sobota, 22 października 2011

Koniec pieśni

Nasi czytelnicy, którzy śledzą nasze losy /na razie tylko emigracyjne/ nie muszą sięgać do początków pisania tego bloga, żeby się domyślić że plan, pomysł i marzenie nasze o domu w górach, o prowadzeniu agroturystyki to nie jakiś kaprys czy chwilowy pomysł na życie. To miejsce jest jakby księgą, w której zapisuję swoje pragnienia, towarzyszące mi przez całe życie, ale dopóki nie poznałam JEGO to werbalizacja ich była czymś ograniczona. Niewiarą we własne siły, że coś takiego w ogóle może się udać, przekonywaniem samej siebie, że co z tego iż pragnę, ale to nie dla mnie, nie dam rady, to zbyt pracochłonne i za daleko odsunięte w czasie. ON pozwolił mi w jednej chwili przestać traktować Naszej Polany jako czegoś nierealnego. Nigdy nie mówi o tym w kategoriach "marzenie" tylko plan i to rychły do realizacji.
Jednak ja nie mogłabym postawić kolejnego kroku w pisaniu tego bloga, gdybym nie podsumowała tych wszystkich myśli, marzeń, skojarzeń, wizji i także zazdrości, jakie roiły mi się w głowie przez wiele lat odkąd w ogóle zaczęłam myśleć o przeprowadzce na łono natury.
W wieku 12 lat powiedziałam niemalże z pretensją do mojej mamy: "Mamo! dlaczego ja nie mam babci na wsi? Koleżanki z klasy jeżdżą na weekend lub na wakacje do babci lub dziadka na wieś..  a ja???"
"Przecież masz babcię /od strony taty/ na peryferiach miasta. Przecież jest podwórko, kwiatki, grządki, domek z wychodkiem na zewnątrz.... :-). Nie każdy może mieć babcię na wisi, no bo takie jest życie... " - powiedziała mama i wydawało mi się, że jej zdaniem odpowiedź jest wystarczająca dla dorastającej dziewczynki, ale ponieważ zbliżały się wakacje, w moim życiu za sprawą właśnie mamy nastąpił przełom. Mama odkopała kontakt do dalekiej rodziny, swojej kuzynki do której jeździła jako nastolatka, napisała... list czy telegram... nie pamiętam, po paru tygodniach była już odpowiedź i zaproszenie na 2- tygodniowe wakacje na .... PRAWDZIWĄ WIEŚ.
Moi drodzy, świat nabrał kolorów. Na pytanie "Gdzie jedziesz na wakacje?" - mogłam wreszcie odpowiedzieć z dumą "NA WIEŚ!!!" Do tej pory jak to piszę, to przypomina mi się to poddenerwowanie,  które towarzyszyło tej wymarzonej podróży. Nie dość, że jechałam na wiochę to jeszcze do 3 kuzynek, których w życiu na oczy nie widziałam, z czego dwie były ode mnie o 4 lata starsze /bliźniaczki/ a jedna 4 lata młodsza. Jak się ma 12 lat to takie wiekowe różnice są kosmicznie duże, więc i stres przed poznaniem nowych wakacyjnych towarzyszek był spory.
Dojechaliśmy na miejsce do wsi położonej 3 km od Parczewa k/ Lublina naszym Maluchem. Mama kazała tacie zatrzymać się koło pierwszego rozpoznanego domu, ale jak weszła to się okazało, że nasza rodzina mieszka 5 domów dalej. Jesteśmy na miejscu. Szybkie powitanie, uściski, "Nic się nie zmieniłaś" - powiedziała do mojej mamy ciocia, z którą nie widziały się z 15 czy 20 lat. Herbata i ciasto na stole, na kuchni już bucha wiejski obiad. Tata widząc moje przebieranie nogami, zarzucił temat, że może obejrzymy gospodarstwo. YEAH!!!!!! - pewnie tak właśnie wtedy pomyślałam.
Pamiętam młodszą z kuzynek bujającą się na drewnianej huśtawce zawieszonej na gałęzi starej gruszy. Zarówno ona była dla mnie atrakcją, jak i ja dla niej - no bo przecież "warszawianka" przyjechała. :-)
Dobra, to były pierwsze kadry a potem byłam już jak w amoku: konie, świnie, krowy, barany w tym młode jagniątka, nutrie, kury, gęsi, indyki, pies i kot. Total! Szok! Moja percepcja nie wyrabiała wtedy na zakrętach. Wdepnięcie w krowie łajno było mega przyjemnością, przepalowanie krowy na łące wyznaczało dla mnie samej odpowiednią pozycję w tej wiejskiej społeczności, pójście do wiejskiego sklepu i stanie w kolejce z TYMI ludźmi jak wycieczka do innej krainy, z inną mową, innymi problemami. Wybieranie kartofli z piwnicy w celu wrzucenia do parnika, czynnością absolutnie zajmującą.
Kuzynki patrzyły na mnie jak na zjawisko niezrozumiałe i skomplikowane. Pokochałyśmy się mimo różnicy wieku od pierwszych chwil i kochamy oraz odwiedzamy nadal, do dziś i z tą samą radością. Ja jak już raz pojechałam na wieś, to jeździłam tam na całe wakacje rok w rok i wracać do stolicy nie chciałam. Miałam tam swoje niespełnione wiejskie miłości, swoje 2-miesięczne wiejskie życie, tam nabierałam specyficznego wschodniego akcentu do mojej warszawskiej mowy, do tego stopnia, że się potem na wolskim podwórku wstydziłam odezwać :-). Po jajka do kurnika biegałam co chwila, jak tylko usłyszałam głośniejsze gdakanie kury a pielić tytoń lubiłam choć ciężka to była robota i kręgosłup odpadał wieczorem. Potem były sobotnie wiejskie zabawy, niedzielne poranne opowieści o nich i beztroska. Co ważne, nie było alkoholu, była kultura, chłopcy tańczyli na zabawach z dziewczynami, a ja przeżywałam stresy bo warszawianka w parze tańczyć nie umiała.

Mimo iż wieś, o której piszę istnieje nadal i zawsze przyjazd tam jest dla mnie ogromnym przeżyciem rodzinnym i sentymentalnym, to choć szukam śladów tamtych czasów, niestety ich nie odnajduję. Krowy ze świecą szukaj, koni nie ma, pola z rzadka są już uprawiane, rodziny niepełne bo wciąż ktoś siedzi za zachodnią granicą. Młodzi powyjeżdżali do miast, w poszukiwaniu łatwiejszego życia, latarnie wzdłuż szosy palą się nocą i nie pozwalają zerkać na rozgwieżdżone niebo a kogut rzadko budzi o poranku.

Koniec pieśni - tak zatytułowałam tego posta i zapożyczyłam tytuł od Piotra Borowskiego, który o bezpowrotnym przemijaniu zrobił ważny i poruszający film.  Pracując jeszcze w Warszawie, przyczyniłam się do kilku projekcji tego filmu, który zupełnie niesłusznie pozostaje nieznany i rzadko emitowany. Częściej reżyser jeździ z nim po Europie niż po Polsce. Opis tego filmu brzmi tak:

Zimą 1980/81 roku wyruszyłem wraz z trójką moich przyjaciół aktorów na „Wyprawę zimową”. Przez trzy miesiące pokazywaliśmy nasz spektakl na Białostocczyźnie, w strefie przygranicznej pomiędzy Puszczami Augustowską i Knyszyńską.
Chodziliśmy pieszo od wsi do wsi, ciągnąc nasze rzeczy na sankach. Docieraliśmy do wiosek położonych z dala od uczęszczanych dróg. Spotykaliśmy ludzi różnych narodowości i wyznań: staroobrzędowców, Tatarów, prawosławnych, Białorusinów, a także dotarliśmy do enklawy religijnej Wierszalin.
Ci ludzie, w geście wdzięczności za nasze przedstawienie, śpiewali nam swoje pieśni, które utrwaliłem wtedy na taśmach magnetofonowych.

Miałem wtedy nieodparte wrażenie, że na moich oczach gaśnie stary świat, bo wsie wyludniają się, młodzi ludzie odchodzą do miasta, a wśród starych pamięć zanika. Owej zimy roku 1980 przełamywałem opór i nieufność ludzi, wiedząc, że zbieram bezcenne bogactwa odchodzącego świata.

W roku 2007 powróciłem tam, aby im te nagrania oddać lub przekazać je rodzinom tych, którzy już odeszli.
Odszukanie ich dzieci i wnuków stało się spełnieniem i zamknięciem tego, co zrobiłem 27 lat temu. Comiesięczne spotkania, wynikłe z nich rozmowy, wsłuchiwanie się w głos nagrań, udokumentowałem na filmie.

By dotrzeć do prawdy wspomnień, film był kręcony „na żywo”, spontanicznie, bez wstępnego aranżowania sytuacji. Chodziło o bardzo osobisty odzew na bliskich, przodków, na kulturowe dziedzictwo; o to, jak starzy ludzie żyją poprzez pieśń w swych wnukach, dzieciach, następcach, co się dzieje z kulturą po upływie ćwierć wieku, jakim szlakiem biegnie dzisiaj, ten stary ślad. 



Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję OBEJRZYJCIE KONIECZNIE ten wspaniały film. Dzisiejszy wpis zawdzięczam JOLI , która mnie zainspirowała swoimi opowieściami o ludziach z jej okolic. Mam wrażenie, że Koniec Pieśni jest filmem uniwersalnym o tym, co dzieje się na naszych polskich wsiach a do nas, młodszych pokoleń należy żebyśmy nie dali tak łatwo umrzeć temu, co stanowi nasze korzenie.  

10 komentarzy:

  1. Oj Marlenko, mądra z Ciebie dzieucha, oj mądra. My z Tomkiem o tym samym dyskutujemy przez ostatnie dni, że ten piękny, świat ginie na naszych oczach, chociaż tu w górach, zostały jeszcze jego strzępy. Jak długo się obronią, jak długo przetrwają w tym zwariowanym pędzie. Może znajdą się ludzie, którzy go uratują, którzy pokochają i zaakceptują z jego niedoskonałością i ocalą tą resztkę dla potomnych. Bo ja wierzę, że kiedyś nadejdzie dzień, kiedy będziemy po nim płakać i załamywać ręce, ale będzie już za późno...szukaj tej swojej Polany i bądźcie w niej szczęśliwi, tak jak my jesteśmy tu na "naszym końcu świata"

    OdpowiedzUsuń
  2. Acha i koniecznie muszę zobaczyć ten film, buziaki ślę, takie pachnące świeżo udojonym mlekiem :)

    OdpowiedzUsuń
  3. oj tak...tak...brakuje ludzi, którzy chcą po postu żyć, a nie pędzić za kasą...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ze zdumieniem i rozczuleniem przeczytałam o swoim dzieciństwie! Też miałam pretensje o brak wiejskiej babci i też pokochałam trudną dziką wieś, tyle, że nie wschodnią, tylko góralską. Teraz, w tych rejonach, zostały już tylko cepeliowskie resztki. Górale, po masowych emigracjach do Hameryki, wrócili już nie tacy ...
    A w tych stronach gdzie mieszkam robi się coraz bardziej unijnie ...
    Pozdrawiam i jak zwykle życzę powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzę,że wakacje u rodziny na wsi nie poszły w las:))) i dobrze:))!

    OdpowiedzUsuń
  6. Film do obejrzenia zatem koniecznie! :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Może uznasz to za zbytnią dociekliwość i surowość z naszej strony ale... W związku z tym że tak kochałaś tą wieś i to życie jaką szkołę skończyłaś,jesteśmy pewni że SGGW wydział zootechniki :)))? Wydaje się nam że kochasz swoje wyobrażenia o wiejskim życiu a nie wieś.Mieszkamy na wsi od prawie 25 lat ,sporo razy wędrowaliśmy (mieszkamy w 11 miejscu z kolei.Wszystkie nasze wcześniejsze domy na wsi kupowali t/z ,,Warszawiacy" tak je remontowaliśmy że spełniały ich wyobrażenia o wiejskim domu.Znamy w związku z tym przykłady (wiele przykładów) jak bardzo wyobrażenia mijają się z rzeczywistością,znamy z obserwacji ból rozczarowania żeczywistością.
    Nie chcemy wyciągać zbyt pochopnych wniosków ale Twój obraz życia wiejskiego (zapamiętany z dzieciństwa)jest baardzo daleki od realjów i tamtych i obecnych :)))Tamte wakacje sprawiały Ci frajde bo byłaś traktowana jak gość ,,Warszawianka" przy gościach nie mówi się o problemach. Lato na wsi zawsze jest miłe tyle że w Polsce lato to tylko 3-4 miesiące.Krowy, konie,barany...itd.Wiesz że hodując odpowiedzialnie zwierzęta nie ma się urlopów, świąt,zwolnień chorobowych...( w naszym przypadku nie wyjeżdzaliśmy razem nigdy na więcej niż 1 dzień od 24 lat).
    Przepraszamy za zdmuchiwanie pięknego sielskiego obrazka,mamy nadzieję że Uznasz to za dobrą monetę z naszej strony :)
    Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń
  8. Fajne wspomnienia z dzieciństwa. Dobrze, że tak odbierałaś otaczającą Cię rzeczywistość. Zgadzam się z wcześniejszym komentarzem, że obraz wsi obecnie ukazywany jest oczami miastowych, którzy przenieśli się na wieś bo to w modzie. Takim obrazem faszerują nas kolorowe czasopisma. Prawda jednak wygląda trochę inaczej. A jak, będziesz miała okazję przekonać się sama, poznać plusy i minusy takiego życia. Ale tak przecież jest w życiu:) Warto mieć plany i dążyć do ich realizacji, więc mocno trzymam kciuki za "Waszą Polanę".
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  9. I jeszcze ja, Zosia i Janusz mają rację, niestety. Ja też mogę już coś na ten temat powiedzieć, to życie wymaga wiele poświęceń i tak naprawdę, nie wydaje reszty. Od kiedy mamy zwierzęta, nawet głupi wyjazd do Krakowa odbywa się z zadyszką, bo trzeba wracać, bo tam kozy trzeba na łąkę wyprowadzić i psy czekają, nawet dzisiaj rozmawialiśmy o tym z Tomkiem, że my już razem to nigdzie nie pojedziemy. Musisz to wszystko wiedzieć, że to przede wszystkim ciężka harówka, ale ja osobiście, nie wróciłabym do miasta :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Mieszkając na wsi nie zawsze trzeba hodować żywy inwentarz :) ale z czasem i tak pojawią się koty, pies...:)

    OdpowiedzUsuń