środa, 26 czerwca 2013

dobry chłop

O dobrego chłopa jest chyba niezwykle trudno. Ale jak się już takiego ma to trzeba trzymać i chwalić i podziwiać i doceniać i dobrego coś mu pod nos podsuwać a potem... nie dać sobie oczywiście wejść całkiem na głowę.
On jest z tych dobrych. No nie dziwota, przecież jest Mój. Co prawda nie zawsze jest tym chodzącym ideałem ale jakoś mu to wybaczam. Tak jak on zresztą wybacza i mi moje nieidealne chwile. :-)

Najlepsze jest jak w domu jest brudno i od dni kilku nikomu się nie chce sprzątać bo przecież wiadomo, ze szewc bez butów chodzi. Wtedy przychodzę i rzucam tak od niechcenia, że "... wiesz to może ja zupę ugotuję, a TY byś przeleciał szybko odkurzaczem, co?" Czyli tak, jest obietnica czegoś do zjedzenia, najczęściej czegoś smacznego, ale zaraz potem komunikat, że dzielimy się robotą i nie ma nic za darmo. KaPeWu? :-) Tylko, że trzeba wiedzieć kiedy taką propozycję zastosować, bo jak ON rzuci okiem po podłodze i jego wewnętrzny system wartościowania stwierdzi, że jeszcze jest OK, że jeszcze wcale nie tak brudno i że odkurzacza nie warto wyciągać, to wtedy nici z roboty. A potem jak rzucę temat za dwa dni to zacznie narzekać, że ględzę. :-) Więc trzeba wyczuć odpowiedni moment... a wtedy... a wtedy dzieje się to, co dzieje się zawsze czyli prawie generalne porządki. Sortowanie, chowanie, usuwanie kurzu skąd tylko się da, wyrzucanie, przestawianie, zwijanie, a dopiero na koniec ODKURZANIE. A jak jest u Niego super dobry dzień to jeszcze podłoga jest umyta a na koniec On zadowolony i ja szczęśliwa bo zupa zrobiła się w 30 minut. :-)
Ale tak poza tym to ON jeszcze jest majsterkowicz, wynalazca, samouk w dziedzinach wszelakich i złota rączka w jeszcze innych.

A na deser to:
before

after

Chyba "before" bardziej mi się podobało. Ale "after" lepiej smakuje. :-) 
a takie dziwy dzieją się na naszym balkonie. To jest mała przygrywka do tego, co się będzie działo na Naszej Polanie, jeśli tylko ziemia tam żyzna.






Ale musimy się przyznać, że nie mamy samych sukcesów. Kompletnie olała nasze pieszczoty rzodkiewka. A wydawałoby się, że to banał. Poszła w liście i było z tego może z 6 prawdziwych rzodkiewek do zjedzenia. Z liści zrobiłam sałatkę. Teraz wykiełkował drugi rzut rzodkiewek i może ktoś z Was ma sprawdzony sposób na to, co zrobić aby tym razem poszła jednak w korzeń?

Parę weekendów /a w zasadzie Wochenendów/ wstecz byliśmy na bardzo fajnym spotkaniu z pszczołami. Byłoby jeszcze fajniej gdybyśmy wszystko rozumieli, ale i tak warto było popatrzeć,  świeczki z wosku porobić i poczuć adrenalinkę przy pasiece. Co jak co... ale Niemcy takie spędy to potrafią organizować i zawsze jest świetna frekwencja.


po środku, z żółtym znaczkiem na pleckach - Królowa Matka :-)

odlewanie świeczek w kształcie zwierzątek 

odlewanie plastrów wosku, z których potem powstaje m.in. świeczka 





handmade :-)

no i spotkanie z panem Pszczelarzem, który mówił, że jest uczulony na użądlenia pszczół. To akurat zrozumiałam.  

Trzeba uważać żeby Królowa nie usiadła na człowieku bo wtedy przeleci na delikwenta cały rój. Ale co wtedy? Tego już nie zrozumiałam. 











To był fotoreportaż dedykowany Neowieśniakowi, którego poczynania z pszczołami podziwiamy. SzaPoBa. :-)

pozdrowienia dla Was







piątek, 21 czerwca 2013

księżniczki i takie tam inne

Mało o Naszej Polanie. Prawie wcale o niej nie piszę.
Skupienie jest na tym co tu i teraz a na ględzenie o Naszej jeszcze będzie pora. Jeszcze się znudzi.
Zresztą nie mam sobie nic do zarzucenia bo każdy oddech tu czy gdzie indziej, każdy wschód i zachód słońca, każde poranne, oporne wstawanie, każda kawa wypita przed pracą i ból w krzyżu i uśmiech gdy dzień wolny przed nami, każdy gigant Niuniola i jego powrót, każdy mail od najbliższych lub jego brak... to wszystko jest częścią Naszej Polany, naszej drogi do niej. Bywa gorzko i słodko. Smak tej trasy nie jest jednoznaczny i prosty do opisania. Niemoc sprzeciwia się  nadmiernej energii, uśmiech łzom, spotkania tęsknocie. Idziemy, przemy do przodu.

Ale łatwiej jest, gdy skupiamy się na tym co tu, teraz.
Na przykład na tym, że Kamphora z Mojego Podlasia raduje się już swoim miejscem na ziemi. To dodaje skrzydeł, a jakże...

Albo na przykład dzisiaj... spotkałam 4-letnią, polską dziewczynkę. Dziewczynkę o ślicznym i rzadkim imieniu, o włosach jak słoma. Była spragniona rozmowy. Bardzo. Szybko okazało się, że i ja dawno nie rozmawiałam z dzieckiem, z tak fajnym dzieckiem, w ojczystym języku.
Pokazała mi jak się robi ślimaka, potem postała na jednej nodze, przyniosła Reksia, a potem różowe gumki do włosów. Zaplotłam jej warkocza. Obejrzała się w lusterku i powiedziała "Dziękuję". Następnie powiedziała "Jesteś śliczna!". Oniemiałam. A potem kolorowałyśmy księżniczki i Kopciuszka i królewnę Śnieżkę. Było nam dobrze, spokojnie, wesoło, bez napinki.
Musiałam wyjść. Ona nie chciała się rozstawać. Ja też nie. Jedyne co przeszkadzało nam w tej południowej sielance to dźwięk słów jej prababci: "nie ruszaj!", "nie wolno!", "nie męcz pani!", "nie znoś tych zabawek!", "dlaczego zdjęłaś skarpetki??"

"Bo lubię chodzić na bosaka!"

I wreszcie prababcia powiedziała taki oto tekst: "No ja widzę, że już babci nie kochasz... idź sobie z panią", a dziewczynka niewiele myśląc pyta "Mogę iść z Tobą?"

To spotkanie jeszcze mocniej uprzytomniło mi jak bardzo tęsknię za wszystkimi pozostawionymi w Polsce dziećmi moich przyjaciół i znajomych ale przede wszystkim jak mocno tęsknię za naszym własnym potomstwem, którego na razie brak.


sobota, 15 czerwca 2013

tete a tete z lokalesami

Dobrze czasem wrócić do domu wieczorem nietypową trasą. Zamiast 50 minut - ponad 2 godziny, ale za to jakie towarzystwo było na trasie.
Najpierw spotkaliśmy małżeństwo z dwojgiem dzieci. Oni oboje ubrani na biało, dzieciaki przyodziane w szare mundurki. Czerpali przyjemność z wieczornej kąpieli w rzeczce, która jest odnogą Menu - Niddzie. Tata wyszedł z wody pierwszy i czekał aż mama z maluchami wygrzebią się na brzeg, co nie było proste bo brzeg był mocno stromy a nóżęta jeszcze małe i krótkie. Ojciec stał spokojnie ale moim zdaniem wykazywał już oznaki zniecierpliwienia i choć milczał, jego twarz zdradzała, że w myślach już poganiał maluchy. Matka odwrotnie. Cierpliwie i ze spokojem wchodziła do wody chyba ze cztery razy i pokazywała swoim pociechom, że "raz jedna, raz druga noga.... no! teraz Wy". Nie pomagała tylko pokazywała. A młodziaki nie poddawały się i z dziecięcą werwą dawały z siebie wszystko aby dać powód do dumy rodzicom. Wreszcie się udało. Cała czwórka przedreptała pod górę potem przez ścieżkę rowerową, a następnie przez małą łączkę po to tylko, aby ponownie zanurzyć się, tym razem w stawie, na którego środku była wyspa a na niej ich dom. Zmierzchało. Łabędzie popluskały się jeszcze chwilę w wodzie, młode wzorując się na czynnościach rodziców umyły nóżki, przechlapały skrzydełka i popłynęły na zasłużony spoczynek. Tam, gdzie bezpiecznie.

Rzeka Nidda jest jakby młodszą siostrą Menu. Lubimy ją bo jest dzika, nie jest uczęszczana przez żadne pojazdy wodne, znajduje się na peryferiach miasta i okala je niczym wodna wstążka, jak obwodnica. Sporo spacerowiczów i rowerzystów ale jakoś tak ciszej i spokojniej. Jadąc dalej zauważyliśmy kolejne małżeństwo - gęsi kanadyjskie z 6-stką maluchów, nieco już starszych niż łabędziątka. Także zażywali wieczornej kąpieli przy brzegu, podskubując korzonki namoczonych traw. Dalej brzegiem zarządzały 3 czaple siwe, które stojąc w bezruchu, w odstępach około 10-20 metrów, skupione były na wieczornym połowie. Przecież ryby wieczorem najlepiej biorą, co nie?

Gdy Nidda połączyła się już z Menem, w zasadzie już się ściemniło a my wjechaliśmy na trasę, która miała nas zaprowadzić prosto do domu. Wtem na środku ścieżki rowerowej, po której mkną rowery często jak szalone, zauważyłam jego... Jelonka Rogacza. To było drugie moje spotkanie w życiu z tym urokliwym chrząszczem. Za pierwszym razem usiłował wtargnąć do mojego namiotu, nad jeziorem Wiartel na Mazurach i wtedy nie byłam tak mocno zachwycona jego wizytą choć doceniłam wygląd i wyjątkowe poroże. Wczoraj zatrzymaliśmy się koło niego, tym samym spowalniając nadjeżdżających rowerzystów bo chcieliśmy poczekać aż przejdzie na drugą stronę. A on zaczął iść środkiem wzdłuż ścieżki. ON wziął w końcu patyk, pomógł Panu Chrząszczowi uczepić się jego końca i przeniósł Jelonka na drugą stronę.
Dziś przeczytałam, że w Polsce szacuje się iż Jelonków jest około 1000 sztuk /sic!/ - nie wiem ile może być ich w Niemczech.


środa, 12 czerwca 2013

wsteczny

Moja serdeczna Sroka jest w połowie Włoszką. W Polsce mieszka od paru lat i tak jak kiedyś mówiła "jestem pół Włoszką, pół Polką" tak teraz mówi "Jestem pół Polką, pół Włoszką". Różnica mała, subtelna... a jednak.
Sroka potrafi pięknie i jak nikt naśladować ruch uliczny w Rzymie. Klnie po włosku tak, że brzmi to jak  poezja. Nigdy nie będąc w Rzymie, doskonale wiem jak tam jeżdżą, jak stoją w korkach, jak się wpychają, jak wyzywają się w najróżniejszych konfiguracjach.
Sroka zaproszając do Polski znajomych z Włoch, zawsze prezentuje im następującą sytuację: podczas jazdy autem, wpuszcza kierowcę, który akurat chce zmienić pas i .... "O Uważaj, Uważaj, Guardi!!!" - mówi po włosku Sroka "Zobacz co on teraz zrobi, patrz uważnie" i w tym momencie kierowca wpuszczony przez Srokę co robi? wiadomo... włącza światła awaryjne celem podziękowania za ten jakże miły gest. Włosi czasem nie dowierzają, mówią że to był przypadek, że przez pomyłkę światło mu się włączyło i proszą o powtórzenie akcji - i dopiero wtedy są niezwykle zaskoczeni polską łał!!! KULTURĄ jazdy. Taaa.....
Tutaj normą jest to, że gdy śmieciara rano zablokuje uliczkę osiedlową, zatrzymując się co kilka metrów celem pobrania zawartości kontenerów, kierowcy stojący za śmieciarą, często w dość długim ogonku, czekają cierpliwie aż panowie śmieciarze wykonają swoją pracę. Nikt tu nie trąbi. Nikt tu od baranów nikogo nie wyzywa, nie pogania, nie widać nawet grama irytacji u kierowcy czekającego. Stoi się, mimo iż godziny poranne a do pracy na czas trzeba zdążyć.
Tutaj, gdy jedziemy autem, planując zaparkowanie samochodu i zobaczymy wolne miejsce, ale nasz refleks zadziała z opóźnieniem i nie wyhamujemy na czas... to jednak hamujemy, wrzucamy wsteczny i cofamy. Nie ważne czy za nami ktoś jedzie. Nie nie trzeba się stresować. Poczeka ten kto jedzie za nami, a czasem są to nawet 3 samochody, i bywa że one też wrzucają wsteczne i też cofają bo przecież my musimy zaparkować. Nikt nie stuka się w głowę, nie wymyśla mi od tlenionych blondynek, nawet wtedy gdy parkowanie tyłem równolegle do ulicy, nie wyjdzie mi za pierwszym razem.

W sumie jakby się zastanowić to tutaj nie jest przecież wcale tak źle.
Ludzie uprzejmi, zarobki więcej niż dobre, praca dla chcącego jest, przyszłość można sobie układać, wystarczy języka się dobrze nauczyć, awansować tu czy gdzieś indziej i żyć. Ścieżki rowerowe są w ilości każdej, ale w sumie po co mi one... auto dobre wystarczy mieć, markowymi ciuchami ciało ozdabiać, mieszkanie nie takie znów duże /90 metrów na te warunki to jak u nas 45-50m/ kupić lub wynająć, na dobrą emeryturę zapracować, potem na stare lata kupić sobie nowego mercedesa, jeździć nim do sklepu, potem podlewać kwiatki w ogrodzie, chodzić co tydzień do fryzjera, zatrudnić panią do sprzątania i ogarnięcia domu, wyjeżdżać na wakacje... teoretycznie żyć nie umierać.

A jednak włącza mi się ciągle ten wsteczny i za żadne skarby jedynka nie wchodzi. Nie, nie i jeszcze raz nie!!!!


niedziela, 9 czerwca 2013

śmy się dziś poprzechadzali po okolicy

i okazało się, że wiele się dzieje po ulewnym deszczu ale i  tak w ogóle...
















niestety sąsiadujący z naszą okolicą las, przecina w pewnym miejscu takie oto coś... nie dość, że aut sznur o jeszcze po niebie stalowe ptaki latają... ale idzie przywyknąć jakoś... cóż robić (?)


A za chwilę znów sielski spokój i tempo znacznie wolniejsze...








Skręcając w uliczkę, którą jeszcze nigdy nie chadzaliśmy, odkryliśmy wielkie i ogólnodostępne dla zwiedzających szklarnie



do których przylega szklarniowa, klimatyczna i tylko w weekendy otwarta kawiarenka.


a zaraz obok rośnie las pomidorów





miło było