Medytuję. Jestem sama i mam okazję na faktyczne pobycie samej ze sobą. To właśnie dla mnie rodzaj medytacji, której chyba nigdy jeszcze nie udało mi się doświadczyć. Człowiek jest jak wiadomo zwierzęciem stadnym i ja nie jestem odmienna w tej kwestii, jednak przychodzi w życiu taki czas, że to stado może się na moment oddalić i nie będzie z tego powodu wielkiego dramatu. Mieszkałam wiele lat sama ale zawsze wśród masy ludzi. Byli koło mnie w pracy, po pracy. Dom był schronieniem na sen i wypoczynek ale wiecznie dookoła ludzie, ludzie, masa ludzi. I to było dobre. Na tamten czas to było na miejscu i tak chciałam żyć. A teraz jest teraz i chwilowo moimi jedynymi kompanami są Niuniol i Bronek. Niuniol zarezerwował chyba na cały sezon ławeczkę przy piecu, które grzeje mu od dołu i z boku a Bronek jest nieodstępującym mnie przyjacielem, który (o la Boga) nie lubi być sam na dworze. Chce koniecznie ze mną, przy mnie, obok, razem. A jak już uda się go samotnie wyprosić na zewnątrz to i tak leży obok domu i czeka.... pewnie aż wyjdę.
Ogień w piecu grzeje domostwo. Strzelają iskry jak oszalałe. Zapoznanie z piecem wymaga czasu. Pierwsze podejścia nie zawsze kończyły się sukcesem. Rozpalanie było na 3, 4 razy. Teraz już wiem co mu potrzebne, żeby od razu nasza współpraca przynosiła oczekiwane efekty. Dziś już wiem, że mokrym drewnem domu nie ogrzejesz. Tli się, żarzy, ale ciepła to nie daje. Suszę więc na górnej półce przynoszone codziennie polana i cieszę się, że edukacja przebiega całkiem sprawnie.
Zwalone dechy po rozebranej komórce, zostały już spiłowane i ułożone na miejsce. Teraz tylko trzeba przykryć folią i przybić gwoździami, żeby deszcz nie zmoczył. Liście zgrabione, zrzucone na kompost. Niektórymi, razem z próchnem, przykryłam korzenie drzew na zimę a resztę suchego listowia Wojtek pod moją nieobecność pozakopywał w dziurach pod drzewami.
Ten samotny czas gospodarzenia jest mi osobiście potrzebny żebym poczuła się tu na dobre u siebie. Nie stało się to, jak wiadomo, natychmiast i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przypominają mi się historie osób, które nie raz na blogach i w normalnej rozmowie, wspominały o tym, iż nie zawsze jest sielankowo i że czasem nasze oczekiwania boleśnie weryfikuje życie. Eeee tam... to mnie nie dotyczy - mówiłam sobie w duchu. Jakiż człowiek, mimo swego wieku, bywa jednak naiwny. Przecież jak się ktoś wyrwał z korzeniami to teraz zakorzenienie trwać musi trochę czasu. Nowe wszystko. Weź i się nie pogub.
No dobra... ale jest obecnie czas na odnalezienie się. ON za zachodnią granicą chwilowo, więc robota nieco zwolniła, a ja układam w głowie to i owo. Pracuję fizycznie i umysłowo. Nie lenię się. No... może wstaję nieco później, ale tylko chwilkę później! :-)
Medytacja powinna przebiegać w ciszy... jednak ja rozkoszuję się w słuchaniu XVII Konkursu Chopinowskiego i ta muzyka przenosi mnie w inny wymiar.
Ciekawe czy mi się znudzi i kiedy mi się znudzi... :-) Ale nie muzyka, tylko ta samotność.
Tymczasem u nas wiele kwitnie, mieni się kolorami ale i przekwita, no i też chyli się ku końcowi. Śliwki w ostatniej chwili zebrane. Pyrkają na ogniu... się robią powidła.
Ale jak już skończyłam pisać i ujrzałam te zdjęcia to jednak szybko dotarło do mnie, że przecież marzenia się spełniają, że jakby zerknąć gdzie ja byłam rok temu o tej porze to widać jak to wszystko pięknie się realizuje, jak plany wdrażamy w życie. Chciałam robić powidła z WŁASNYCH śliwek i właśnie to robię. Włażę na drabinę i na dach domu i cieknie mi śliwkowy sok po palcach, przy uchu bzyczą osy a za plecami przeleci czasem szerszeń... no i to nie jest żadna bajka, ani fabuła ksiązki tylko to się dzieje naprawdę, tu i teraz.
Chodzi tylko o to, że czasem w tej gonitwie za marzeniami można bardzo łatwo zapomnieć, przeoczyć co jest TU i TERAZ i sztuką jest właśnie TEGO nie przeoczyć. O!
Ogień w piecu grzeje domostwo. Strzelają iskry jak oszalałe. Zapoznanie z piecem wymaga czasu. Pierwsze podejścia nie zawsze kończyły się sukcesem. Rozpalanie było na 3, 4 razy. Teraz już wiem co mu potrzebne, żeby od razu nasza współpraca przynosiła oczekiwane efekty. Dziś już wiem, że mokrym drewnem domu nie ogrzejesz. Tli się, żarzy, ale ciepła to nie daje. Suszę więc na górnej półce przynoszone codziennie polana i cieszę się, że edukacja przebiega całkiem sprawnie.
Zwalone dechy po rozebranej komórce, zostały już spiłowane i ułożone na miejsce. Teraz tylko trzeba przykryć folią i przybić gwoździami, żeby deszcz nie zmoczył. Liście zgrabione, zrzucone na kompost. Niektórymi, razem z próchnem, przykryłam korzenie drzew na zimę a resztę suchego listowia Wojtek pod moją nieobecność pozakopywał w dziurach pod drzewami.
Ten samotny czas gospodarzenia jest mi osobiście potrzebny żebym poczuła się tu na dobre u siebie. Nie stało się to, jak wiadomo, natychmiast i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przypominają mi się historie osób, które nie raz na blogach i w normalnej rozmowie, wspominały o tym, iż nie zawsze jest sielankowo i że czasem nasze oczekiwania boleśnie weryfikuje życie. Eeee tam... to mnie nie dotyczy - mówiłam sobie w duchu. Jakiż człowiek, mimo swego wieku, bywa jednak naiwny. Przecież jak się ktoś wyrwał z korzeniami to teraz zakorzenienie trwać musi trochę czasu. Nowe wszystko. Weź i się nie pogub.
No dobra... ale jest obecnie czas na odnalezienie się. ON za zachodnią granicą chwilowo, więc robota nieco zwolniła, a ja układam w głowie to i owo. Pracuję fizycznie i umysłowo. Nie lenię się. No... może wstaję nieco później, ale tylko chwilkę później! :-)
Medytacja powinna przebiegać w ciszy... jednak ja rozkoszuję się w słuchaniu XVII Konkursu Chopinowskiego i ta muzyka przenosi mnie w inny wymiar.
Ciekawe czy mi się znudzi i kiedy mi się znudzi... :-) Ale nie muzyka, tylko ta samotność.
Tymczasem u nas wiele kwitnie, mieni się kolorami ale i przekwita, no i też chyli się ku końcowi. Śliwki w ostatniej chwili zebrane. Pyrkają na ogniu... się robią powidła.
Ale jak już skończyłam pisać i ujrzałam te zdjęcia to jednak szybko dotarło do mnie, że przecież marzenia się spełniają, że jakby zerknąć gdzie ja byłam rok temu o tej porze to widać jak to wszystko pięknie się realizuje, jak plany wdrażamy w życie. Chciałam robić powidła z WŁASNYCH śliwek i właśnie to robię. Włażę na drabinę i na dach domu i cieknie mi śliwkowy sok po palcach, przy uchu bzyczą osy a za plecami przeleci czasem szerszeń... no i to nie jest żadna bajka, ani fabuła ksiązki tylko to się dzieje naprawdę, tu i teraz.
Chodzi tylko o to, że czasem w tej gonitwie za marzeniami można bardzo łatwo zapomnieć, przeoczyć co jest TU i TERAZ i sztuką jest właśnie TEGO nie przeoczyć. O!
z kotem chyba lepiej, trochę odparowałam, może jutro jakiegoś posta o tym sklecę :-)
OdpowiedzUsuńdobrze, że dobrze czujesz się sama. Dobrze ci :-)
no i że plany się realizują, wszystko działa.
Lubię ten stan
OdpowiedzUsuńRozkoszne sam na sam
Cisza i ja
Cisza, ja i czas
Udaję, że świat zamyka się
W tych czterech ścianach, a za nimi pustka
Lubię ten stan
Cisza, ja i czas ...
Ja uwielbiam, razem z Nosowską.
No właśnie właśnie, nie gonić marzeń. Być w nich w środku.
Ano ;)
OdpowiedzUsuńChwilo trwaj ;)
I co... szczęśliwa jesteś ? :)))))))
OdpowiedzUsuńNie zrywam śliwek, strząsam je; mam taki długi kij, zakończony pazurem, łapię nim gałąź i trzęsę, dopóki wszystkie nie oblecą; bo nasze śliwy bardzo stare, wybujałe wysoko, nie dałabym rady z drabiny; a teraz to pewnie będę je ze śniegu zbierać, jak kilkanaście lat temu, kiedy w październiku też sypnęło mocno, i kilka drzew złamało; pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń