestety nie i w tym czasie, uprawiłam z tatą inny sport, mianowicie "spożywanie grzańca z widokiem na wyciąg narciarski". W sumie mogę powiedzieć, że nawet trochę się zmęczyliśmy :-). No ale było pysznie i aromatycznie.

Kocur był na wyjeździe z nami /podróż w jedną i w drugą stronę przeżyła na relanium :-)/ i prawie już zaprzyjaźnił się z 4 - miesięcznym Wieśkiem vel Piko czyli z kotem, którego podczas poprzedniego naszego pobytu w Polsce przywieźliśmy JEGO mamie ze Stronia Śląskiego. Niestety proces zaprzyjaźniania się został przerwany ... no bo trzeba na Naszą Polanę znów zarabiać, nie? :-) No!

Na dodatek mocno się rozleniwiliśmy, więc powrót do rzeczywistości jest mocno bolesny ale i pełen nadziei. Otóż pewne zobowiązania finansowe /niestety nieuniknione/ zostały z końcem roku WRESZCIE na AMEN zamknięte i możemy już teraz z czystym sercem odkładać JURKI stricte na NASZ CEL czyli na NASZA POLANĘ. To dodatkowo dodaje mi/nam skrzydeł. Poza tym jest parę postanowień noworocznych, którymi mam zamiar się tutaj podzielić, bo przecież rok temu też tak się stało.... baaaaaa.... postanowienie noworoczne było tytułem pierwszego mojego posta.
1. Rzuciłam mięso.... czyli wyrzuciłam je ponownie ze swojego jadłospisu.
2. Zaczynam naukę niemieckiego.
3. Kontynuujemy realizację postanowienia z zeszłego roku czyli tworzenie NASZEJ POLANY, co oczywiście powinno było znaleźć się na pierwszej pozycji ale jest to dla nas tak oczywiste, że kolejność nie ma znaczenia. Pomysł ten co prawda przez rok trochę ewoluował, ale w zasadzie sami do końca nie wiemy jaka będzie droga do stworzenia NASZEJ POLANY. Jedno jest pewne - ONA POWSTANIE.

no, to chyba tyle z tych ważniejszych.
Nie zamierzam sama siebie oszukiwać i zawsze staram się postanawiać coś realnego do realizacji. :-) A to wszystko to przecież banał. :-)))

Od początku prowadzenia tego bloga jeszcze nigdy nie miałam takich zaległości i w pisaniu oraz tym samym w czytaniu zaprzyjaźnionych blogów. Powodem tego rzecz jasna był nasz wyjazd do Ojczyzny i zapomnienie totalne o rzeczywistości. Ale mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. Zaraz zrobię sobie wieczorną wycieczkę po ulubionych zakątkach Polski :-) i wczytam się w Wasze przed, po i między świąteczno-noworoczne historie. Jeszcze tylko pochwalę się swoimi robótkami drucianymi, które wreszcie mogą ujrzeć światło dzienne, bowiem zostały już wręczone przez odpowiednie mikołajowe elfy z okazji wiadomej.

rękawiczki dla JEGO brata, który para się w życiu pobudzaniem do życia wielkiego instrumentu zwanego kontrabasem
 ocieplacz na kubeczek /zainspirował mnie któryś z blogów, ale błagam.... nie pytajcie, który/ dla mojej Patki :-)
 mitenki dla Mamuśki
 czapeczka dla naszej chrześnicy
 mitenki dla córki Patki, której imię rozpoczyna się na literkę T :-)
 i dla jej siostry, a mojej drugiej chrześnicy, której imię.... no właśnie :-)
 a tutaj widoczek z Błędnych /obłędnych/ Skał, gdzie w chmurach i po oblodzonych kamieniach i deskach eksplorowaliśmy te wspaniałe tereny
 oraz przyrząd za pomocą, którego uprawiałam z tatą ten ciężki sport, po którym niestety następnego dnia boli trochę głowa.
  a wczoraj.... :-) MINĄŁ ROK odkąd TU z WAMI JESTEŚMY. :-))))) i dobrze nam tu. :-)