poniedziałek, 31 października 2011

jaja na oknie

Dacie wiarę, że te małe, wstrętne, niemieckie, /ech... w zaciszu domowym rzucałam mięsem na prawo i lewo, aż ON mi się kazał opanować/, bezczelne bezmózgi rzuciły nam w okna surowymi jajami????? Chodzi to to po ulicach, poprzebierane w peruki świecące, z krwią na policzkach, opatulone w pajęczyny STRASZY i rzuca ludziom w okna jajami????????
Rozumiem nastraszyć, rozumiem naskoczyć na mnie w ciemnej ulicy, rozumiem wodą polać, rety... ale jaja w okna??? i to jeszcze OTWARTE OKNA. Więc donoszę iż ciecz w postaci białek i żółtek z resztkami skorupek idealnie upieprzyła nam: dwa okna z obu stron, rolety zewnętrzne, zasłonę zaluśką, parapet zewnętrzny, wewnętrzny no i ... podłogę. Stało się to zanim dotarłam z pracy do domu, a przecież wiecie co ja w pracy robię!!??? SPRZĄTAM. I, /o ja NAIWNA/ jechałam sobie w spokoju do domku, myśląc o tym co też ON może mi na kolacje właśnie przygotowuje. Wspominałam jeszcze dzisiejsze przepełnione kolorem, jesienne widoki z okien mojej klientki, która mieszka w wyjątkowo uroczym zakątku w okolicach Frankfurtu, a tu nagle taki podskok ciśnienia. I to uwierzcie mi nie na fakt, że sprzątanie, że niezaplanowane i to po ciemku mycie okien, tylko, że te..... małe, wstrętne, niemieckie... bezczelne....
W dupie z takim Halloweenem.

Lepiej powspominać jesienne sielskie widoczki minionego dnia




a ON na kolację zrobił mi pastę rybną z jajkiem na twardo. Pychota. Już mi lepiej.

niedziela, 30 października 2011

lubimy zaduszny czas

Nasze tymczasowe miasto ukazuje się nam coraz to nowymi obliczami. Słyszeliśmy od paru od osób, jeszcze zanim zaczęliśmy w nim mieszkać, że Frankfurt przez ostatnie lata bardzo się zamerykanizował a w centrum częściej można na ulicy usłyszeć angielski niż niemiecki, co w moim odczuciu nie do końca jest prawdziwe. Jednak wczoraj ilość dyniowych straszących głów z okien domów istotnie sprawiła, że bardzo przypominało mi to amerykański halloweenowy czas. Dzieci poprzebierane za dynie, za czarownice i wampiry kroczyły tu i ówdzie z koszyczkami wołając z angielska "Trick or treat!", zbierając przy tym całkiem pokaźne ilości słodyczy.
My spacerując między alejkami domków jednorodzinnych przyglądaliśmy się tym niecodziennościom i oddawaliśmy się jesiennemu, spokojnemu spacerowi. Zaopatrzywszy się również, ale my już dla odmiany w sklepie, w słodycze i desery, udaliśmy się do domu i korzystając z niewielu wspólnych ostatnio wieczorów, postanowiliśmy obejrzeć "Opowieści z Narnii", które to morze łez na końcu ze mnie wycisnęło.
Dziś natomiast postanowiliśmy zwiedzić rowerowo jakiś niemiecki cmentarz, bowiem zapewne nie będziemy osamotnieni w stwierdzeniu, iż oboje lubimy Święto Zmarłych. W Polsce zawsze miały miejsce spacery po cmentarzach, pełnych zniczy i unoszącego się dymu, zadumy, okazje do spotkań z rodziną, do wspomnień a potem do wieczornego wspólnego obiadu, to chwile niezapomniane i wyjątkowe. Staram się tego dnia odrzucić to co tak bardzo dniu tego święta komercyjne. Ceny kwiatów i zniczy zawrotne. Nie daję się nigdy omamić handlarzom i sprzedawcom. Od wytwornych wiązanek, wolę zawsze skromne i wdzięczne chryzantemy, od wymyślnych i udziwnionych zniczy, staram się zapalić po prostu światło, bo to ono przecież chodzi a nie o wypas na grobie. Spacerując zawsze po warszawskich Powązkach, mam przy sobie torebkę małych świeczek i odwiedzam nie tylko rodzinne groby, ale też udaję się aleją, w której spoczywają wielkie nazwiska, których obecność zaznaczyła się w moim życiu. Chwila poświęcona przy każdej z mogił pozwala choć na chwilę pomyśleć o każdym z nich z osobna. To zawsze daje takie miłe poczucie jedności z każdą z tych osób. Wieczorem zazwyczaj większą grupką znajomych spacerowaliśmy po Starych Powązkach, gdzie świateł nie ma tak wiele, ale za to atmosfera jest absolutnie niepowtarzalna. Gorąca herbata z wkładką w termosie, przyciszony głos, niecodzienne opowieści i takie ciepło w sercu.
Tutaj niestety to święto jakby kompletnie niezauważone. Cmentarz w dniu dzisiejszym świecił pustkami, zresztą tego samego spodziewam się we wtorek - tutaj to zwykły dzień roboczy. Nie piszę tego z żalem bo od zawsze wiem, że co kraj to obyczaj i nie zamierzam psioczyć na brak Święta Zmarłych w Niemczech. Jednak potrzebne nam było odwiedzenie cmentarza, żeby chociaż przez moment pochodzić między grobami, popatrzeć na dekoracje i kwiaty, połączyć się z duszami naszych najbliższych zmarłych spoczywających w kraju i oddać się chwilowej zadumie.
To co miło nas zaskoczyło to fakt, że tu cmentarz przypomina bardziej park, że groby są dość rzadko rozstawione, roślinność ciekawa je zdobi, konewki przy studniach czekają spokojnie na tych, co ich akurat potrzebują, segregacja śmieci panuje i jakoś tak jak się patrzy na tego typu nekropolie, to zawsze przychodzi mi do głowy absurdalna ale zawsze niezmienna myśl, że "w takim miejscu to aż by się miło leżało".    
 




  a potem rozładowała się bateria w aparacie.... wrrrrr.....

sobota, 29 października 2011

Ściana

Każdy ma na swoim koncie jakiegoś idola/idolkę z dzieciństwa lub lat młodości. Każdy musiał kogoś platonicznie kochać, wielbić i poświęcać mu swój wolny czas. Nasz proces dojrzewania nie byłby pełnym i prawidłowym, gdyby choć przez chwilę nie pojawił się horyzoncie ktoś, za kim pojechalibyśmy na koniec Polski, zagranicę, wydalibyśmy na jego występ ostatnie pieniądze czy zwyczajnie siedząc w domu szalelibyśmy na jego punkcie.

W moim życiu pojawiła się zupełnie spontanicznie i to dość późno, bo byłam już wtedy w wieku licealnym, w swoim dorobku miałam kilku innych mniej lub bardziej znaczących idoli, no i jak to zazwyczaj w tym okresie bywa... nieszczęśliwą miłość na koncie, co nie jest bez znaczenia dla całej historii.
Pamiętam jak dziś, było jesienne popołudnie, chłopak z klasy, który był przez 2 miesiące zainteresowany moją skromną osobą, nagle przestał nim być, była środa, w perspektywie lekcja angielskiego, na którą totalnie nie miałam ochoty i chandra jakich mało w tym wieku. Nieśmiało zakupiłam gazetę z aktualnym repertuarem i zaczęłam go wertować bez jakiejkolwiek nadziei na poprawę humoru. Była 15:00. Przeleciawszy szybko warszawskie teatry mój wzrok zatrzymał się na Teatrze Powszechnym i spektaklu "Shirely Valentine". Znajoma już dawno mówiła "KONIECZNIE, MUSISZ, ZNAKOMITE" no więc pomyślałam, "Czemu nie? Może to dziś jest właśnie ten dzień, kiedy powinnam to zobaczyć". Chciałam zwyczajnie pobyć sama ze sobą, zrobić coś dla ducha i z pewnością nie iść na angielski. Pomyślałam, że skoro mam jeszcze trochę czasu to może, jak to na filmach, kiedy kobieta ma złamane serce, udam się jeszcze na zakupki w celu powiększenia tak zwyczajnie dla kaprysu, swojej garderoby. To musiało być naprawdę mocne przeżycie, bo ja pamiętam doskonale wszystko: kiosk, w którym kupiłam gazetę, pamiętam sklep indyjski, w którym zaopatrzyłam się w sukienkę z podniesionym stanem w kratkę czerwono-czarną, pamiętam oraz to, że już ta sukienka poprawiła mi nastrój, co dało mi do myślenia, że może jednak starta sympatii nie była taka największa. No i... udałam się do Powszechnego.

Moi Drodzy, wiele lat później, gdy monodram w wykonaniu Krystyny Jandy "Shirley Valentine" znałam już niemal na pamięć, obchodzono 300-setny jubileusz wystawienia tego spektaklu. Wywiad z Krystyną Jandą na scenie, wśród scenografii do Shirley, przeprowadziła z nią wtedy Jolanta Fajkowska. Kameralna rozmowa, wiele słów wspomnień dotyczących historii tego przedstawienia. Janda mówiła wtedy, że Shirley to kawał jej życia, łamał jej się głos, opowiadała, że w Shirley kryje się mnóstwo kobiet z jej otoczenia, od mamy, poprzez ciotki i niańki jej dzieci, do kobiet spotykanych przypadkowo lub znanych tylko z książek czy filmów, że spektakl jest nawet polecany przez psychologów jako terapia dla kobiet. Dla kobiet, którym w życiu nie wyszło /dla mężczyzn też ale tylko takich z wyjątkowym poczuciem humoru i głęboką autoironią - podobno z premiery panowie wychodzi ostentacyjnie trzaskając drzwiami :-)/ bo po tym spektaklu /jak kobiety pisały potem w listach do aktorki/ kobiety potrafiły usiąść nagle z obcym sobie człowiekiem /czyli z własnym mężem/ przy stole i powiedzieć "Chodź, napijemy się wina i może.... zaczniemy wszystko od nowa?", albo podejmowały trudną decyzję o ROZWODZIE.
Tak, Krystyna Janda i jej Shirley to magia. Ten spektakl stanowi tak ogromną dozę energii, humoru, refleksji nad własnym życiem, oraz silną wiarę w to, że nasze życie może wyglądać inaczej, że Shirley staje się jednym z ważniejszych wydarzeń na mapie moich doznań czy to kulturalnych, czy to duchowych. Janda bawi, wzrusza, poszerza nasze spojrzenie na wiele związkowych spraw, Janda wreszcie pozwala nam uwierzyć, że MOŻNA, że mimo strachu przed zmianami, nie trzeba dokonywać tych najtrudniejszych z cięć ale odpowiednio postawione kroki i strategia działań, dają pozytywne skutki, które w efekcie zaskakują też samą bohaterkę. Shirley jest tą kobietą,  która pozwala nam uwierzyć, że warto walczyć o siebie i w porę potrafi wycofać się z roli kury domowej, która za jedyną towarzyszkę życia ma kuchenną ŚCIANĘ, do której gada nonstop i pije z nią białe wino.

Dziś wieczorem w Teatrze Polonia 700-stna Shirley Valentine. Z tego co się orientuję, to dorobek tylko na deskach Teatru Polonia bo łącznie z tymi spektaklami w Powszechnym, pewnie byłoby grubo ponad dwa razy tyle. Janda oddaje dziś pierwszy akt w ręce widzów. Zdając sobie sprawę jak wielu widzów zna ten spektakl na pamięć, jak wiele osób widziało go więcej razy z pewnością niż ja /a i ja najgorsza z moimi 20-25 razami nie jestem :-)/, postanowiła dać im szansę zaistnienia dziś wieczór z Shirley na scenie. Zapewne takie rozwiązanie jest ciekawostką tylko, dla tych co ten spektakl znają, bo za pierwszym razem Shirley powinno się obejrzeć tylko i wyłącznie w wykonaniu kapitalnej w tej roli Jandy. Nie będzie mnie oczywiście dziś w Polonii ale ciekawa jestem bardzo jak przebiegnie ten wieczór.

Miałam ogromne szczęście, że Shirley zagościła w moim życiu tak wcześnie. Jestem pewna, że jej postawa pozwoliła mi się także ukształtować w taki sposób, żeby czasem pójść w życiu pod wiatr i zawalczyć o swoje. Nasza Polana  i moje obecne życie są tego jakimś tam dowodem. Janda ma miejsce w moim sercu od tamtej pory stałe i niezmienne. Jestem może czasem bezkrytyczna w stosunku do jej aktorstwa i wybaczam wiele, ale tak to już bywa z naszymi idolami. Do Polonii rzadko chadzałam bo ceny biletów są tam wysokie a i proponowany repertuar nie zawsze mi pasował. Jednak nie da się odebrać wielkości tej kobiety, która niczym Shirley zawalczyła w życiu o swoje i jakby nie patrzeć osiągnęła sukces.

Wszystkim, którzy nie widzieli nigdy Shirley w wykonaniu Jandy, a będą mieli kiedyś okazję /Janda jeździ z nią po całej Polsce/ POLECAM ten spektakl - nie wahajcie się ani minuty.


A ponieważ dziś już dostatecznie przynudziłam to pozwalam sobie jeszcze bardziej :-) i wrzucam moje ulubione fragmenty z Shirley:

 /jeśli chce się Wam to jeszcze czytać :-), to pamiętajcie, że ona to cały czas gada do ŚCIANY/


Fragment 3
A ja cały czas o tych dzieciach! Samą mnie to nudzi.
Siedzę i gadam głupoty, a tu zaraz przyjdzie Pan i władca, i ten mi dopiero da! Popalić! Wiesz, jaki on jest? No tobie to chyba już nie muszę mówić, jaki on jest? Aleś się ściana w życiu napatrzyła! Naprawdę! Trafiło ci się, wyjątkowo! Gratulacje. A, jest, jaki jest. Staje w drzwiach a micha ma się tu dymić! Niech bym mu raz spróbowała nie podać kolacji dokładnie w tym samym momencie, co on stawia tę swoja cholerną nogę na tej swojej cholernej wycieraczce! Dałby mi dopiero.
Ale ty pamiętasz, że ja mu na początku to tłumaczyłam? Boże! Jaki człowiek głupi był! Pamiętasz to?
– Joesephie! Jeśli jakiś facet nie zjada kolacji codziennie o tej samej porze...Pamiętasz to?...To jeszcze nie znaczy ze jest koniec świata! Albo na przykład, że funt leci na łeb! To znaczy tylko tyle, że jeden z miliardów! Miliardów! Tłumaczę mu, mieszkańców tej ziemi zje kolację trochę później!
Ale co to pomogło. Jakbym mówiła do ciebie. O, to dokładnie to samo.


Fragment 4
Wiesz, co ja sobie całe życie mówiłam? Dzieci dorosną to ja se stąd pójdę. Dzieci dorosły, a ja, co? Nie ma gdzie iść! A poza tym to wiesz, co ludzie mówią?
–        Po czterdziestce to tak jakby już wszystko było i nic człowieka nie rajcuje.
Tylko, że u mnie to szybciej poszło! Ja to się tak czułam jak miałam, 25.
Yyy, co tam narzekać! Zły jest? Są gorsi. Ale jak się tak ściana naprawdę zastanowić to jest beznadziejny. Beznadziejny! A który jest z drugiej strony dobry?! Każdy jest dobry na początku, jak się zaleca, a dorwie się toto do miodu. Poooszłoooo!

(...)

Fragment 6
Wiesz, co ściana jakby nie ona, no i nie ty, to bym już dawno zwariowała. Bo tylko z wami dziewczynki tak mogę sobie trochę porozmawiać. No nic. Wiesz, że ona wyjeżdża niedługo do Grecji? Nie na długo na dwa tygodnie, za miesiąc. Ja mówię do niej:
- Jane, tak się do ciebie przyzwyczaiłam, co ja będę bez ciebie robiła?
A wiesz, co ona mówi do mnie?: -Jedź ze mną? Dobre? Jedz ze mną? On by mi dał! Grecję! Ja idę na trzy minuty do ubikacji a on myśli, że mnie terroryści porwali.

(...)

Fragment 7
A wiesz, co mi Jane mówi? -Jedz ze mną!
Kurcze. Jedz ze mną!
To jest logiczne i trzyma się kupy, że se możesz pojechać! To głupia dopiero. To jej powiedziałam. Że w małżeństwie to nie ma, co szukać logiki. W małżeństwie to jest jak na Bliskim Wschodzie, nie ma rozwiązania. Trochę się postawisz, trochę ustąpisz, dopiero jak pieprznie to lecisz z gaśnicą. A tak? Przemykasz się pod ścianami i modlisz się żeby nikt nie naruszył chwilowego rozejmu. I wiesz, co ona zrobiła? Dała mi do ręki odbezpieczony granat! No mówię ci, nic niby wielkiego nie zrobiła, poszła i kupiła mi bilet do Grecji.

(...)

Fragment 8
Ty sobie wyobrażasz jak ja mu mówię ze jadę do Grecji? Ściana?! Przyszedłby tutaj nie? Jak co wieczór. Na posiłek. A ja mu mówię:
-Kochany! Jadę! Do Grecji kurcze! Zapisz se to w kalendarzyku! 19.00 z Man do Kor!
Ściana! Co tu mówić o jechaniu jak ja w ogóle nie potrafię sobie wyobrazić że ja mu mówię że jadę!
Powiedziałabym mu tak:
- Kochany. Mam nadzieję, że dasz sobie rade sam z praniem i z gotowaniem?! Zresztą to jest dziecinnie proste, bo to białe tam to lodówka, a to brązowe, w głębi, to kuchenka. Tylko, Matko! Nie pomyl! Bo byś se narobił! Naleśników ze skarpetkami!
Ściana jak ja bym mu powiedziała, że ja jadę do Grecji, to on by od razu pomyślał, że to jest dla seksu!
A oczywiście, że by tak pomyślał! Bo, po co? Dwie samotne baby jadą do Grecji, to, po co? Dla seksu!
Aaa, niech se myśli, co chce! Ja za seksem to nie przepadam. Przereklamowana sprawa! Żebyś ty ściana wiedziała ile to jest stękaniny! Kotłowaniny! I co się z tego ma?



Willy Russell
SHIRLEY VALENTINE

tłum. M. Semil

Dobra wystarczy, bo mogłabym tak wklejać i wklejać. A ja nawet nie wiem czy jak się nie zna sztuki to może to kogoś tak rajcować jak mnie. :-) Ale tekst jest świetny i co ważne autorstwa mężczyzny.

czwartek, 27 października 2011

pozory mylą

Zapowiadał się spokojny wieczór. Oboje po pracy. Tym razem żadne z nas nie pracowało na noc, zatem perspektywa wspólnego wieczoru - bardzo miła. W południe miałam nawet chęć na wieczorny seans filmowy, ale zanim to miało nastać najpierw w głowie ułożyłam jadłospis na wieczór. Zaopatrzyłam się zatem w niezbędne produkty, celem wykonania sałatki jesiennej /świeży szpinak, gruszka, orzechy włoskie oraz dresing z jogurtu naturalnego i sera pleśniowego/, On zabrał się za porządkowanie miesiąc temu zebranych orzechów, które czekały na balkonie na swój czas. W międzyczasie moje plany filmowe nieznacznie zmieniły bieg, bowiem na GG odezwała się wreszcie długo wyczekiwana przeze mnie persona, którą wielbię OGROMNIE, a i przypomniałam sobie, że w Trójce trwa benefis Stanisława Tyma. Leniwość wieczoru udzieliła się i JEMU, bo nagle zrezygnował z obierania orzechów i walnął się na niepościelone od rana łóżko, informując mnie, że ON idzie już spać. Hm....
Rozmowa ze wspomnianą dobiegła końca, a i benefis miał się ku końcowi, gdy nagle wpadłam na pomysł zupełnie niewinny, że "wygooglam" sobie bliższe informacje o syropie tudzież nalewce pigwowej, bowiem od paru już dni byliśmy delikatnie zaniepokojeni czy zapach z naszego syropu to pigwowy naturalny czy też mamy do czynienia z lekką fermentacją. Hm... smak nadal był w porządku, więc jakoś specjalnie nie denerwowaliśmy się tym faktem, ale ten zapach... dziwnie znajomy.
No i stało się. Wystarczy, że weszłam na forum, na którym jedna z podobnych do mnie, woła do internautów o pilną pomoc, bowiem od 2 tygodni jej praco i czasochłonnie pokrojone pigwy w cukrze zaczęły fermentować, aby leniwy wieczór nabrał tempa. Oczywiście jak to w sieci bywa, sypały się skrajne opinie i porady. Od tych, którzy radzili sfermentowane owoce umieścić w jedynym słusznym miejscu czyli w koszu, do tych co to w lekko kwaśnym smaku po procesie fermentacji upatrywali nawet coś oryginalnego w późniejszej nalewce.
Jak to zwykle ja.... zaczęłam działać. Nie sama!!!! Obudziłam JEGO. Najpierw skusiłam sałatką, której przecież jeszcze nie zjedliśmy, a potem przystąpiliśmy do dzieła w tempie o wiele za szybkim dla dopiero co obudzonego JEGO, ale cóż było robić. Zdanie w stylu: "Chcesz żeby cała Twoja kilkudniowa praca krojenia tego cholerstwa poszła na marne?" dodatkowo GO wybudziło z jesiennego, czwartkowego snu. No i dawaj!!! Zlaliśmy wszystek syrop ze słojów i butelek do jednego dużego naczynia. Po czym "surówkę" /tak by the way: co to za określenie jest?, to chyba właśnie przez tę "surówkę" pojawiającą się w niektórych poradach, nie doczytałam przepisu na pigwówkę do końca i pomyślałam... eee tam.... jakoś to będzie, sama dam radę/ wywaliliśmy z hukiem do kosza, no bo taka lekko skwaśniała to się już nam na nic nie przyda, nie? Syrop /ok. 3 litry/ zalaliśmy 1,5 l wódki.
No dobra... na błędach człek się uczy. Ale tak to jest jak się idzie na żywioł. :-)   
Powiem tak: wyszło smacznie, mało klarownie, w zasadzie wcale nie jest to klarowne. Ale na klarowność to jeszcze trzeba chyba zaczekać. Na konkretne degustacje też.
 

wtorek, 25 października 2011

wyobrażenia a rzeczywistość

Poprzedni mój post wywołał falę komentarzy z przestrogami i dobrymi radami od tych bardziej od nas doświadczonych czy może powinnam napisać od tych w ogóle doświadczonych. Mój opis sielskiej wsi z dzieciństwa okazał się zapalnikiem do dyskusji znacznie szerszej, poważniejszej i dojrzalszej. I dobrze!
Nie ukrywam, że w pierwszej chwili podniosło mi się ciśnienie bo nie taki był zamysł mego ostatniego wpisu, żeby ukazać nas jako tych realizujących tylko i wyłącznie marzenie z dzieciństwa, marzenie mieszczuchów, którzy żyją wizjami szczęśliwego i spokojnego życia na łonie natury z dala od wielkomiejskich klimatów. Owszem też, ale był to tylko promil tego, co tak naprawdę można by o naszej drodze do NASZEJ POLANY napisać.
Nie zamierzam nikogo przekonywać na siłę, że kocham wieś a nie wyobrażenie o niej. Fakt, może tak istotnie być, że kocham tylko wyobrażenie o wsi ale jest to wyobrażenie znacznie bardziej świadome niż to wynika z krótkiego retrospekcyjnego pościka, w którym nie zawarłam innych informacji bo... nie taki był tego cel. No więc ustaliliśmy, że życia na wsi z autopsji nie znam. Jednak nie jestem pierwszą ani ostatnią, która taką rewolucję zamierza sobie w życiu całkiem świadomie zaserwować. Co więcej, jak wiadomo, JEST NAS DWOJE.ON, dla odmiany, na wsi mieszkał. Nie jako dorosły człowiek ale jako dziecko i nastolatek, więc dość dobrze zna tę materię.
Zdajemy sobie doskonale sprawę z faktu, że życie na wsi to nie ta przysłowiowa sielanka. Że są trudny, że zdarza się ciężka zima, że w ogóle życie w ogromnej mierze podporządkowane jest pogodzie, która bywa kapryśna, że trzeba dbać o ogień w domu, że czasem pada bojler, a czasem zdarzają się pożary i powodzie, że może wicher nam dach zerwać, a wilk czy lis pożreć jakiś fragment inwentarza, że pewnie zdarza się milion innych niespodziewanych rzeczy, który obecnie nie umiem wyliczyć bo.... no właśnie, bo ich nie przeżyłam. Że jak pojawią się dzieci to nie wsadzę ich do metra i nie odwiozę do przedszkola tylko inne sposoby na dotarcie do celu będę musiała uskuteczniać. Że robi się zapasy na zimę, że czasem grosza brak, że być może w naszej agroturystyce nie zawsze będzie odpowiednia liczba gości i trzeba się będzie głowić co dalej.
Mamy tego świadomość.
Co więcej, moja mama jest od 13 lat wraz ze swoim mężem posiadaczką hodowli jamników. Codziennie muszą ogarnąć brygadę ok. 30 rozszczekanych czworonogów. Do tego dochodzą suki ze szczeniakami. Dwa raz dziennie karmienie, trochę rzadziej wymiana słomy i inne prace higieniczne. Znam to, wiem to. Na wakacjach faktycznie nigdy razem nie byli. Ale to nie tylko dlatego, że nie mogą tylko, że nie chcieli nigdy odważyć się na zorganizowanie sobie pomocy. Ale to inny temat.
Wszyscy Ci co mnie znają wiedzą, że nigdy nie było mi po drodze do hoteli pięciogwiazdkowych na wakacjach, że moje życie to rower, namiot i dalekie wypady w tereny z dala od cywilizacji. Umiem żyć po spartańsku i jak trzeba to potrafię się przystosować i co ważne, nie narzekać. Wiem, to tylko wakacje ale świadczy to o charakterze i pewnych cechach niezbędnych do życia w trudnych warunkach.
O NIM pisać w tych kwestiach nie będę bo to w ogóle dziki człek i wiem, że poradziłby sobie sam choćby na końcu świata. Przejechał na rowerze Afrykę i nikt mu tego nie kazał. Po prostu chciał.
Nie piszę tego wszystkiego żeby komuś coś udowodnić, ale jedynie żeby doinformować czytelników na nasz temat, bo czytają nas przecież ludzie, którzy faktycznie nic o nas /prócz tego co wyrywkowo napiszemy/ nie wiedzą. Zatem do moich wrzutek o życiu na wsi i nie tylko, wypada napisać parę słów więcej.
Dodatkowo pragnę nadmienić, że 2 października minęło pół roku odkąd wyjechaliśmy z Polski aby realizować drogę do NASZEJ POLANY. Ten, kto nigdy nie zmienił stanowiska managera na kij od szczotki, nie wie ile to wymaga ode nas poświęcenia. Zresztą pisałam już o tym. ON ledwo stał się dyplomowanym fotografem, a już musiał zmienić migawkę na inne narzędzia z migawką nie mające nic wspólnego. Uważam, że TEN krok przez nas postawiony kwalifikuje nas jako ludzi, którzy świadomie zmierzają do wyznaczonego celu. Wyzbywszy się kontaktów z moimi ukochanymi przyjaciółmi, z rodziną, z tym co było na wyciągnięcie ręki, weszliśmy w obcy, niemiecki, nie do końca przez nas lubiany, świat. To duże wyrzeczenie ale też i świadomy wybór. Wielokrotnie zaciskamy zęby żeby iść dalej. Wiemy, że się uda bo takie jest założenie, plan, marzenie. CEL.
Cel świadomy, cel wymarzony, cel wymodlony, cel, który owszem ma swe źródło w dzieciństwa ale mamy odwagę je realizować.

i jeszcze na koniec: wiemy, że zawsze może się coś nie udać. Zdajemy sobie sprawę, że życie bywa różne i nasze losy nigdy nie będą do końca dla nas znane, póki tego życia nie przeżyjemy. Ale.. mimo iż nie jestem absolwentką wydziału zootechniki :-) to marzę o tym, żeby nauczyć się doić kozy, odbierać ewentualne kozie porody, pielić w ogrodzie /mimo bólu w krzyżu/ i wstawać o 3 w nocy żeby dorzucić do pieca... dlaczego? Bo tego chcę. :-)



sobota, 22 października 2011

Koniec pieśni

Nasi czytelnicy, którzy śledzą nasze losy /na razie tylko emigracyjne/ nie muszą sięgać do początków pisania tego bloga, żeby się domyślić że plan, pomysł i marzenie nasze o domu w górach, o prowadzeniu agroturystyki to nie jakiś kaprys czy chwilowy pomysł na życie. To miejsce jest jakby księgą, w której zapisuję swoje pragnienia, towarzyszące mi przez całe życie, ale dopóki nie poznałam JEGO to werbalizacja ich była czymś ograniczona. Niewiarą we własne siły, że coś takiego w ogóle może się udać, przekonywaniem samej siebie, że co z tego iż pragnę, ale to nie dla mnie, nie dam rady, to zbyt pracochłonne i za daleko odsunięte w czasie. ON pozwolił mi w jednej chwili przestać traktować Naszej Polany jako czegoś nierealnego. Nigdy nie mówi o tym w kategoriach "marzenie" tylko plan i to rychły do realizacji.
Jednak ja nie mogłabym postawić kolejnego kroku w pisaniu tego bloga, gdybym nie podsumowała tych wszystkich myśli, marzeń, skojarzeń, wizji i także zazdrości, jakie roiły mi się w głowie przez wiele lat odkąd w ogóle zaczęłam myśleć o przeprowadzce na łono natury.
W wieku 12 lat powiedziałam niemalże z pretensją do mojej mamy: "Mamo! dlaczego ja nie mam babci na wsi? Koleżanki z klasy jeżdżą na weekend lub na wakacje do babci lub dziadka na wieś..  a ja???"
"Przecież masz babcię /od strony taty/ na peryferiach miasta. Przecież jest podwórko, kwiatki, grządki, domek z wychodkiem na zewnątrz.... :-). Nie każdy może mieć babcię na wisi, no bo takie jest życie... " - powiedziała mama i wydawało mi się, że jej zdaniem odpowiedź jest wystarczająca dla dorastającej dziewczynki, ale ponieważ zbliżały się wakacje, w moim życiu za sprawą właśnie mamy nastąpił przełom. Mama odkopała kontakt do dalekiej rodziny, swojej kuzynki do której jeździła jako nastolatka, napisała... list czy telegram... nie pamiętam, po paru tygodniach była już odpowiedź i zaproszenie na 2- tygodniowe wakacje na .... PRAWDZIWĄ WIEŚ.
Moi drodzy, świat nabrał kolorów. Na pytanie "Gdzie jedziesz na wakacje?" - mogłam wreszcie odpowiedzieć z dumą "NA WIEŚ!!!" Do tej pory jak to piszę, to przypomina mi się to poddenerwowanie,  które towarzyszyło tej wymarzonej podróży. Nie dość, że jechałam na wiochę to jeszcze do 3 kuzynek, których w życiu na oczy nie widziałam, z czego dwie były ode mnie o 4 lata starsze /bliźniaczki/ a jedna 4 lata młodsza. Jak się ma 12 lat to takie wiekowe różnice są kosmicznie duże, więc i stres przed poznaniem nowych wakacyjnych towarzyszek był spory.
Dojechaliśmy na miejsce do wsi położonej 3 km od Parczewa k/ Lublina naszym Maluchem. Mama kazała tacie zatrzymać się koło pierwszego rozpoznanego domu, ale jak weszła to się okazało, że nasza rodzina mieszka 5 domów dalej. Jesteśmy na miejscu. Szybkie powitanie, uściski, "Nic się nie zmieniłaś" - powiedziała do mojej mamy ciocia, z którą nie widziały się z 15 czy 20 lat. Herbata i ciasto na stole, na kuchni już bucha wiejski obiad. Tata widząc moje przebieranie nogami, zarzucił temat, że może obejrzymy gospodarstwo. YEAH!!!!!! - pewnie tak właśnie wtedy pomyślałam.
Pamiętam młodszą z kuzynek bujającą się na drewnianej huśtawce zawieszonej na gałęzi starej gruszy. Zarówno ona była dla mnie atrakcją, jak i ja dla niej - no bo przecież "warszawianka" przyjechała. :-)
Dobra, to były pierwsze kadry a potem byłam już jak w amoku: konie, świnie, krowy, barany w tym młode jagniątka, nutrie, kury, gęsi, indyki, pies i kot. Total! Szok! Moja percepcja nie wyrabiała wtedy na zakrętach. Wdepnięcie w krowie łajno było mega przyjemnością, przepalowanie krowy na łące wyznaczało dla mnie samej odpowiednią pozycję w tej wiejskiej społeczności, pójście do wiejskiego sklepu i stanie w kolejce z TYMI ludźmi jak wycieczka do innej krainy, z inną mową, innymi problemami. Wybieranie kartofli z piwnicy w celu wrzucenia do parnika, czynnością absolutnie zajmującą.
Kuzynki patrzyły na mnie jak na zjawisko niezrozumiałe i skomplikowane. Pokochałyśmy się mimo różnicy wieku od pierwszych chwil i kochamy oraz odwiedzamy nadal, do dziś i z tą samą radością. Ja jak już raz pojechałam na wieś, to jeździłam tam na całe wakacje rok w rok i wracać do stolicy nie chciałam. Miałam tam swoje niespełnione wiejskie miłości, swoje 2-miesięczne wiejskie życie, tam nabierałam specyficznego wschodniego akcentu do mojej warszawskiej mowy, do tego stopnia, że się potem na wolskim podwórku wstydziłam odezwać :-). Po jajka do kurnika biegałam co chwila, jak tylko usłyszałam głośniejsze gdakanie kury a pielić tytoń lubiłam choć ciężka to była robota i kręgosłup odpadał wieczorem. Potem były sobotnie wiejskie zabawy, niedzielne poranne opowieści o nich i beztroska. Co ważne, nie było alkoholu, była kultura, chłopcy tańczyli na zabawach z dziewczynami, a ja przeżywałam stresy bo warszawianka w parze tańczyć nie umiała.

Mimo iż wieś, o której piszę istnieje nadal i zawsze przyjazd tam jest dla mnie ogromnym przeżyciem rodzinnym i sentymentalnym, to choć szukam śladów tamtych czasów, niestety ich nie odnajduję. Krowy ze świecą szukaj, koni nie ma, pola z rzadka są już uprawiane, rodziny niepełne bo wciąż ktoś siedzi za zachodnią granicą. Młodzi powyjeżdżali do miast, w poszukiwaniu łatwiejszego życia, latarnie wzdłuż szosy palą się nocą i nie pozwalają zerkać na rozgwieżdżone niebo a kogut rzadko budzi o poranku.

Koniec pieśni - tak zatytułowałam tego posta i zapożyczyłam tytuł od Piotra Borowskiego, który o bezpowrotnym przemijaniu zrobił ważny i poruszający film.  Pracując jeszcze w Warszawie, przyczyniłam się do kilku projekcji tego filmu, który zupełnie niesłusznie pozostaje nieznany i rzadko emitowany. Częściej reżyser jeździ z nim po Europie niż po Polsce. Opis tego filmu brzmi tak:

Zimą 1980/81 roku wyruszyłem wraz z trójką moich przyjaciół aktorów na „Wyprawę zimową”. Przez trzy miesiące pokazywaliśmy nasz spektakl na Białostocczyźnie, w strefie przygranicznej pomiędzy Puszczami Augustowską i Knyszyńską.
Chodziliśmy pieszo od wsi do wsi, ciągnąc nasze rzeczy na sankach. Docieraliśmy do wiosek położonych z dala od uczęszczanych dróg. Spotykaliśmy ludzi różnych narodowości i wyznań: staroobrzędowców, Tatarów, prawosławnych, Białorusinów, a także dotarliśmy do enklawy religijnej Wierszalin.
Ci ludzie, w geście wdzięczności za nasze przedstawienie, śpiewali nam swoje pieśni, które utrwaliłem wtedy na taśmach magnetofonowych.

Miałem wtedy nieodparte wrażenie, że na moich oczach gaśnie stary świat, bo wsie wyludniają się, młodzi ludzie odchodzą do miasta, a wśród starych pamięć zanika. Owej zimy roku 1980 przełamywałem opór i nieufność ludzi, wiedząc, że zbieram bezcenne bogactwa odchodzącego świata.

W roku 2007 powróciłem tam, aby im te nagrania oddać lub przekazać je rodzinom tych, którzy już odeszli.
Odszukanie ich dzieci i wnuków stało się spełnieniem i zamknięciem tego, co zrobiłem 27 lat temu. Comiesięczne spotkania, wynikłe z nich rozmowy, wsłuchiwanie się w głos nagrań, udokumentowałem na filmie.

By dotrzeć do prawdy wspomnień, film był kręcony „na żywo”, spontanicznie, bez wstępnego aranżowania sytuacji. Chodziło o bardzo osobisty odzew na bliskich, przodków, na kulturowe dziedzictwo; o to, jak starzy ludzie żyją poprzez pieśń w swych wnukach, dzieciach, następcach, co się dzieje z kulturą po upływie ćwierć wieku, jakim szlakiem biegnie dzisiaj, ten stary ślad. 



Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję OBEJRZYJCIE KONIECZNIE ten wspaniały film. Dzisiejszy wpis zawdzięczam JOLI , która mnie zainspirowała swoimi opowieściami o ludziach z jej okolic. Mam wrażenie, że Koniec Pieśni jest filmem uniwersalnym o tym, co dzieje się na naszych polskich wsiach a do nas, młodszych pokoleń należy żebyśmy nie dali tak łatwo umrzeć temu, co stanowi nasze korzenie.  

wtorek, 18 października 2011

z trawą na dachu

No i mnie wzięła Megimoher i zdenerwowała tzn. rozbudziła moje uśpione i ukryte żądze i pragnienia, publikując na stronie szwedzkie wspominki ogrodnicze. A już miałam iść spać, ale nie ... trzeba pobuszować i podzielić się tym, co nowego w głowie zaświtało. Dziękuję Megiomoher!

No bo tak, ON od paru dni znów wywraca internet do góry nogami i szuka, poszukuje, woła mnie, pokazuje. No co? No domy do kupienia a jakżeby inaczej. Jedne drogie nie na naszą kieszeń, inne tańsze ale nie zawsze w tych okolicznościach przyrody, o jakie nam chodzi. No i wiadomo, że to bardziej jeszcze taki spacer wirtualny i że jeszcze żadnych decyzji długo podejmować nie będziemy mogli z przyczyn natury mocno przyziemnej.
Ale skoro wirtual to i ja sobie pozwalam na gdybanie na razie, ale nie wykluczam takiej opcji w ostatecznym kształcie naszej chałupki.

Od zawsze marzy mi się taki mniej więcej dach. Odkąd bywać i eksplorować zaczęłam miejsca urocze na Półwyspie Skandynawskim, zakochałam się na zabój:




Same plusy: dachówki nie trza nabywać, z lotu ptaka nikt nas nie namierzy, ogródek sobie można powiększyć o przestrzeń na szczycie domu, no i walory estetyczne też niczego sobie.

poniedziałek, 17 października 2011

pigwowi intruzi

Przerobione zostały chyba ze dwie tony pigwy. Tak naprawdę to oczywiście zdecydowanie mniej ale ON ma odciski od krojenia na palcach a ja muszę codziennie kilka godzin mieszania w garach, "wyasanować" potem w jodze, żeby kręgosłup na miejsce swe /i tak nie najlepsze/ powrócił. Pigwa w konfiturach w sensie marlenadach, pigwa w słojach z cukrem na sok i jeszcze pigwa w misce czeka jutro na kolejne przerobienie - to będzie już na szczęście ostatnie. :-)
No i teraz tak, kto ma pomysł co z tym fantem zrobić... bowiem wraz z pigwą pojawiły się w domu owocówki czy jak kto woli octówki. Teraz jak już pigwy prawie nie ma to zaczęły żerować na sokach. No bo zgodnie z tym co się chyba zwyczajowo robi, to ja nie zakręcałam słoi ani buteleczek, tylko wszystkie nakryłam bawełniano-płóciennym kawałkiem materiału i umocowałam gumką. No i one oddychają, co prawda szczelnie są zamknięte dla muszek ale jednak obecność ich irytuje i martwi jednocześnie, bo gdzieś wyczytałam, że mogą one zaszkodzić przetworom.

Czy doświadczone gospodynie zechcą być tak miłe i odstąpią mi jakąś cenną poradę? Martwić się czy nie? A jeśli tak, to co począć z tymi sublokatorkami niechcianymi??? Hilfe!

A tak poza tym to czas leci niemiłosiernie prędko. Dopiero był poniedziałek, już minął weekend a dziś znów poniedziałek a za parę godzin to w zasadzie wtorek. Nie powiem... cieszy mnie ten szybki upływ czasu. Wiadomo.

A z newsów domowych to ja się faszeruję czosnkiem i zaraz pewnie rozprawię się z pigwowym pierwszym syropkiem, bo coś w kościach mnie łamie, a ON nastąpił dziś stopą na coś i nagle go zaczęło boleć. I nie wiedziałam czy się uderzył, czy coś go ukłuło, bo się dowiedzieć nie można było, bo... bolało. Z pół godziny byliśmy oboje nieświadomi, póki pod stołem trupa osy nie ujrzeliśmy. Nic dziwnego, że zabolało, skoro w gościnę przyszła na pigwy a ON ją stopą potraktował.

Byle dalej, byle do przodu. A jutro Arbeit. :-)

piątek, 14 października 2011

nie ma obijania :-)

Żeby nie było, że tylko marlenady, pigwy i inne cynamony mi w głowie. Wreszcie udało mi się skończyć dzierganie na drutach. Tzn. skończone było dawno ale zszycie i pochowanie wszystkich nitek czyli wykończenie produktu zawsze jest odkładane "na jutro" bo jakoś za tym nie przepadam. Ciekawe czy każdy kto robótki ręczne uskutecznia też tak ma?
Ale nie można się ociągać bo jest coraz chłodniej a w mieście, którego ponoć dla niektórych nie ma na mapie, czekają na te czerwone "golfiki" dwie osóbki. Jak łatwo zauważyć jedna osóbka jest trochę mniejsza od tej drugiej. :-). Jeszcze nie jestem w tym niestety dobra. Chwilowo /czyli od kilku lat :-)/moim numerem popisowym są właśnie takie golfiki, które zimą łatwiej się nosi niż szaliki, przez które może wiaterek się przedostać, a golfik ciasno przy szyi leży i żadnej zimie się nie oprze. Chciałabym umieć inne rzeczy ale podręczniki do mnie nie trafiają. Ta wiedza z tymi opisami nie jest przygotowana dla mego chyba ograniczonego w tej kwestii umysłu. Najlepiej mi się uczy jak ktoś mi pokaże, ale ostatnią osobą, jaka mi się z tą wiedzą trafiła była moja Pani od ZPT /Zajęcia Praktyczno - Techniczne/, z którą robiliśmy kamizelki i ... kapcie. Ale i ta wiedza już zanikła. Tak by the way to wielki ukłony dla mojej Pani od ZPT bo to przecież dziś DZIEŃ NAUCZYCIELA :-). Przy okazji ślę uściski dla mojej przyjaciółki polonistki. :-)
No dobra, do tematu...
Mam nadzieję, że będzie pasowało. Jutro ślę pocztą. Wypatrywać proszę listonosza :-)




ps. a teraz się zaprę.. i nauczę się robić rękawiczki z jednym palcem... we will see :-)

czwartek, 13 października 2011

próbka tego co planuję w przyszłości czyli...

... przedstawiam Wam moje MARLENA`DY.
Żeby nie było, że się migam, że leniuchuję i że po pracy tylko leżę i patrzę w sufit. Mało ich już bo wiele oddanych w prezencie rodzinie i nie tylko. Dwa słoiczki są nawet w Polsce. Dziś robię jeszcze dodatkowo pigwowo-jabłkowe z cynamonem i eksperymentalnie z imbirem. To na zimę będzie jak znalazł.
Jeszcze nie są idealne, jeszcze się uczę,doprawiam i dopieszczam starannie proces powstawania zawartości tych słoiczków. Ale wiem, że produkcja Marlenad w przyszłości będzie cieszyła się powodzeniem. No wiem to i tyle. :-)

Pan Józef i gminne wieści

Pamiętacie jak spotkaliśmy, będąc ostatnio w Polsce, Pana Józefa, który robił szczotki i mieszkał w domu nad potokiem??? Ten wspaniały człowiek, niepozorny a mądry, wskazał nam drogę. Drogę inną niż sobie w naszych głowach utorowaliśmy. I choć kierunku nie zmieniamy to jednak wiemy, że starania o NASZĄ POLANĘ można znacznie uprościć.

1. pochodziłam na razie wirtualnie i na razie bardzo pobieżnie po stronach gmin i okazuje się, że na każdej z nich są ogłoszenia o sprzedaży nieruchomości - czy to pól uprawnych, czy to budynków gospodarczych czy to jeszcze innych. Ceny nie są tak szokujące jak te w prywatnych ogłoszeniach. Oczywiście nie jest to jeszcze bułka z masłem ale... uśmiech w kąciku mam większy i światło jakby w tunelu bardziej wyraźne.

2. dowiedziałam się o tym... hehehe jak zostać rolnikiem i jakie ma się z tego tytułu prawa. Aż mi się wierzyć nie chce, że to jest taaaakie proste, dlatego muszę jeszcze doczytać i zweryfikować swoją wiedzę na ten temat, aby błędów się nie dopuścić, innych w błąd także nie wprowadzać i prawidłowo działać za czas jakiś.

3. dobrze mi z tymi informacjami... lecę do pracy :-)

środa, 12 października 2011

polski independence day w nowej odsłonie

Namówiła mi na swym blogu Desperate Housewife do wzięcia udziału w akcji biało-czerwonej, a to w celu nadania bardziej optymistycznego charakteru naszemu świętu narodowemu, jakim jest 11 listopada - Święto Niepodległości. Jakby tego było mało, że ma ono miejsce w samym środku, najbardziej dołującego /jak dla mnie/ miesiąca, to jeszcze faktycznie ma ono ciężki, smutno-patriotyczny, delikatny /żeby kogoś znów nie urazić  no i jak to często u nasz bywa - polityczny/ nastrój. Większość i tak tym świętem się nie przejmuje - traktuje jako kolejną okazję do dłuższego weekendowania. Hm... sama tak się raczej do 11 listopada ustosunkowywałam, ale może wątek emigracyjny w moim życiu jest idealnym momentem, żeby ten pozornie sentymentalno-dołujący dzień zmienić po pierwsze w bardziej /w moim przypadku/ ŚWIADOMY. Może by tak wzbogacić wiedzę o tym wydarzeniu, poczytać coś, poszperać... dokształcić się. A po drugie z wielką ochotą 'odgapię' amerykański zwyczaj i idąc za namową wspomnianej Zdesperowanej, przygotuję jakieś coś na ząb w barwach narodowych. Mam już pierwszy pomysł, ale skoro przepisami na dania mamy się dopiero dzielić z początkiem przyszłego miesiąca, to chwilowo podzielę się anegdotką z życia wziętą, która wydarzyła w mojej obecności i zawsze gdy widzę fajerwerki to ją sobie przypominam i cytuję.

Będąc kilka razy w NYC, zawsze udawało mi się zaczepiać o amerykański Independence Day. Jak wiadomo Amerykanie hucznie obchodzą to święto: przygotowują z tej okazji właśnie specjalne menu, desery, organizują parady, festyny i bawią się na całego. Na koniec, o zmierzchu nad Manhattanem rozpoczyna się istne widowisko fajerwerków i sztucznych ogni. Światełko do Nieba Jurka Owsiaka robi wrażenie ale do spektaklu świetlnego na tle nowojorskiego nieba, jest mu jeszcze /z całym szacunkiem/ niezmiernie daleko.

Roku Pańskiego 2002 stoję na dachu jednej z kamienic nad East River i jestem w towarzystwie przemiłych Polaków z okolic Białegostoku. Jedną z koleżanek jest  Beata, z którą wychyliłam niejednego Budweisera, która zawsze wprowadzała mnie w pozytywny nastrój bo potrafiła z wrodzoną naiwnością i szczerością, niespodziewanie trafnie komentować rzeczywistość. Tego dnia jednak jej naiwność i szczerość przerosła nasze wszelkie oczekiwania. O trafności mowy tutaj być nie mogło.
Rozpoczęły się pokazy sztucznych ogni, wszyscy mają otwarte gęby z zachwytu, piszczą, milczą, mruczą na znak aprobaty, w podnieceniu popijają kolejne łyki piwa, a Beatka wystrzela z takim oto tekstem:

- "Tyyy, to zupełnie jak u nas w Zambrowie na Sylwestra!!!!!"

Nie wiem czy kogoś ta anegdotka rozbawiła, może to moja niepotrzebnie umieszczona prywata, ale ja lubię ten tekst i od tamtej pory zawsze jak widzę sztuczne ognie to sobie w myśli mówię: "Zupełnie jak u nas w Zambrowie na Sylwestra".

Zachęcam, przyłączcie się do akcji, może jakieś cudeńka kulinarne wspólnie odkryjemy, z pewnością się czegoś nauczymy a i niech w naszych miastach w Polsce, 11 listopada będzie przynajmniej tak, jak w Zambrowie na Sylwestra. :-)))))     

poranne wstawanie a przesilenie jesienne

Od paru dni dosłownie padam na ryj. To brutalne określenie jako jedyne pasuje to opisania mojego stanu. Nie sądzę abym była zmęczona po pracy bo choć mam jej naprawdę dużo to ja niezmiernie szybko potrafię regenerować siły. Jestem raczej przekonana o tym, iż moje osłabienie wynika z a) przesilenia jesiennego b) porannego wstawania, którego szczerze zaczynam nie lubić. 6:30 to godzina dla mnie trudna do zniesienia. Znów zaczynam nienawidzić dźwięku budzika w moim telefonie, a na jego sygnał pojawia się na moim ciele gęsia skórka i jakiś podświadomy strach. Najgorsze jest wstawanie, potem już jest ślicznie. Ja ogólnie lubię poranki, nawet te najbrzydsze, ale moment podnoszenia się z łóżka o tej chorej i zapomnianej już godzinie, pokonuje mnie co rano. Zapomnianej, bo... ostatni raz tak regularnie o tej porze to wstawałam w czasach liceum. Serio! Do pracy jakoś zawsze było na 9:00 a przez ostatnie 4 lata pracy w teatrze to w ogóle jakoś później budziłam się do życia.
No i nie wiem czy to poranne wstawanie ma wpływ na całokształt dnia czy też w połączeniu z jesiennym przesileniem tak mocno jest w stanie wpływać na kondycję mojego organizmu, że popołudniami nie nadaję się do niczego i tylko ostatkiem sił zmuszam to zajęć i prac domowych.
Ktoś zna jakieś naturalne, domowe sposoby na wzmocnienie?? Wiem, żeńszeń muszę nabyć.

ps. ON natomiast wprost proporcjonalnie - im więcej pracy i mniej snu, tym więcej energii. Szalony! :-)

poniedziałek, 10 października 2011

jakiś czas temu przyszłam na świat...

... a dziś pierwszy raz w życiu tak prawie zupełnie wirtualnie świętowałam ten dzień. Byli też oczywiście goście mniej wirtualni i to oni dodali wdzięku i osłodzili mi trudne chwile na obczyźnie, więc przyznać muszę, że ogólnie niedziela owa minęła w cudnej atmosferze. A oto jeden z moich ulubionych prezentów:
Dziękuję KOCHANA

piątek, 7 października 2011

odwiedziły nas

Każdy ma w swoim życiu parę magicznych historii, których nie da się wytłumaczyć tak zwyczajnie, racjonalnie. To wszystko INNE co nam się przytrafia jest zapisane gdzieś tam... w gwiazdach lub innych tajnych miejscach. Nie umiemy tego pojąć i odpowiedzieć na pytanie dlaczego ale wiemy, że to się stało, że miał coś na celu i że prawdopodobnie więcej się nie powtórzy.

Gdy miałam 16 lat byłam z rodzicami na wakacjach w Szwecji. Mój tata tam jeździł na tzw. saksy a my potem z mamą dołączałyśmy do niego na koniec wakacji do domków, które udostępniali nam pracodawcy mego taty, żebyśmy mogli wspólnie połowić ryby, pozbierać grzyby, wypoczywać na terenach absolutnie cichych i spokojnych, pierwotnych wręcz, gdzie zwierzyna uciekała spod nóg a o grzyby wszelakiego gatunku można się potknąć i przewrócić. Na śniadania jadaliśmy jeżyny prosto z krzaka z jogurtem naturalnym i musli. Wtedy o takich śniadaniach w Polsce czytało się w zachodnich żurnalach lub oglądało na filmach. :-) W Szwecji był dla mnie raj.

Jednego roku przebywaliśmy nad pięknym jeziorem, w domu Sama - myśliwego, który udostępnił nam swój dom i który niezmiernie cenił swoje hobby, przygotowywał się do każdego sezonu bardzo starannie, na strychu miał pochowane strzelby a w zamrażalniku.... wiadomo. Dom, w którym przyszło nam spędzać wakacje położony był na łagodnym wzgórzu, skąd widok na jezioro był jak na dłoni. Nasz taras na piętrze znajdował się na wysokości przelatujących nad jeziorem ptaków. Latały na wysokości naszych oczu nad taflą jeziora i dostarczały nam codziennie niezapomnianych wrażeń. Szczególnie zwróciły naszą uwagę Gęsi Kanadyjskie, które rano ok 7:00 przelatywały z jednego końca jeziora na drugi a potem wieczorem między 18:00-18:30 wracały najprawdopodobniej do swych gniazd. Latały całym stadem, pięknie przy tym gęgając. Był to dźwięk łagodny, docierający do naszych uszu po woli, z daleka, po czym zbliżał się i zaczynał znów delikatnie się oddalać. Można powiedzieć, że spektakl ten był naszym codziennym rytuałem. Ich dźwięk jeszcze na długo potem brzmiał w moich uszach i kołysał mnie w nocy do snu.
Pewnego dnia, było to chyba w weekend, Sam pojawił się u nas wcześnie rano i zapytał czy gęsi przeleciały przez jezioro. Po naszej twierdzącej odpowiedzi, Sam zapytał czy wiemy mniej więcej o której one wracają. Czuliśmy, że ich los jest przesądzony ale cóż nam było robić... udzieliliśmy odpowiedzi. Parę godzin później uzbrojony w sprzęt myśliwski, piwo i towarzystwo kolegów po fachu, Sam zamelinował się w krzakach nad jeziorem i .... czekał. Z daleka docierały tego dnia strzały i huki. Okazało się, że sezon na gęsi został rozpoczęty. Sam czekał w krzakach a ja nie wiedziałam co ze sobą robić. Nasz taras jak na dłoni miał być widownią tegoż wydarzenia. Siedzenie i patrzenie nie wchodziło w rachubę ale ja cały czas wyczekiwałam i modliłam się, żeby coś się stało, coś wydarzyło... przecież nasze "koleżanki" nie mogą  tak po prostu zginąć przed oknami naszego wakacyjnego domu. Ten beztroski czas na skandynawskiej wsi miał zostać tak brutalnie splamiony gęsią krwią? No way.

Sam siedział, czekał, popijał piwko, pewnie po cichu gadał z kumplami, no i po jakimś czasie zaczął się niecierpliwić bo wyznaczony czas przyszedł, potem minął a gęsi jak nie było tak nie było. W pierwszej chwili przyszedł do domu i lekko poirytowany /chyba na nas :-)/ dopytał jeszcze raz o czas ich codziennego przelotu. Myślał, że sobie z niego robimy jaja bo chyba mimo woli na naszych twarzach zaczął pojawiać się uśmiech. Wierzcie lub nie, ale gęsi tego dnia nie przeleciały na drugą stronę jeziora. Nie wiem czy wystraszyły je huki, czy w jakiś niezgłębiony dla nas sposób mogły coś wyczuć czy może ktoś je zwyczajnie ostrzegł, ale nie przeleciały i już. Następnego dnia, gdy Sama już na jeziorem nie było, gęsi regularnie wróciły do siebie. Niestety z tego co pamiętam stado było ciut mniejsze. Nie zmienia to jednak faktu, że gęsi kanadyjskie wystrychnęły na dudka szwedzkiego myśliwego.

We Frankfurcie, nad Menem żyją gęsi, ale trochę inne. Mają bardziej brązowe upierzenie i nie wzbudzają tak silnych uczuć w moim sercu. Nawet gęgają inaczej. Gdybym miała wskazać mojego ulubionego ptaka to bez zastanowienia powiedziałabym GĘŚ KANADYJSKA. Parę dni temu, gdy jeszcze podczas ciepłych jesiennych dni, siedzieliśmy nad rzeką, nagle zauważyłam że pływa po niej stado.... MOICH GĘSI. Ewidentnie leciały już na zimę do ciepłych krajów i musiały zrobić sobie u nas przystanek. Brzeg rzeki zasłaniały mi krzewy, więc poznałam je najpierw po gęganiu. Pływały spokojnie, a w zasadzie chyba dryfowały bo prąd niósł je tak lekko. Co chwila tylko przepływający statek czy barka mąciły ich spokój. Zrobiłam parę fatalnych zdjęć komórką, ale chciałam Wam pokazać te urocze stworzenia.



 
Tutaj jeszcze ciekawe info o gęsiach kanadyjskich czyli to, co znalazłam o nich w sieci. Zapożyczone z bloga GAŁĘZIE KOBIECOŚCI:

Dzisiaj o gęsiach kanadyjskich, które spotykam na codzień na ulicy, pomiędzy blokami, domami, w parkach i na parkingach. Widzę je, kiedy przechodzą przez ulicę, gdy wypoczywają nad wodą i kiedy przelatują nad głową. Pomiędzy wysokimi wieżowcami wędrujące i gęgające stado gęsi, często z małymi.Widok cudowny choć czasem uciążliwy ze względu na to co pozostaje po ich przemarszu.


Gęś kanadyjska, symbol Kanady. To ptak popielato-czarny z głową ozdobioną śnieżnobiałym "policzkiem".  Był gatunkiem na wyginięciu, ale dzięki staraniom Kanadyjczyków został uratowany. Wysiłki te przyniosły doskonały skutek i gęsi powróciły do swojej poprzedniej liczebności, na dodatek nieoczekiwanie nabierając upodobania do mieszkania w mieście! Toronto zwłaszcza, może z racji położenia nad brzegiem wielkiego jeziora Ontario, ma wątpliwy honor posiadania jednych z najliczniejszych stad gęsich - wątpliwy przede wszystkim dlatego, bo sama ich ilość powoduje kłopoty. Jednakże kto mógłby powstrzymać się od zachwytu widząc ciągnący po niebie klucz gęsi, nawołujących melodyjnymi głosami!

Mówiąc o gęsiach kanadyjskich nie sposób pominąć Billa Lishmana, kanadyjskiego wynalazcę, artystę i pasjonata motolotniarstwa, który światową sławę uzyskał po tym jak w 1993 roku przy wykorzystaniu motolotni poprowadził stado gęsi kanadyjskich z Ontario do północnej Wirginii.

W latach 80. Bill Lishman zainteresował się możliwością wykorzystania motolotni dla ratowania ginących gatunków ptactwa wodnego. Badał on czy możliwe jest nauczenie ptaków zachowań migracyjnych prowadząc stado za pomocą motolotni. W 1993 roku, po wielu latach przygotowań i walki z biurokracją Lishman osiągnął sukces prowadząc stado gęsi kanadyjskich z Ontario do Północnej Wirginii w Stanach Zjednoczonych. Z szesnastu ptaków w stadzie, czternaście samodzielnie powróciło w 1994 do Ontario, co przypieczętowało sukces całej operacji, nazwanej „Operation Migration". W kolejnych latach Lishman kontynuował swoje wysiłki i wykorzystując swoje doświadczenia z gęśmi, podjął próbę prowadzenia w lotach migracyjnych zagrożonych gatunków, przede wszystkim Żurawia krzykliwego. W 1996, w oparciu o historię Lishmana i jego książkę z 1995 roku („Father Goose" - Ojciec Gęsi), nakręcono film pod tytułem Droga do domu (ang. Fly away home).


środa, 5 października 2011

prasowane bokserki à la parisienne

Wbrew pozorom nie będzie to przepis na żadne danie kulinarne, choć co poniektórzy mogliby tak właśnie w pierwszej chwili pomyśleć.
Lubicie prasować??? Hm... ja nie. Tzn. nie jest to jakoś bardzo przeze mnie znienawidzona czynność ale raczej staram się unikać żelazka w codziennym życiu. :-) Na szczęście sposób mego ubierania się /JEGO zresztą tym bardziej/, styl jaki gdzieś tam sobie przez lata wyrobiłam, kręci wokół ubrań bawełnianych, niegniecących się, nawet jeśli gniecących to w takim stylu, żeby to dodawało akurat ciuchowi charakteru. Pobyt w Stanach i samoobsługowe pralki plus takież  same suszarki dodatkowo utwierdziły mnie w przekonaniu, że ciuch wyprany i wysuszony do nałożenia się nadaje. Proces prasowania jest tu zbędny.
Nawet w spektaklu Tomasza Jachimka jest dylemat - "no to prasować czy nie prasować??" A jeśli już prasować to po jednej czy po dwóch stronach?? Ha!! i tutaj ktoś może się zdziwić po raz kolejny. Otóż... owszem zdarzyło mi się prasować koszule "zawodowo" i to na życzenie klienta, tylko w kilku miejscach - nie całe. Pracowałam u ortodoksyjnych Żydów na Williamsburgu na Brooklynie. I oni... jak wiadomo noszą kamizelki oraz chałaty. Ważne zatem aby wyprasowane nienagannie były rękawy, góra koszuli i kołnierzyk. Reszta jest cały dzień przykryta i pewnie i tak od razu by się pogniotła. Jak widać tajniki prasowania nie są mi obce ale ja osobiście swoich rzeczy prawie wcale nie prasuję. Prawie - bo zdarza się jakieś wyjście, coś jak na moje możliwości eleganckiego... lub choćby biała kelnerska koszula. O!

No ale jeśliby w tej chwili zacytować Phlipa Rotha...  to u mojej wspomnianej parę postów temu, klientki Francuski, spotyka mnie raz w tygodniu istny "GEJZER PRASOWANIA". ONA PRASUJE DOSŁOWNIE WSZYSTKO. Tzn. ONA!? wiadomo, że JA!!!!!
To, że koszule męża - rozumiem, to że topy, że piżamki, że T-shirty /liczyłam - mąż ma w szufladzie 28 białych T-shirtów, dwie paczki x 5 sztuk są jeszcze nierozpakowane, i pamiętajcie, że podkreśliłam słowo "białych", są też jeszcze granatowe :-))))/, że koszulki typu Polo, że szorty i jeansy - też wszystko zrozumiałe, ale.... już bokserki męża.../nie powiem, wszystkie gustowne, w ładną krateczkę i wszystkie jednej i tej samej firmy/ to już letka przesada. Ale największym szokiem jest dla mnie prasowanie ... ściereczek, tzn. szmatek, które mi służą potem do ścierania kurzu. Ma ich ona paręnaście sztuk, podejrzewam że są one uszyte z kilku starych prześcieradeł, ładnie obrębione i ZAWSZE poukładane kolorystycznie.

Francuska jest pedantką. Francuska jest wariatką na punkcie układania rzeczy w szafach i również procedur co ich składania. Wszystko mam dokładnie klarowane podczas każdego dnia pracy. Ona się dopiero w tym swoim nowym apartamencie urządza, także razem ustanawiamy wszystkie zasady dla nas obu. Mimo iż procedury są nimi naprawdę to powiem szczerze, że jeszcze nie widziałam żeby ktoś z takim urokiem osobistym i bez narzucania swojej woli, wprowadzał mnie w świat procedur. Wszystko to odbywa się z amerykańskim luzem, francuską elegancją i z dość osobliwym, z pogranicza brytyjskiego, poczuciem humoru.


A to, że ja T-shirty jej i męża prasuję tylko z przodu, to taka moja mała słodka, niemiecka tajemnica. Są zachwyceni, więc pewnie się nie skapnęli. :-)