Dawno dawno temu za domkiem mojej babci, stała przylegająca do jego ściany zewnętrzna komórka. Był to średnio solidny mały domek, pokryty papą, zamykany na kłódkę, z drzwiami, które lekko opadały na zawiasach, co było zawsze powodem trudności w otwieraniu. Przynajmniej dla moich małych niegdyś rączek. Przed wejściem do komórki, obok drzwi, zawsze wisiała jakaś misternie utworzona pajęczyna, a na środku niej królował oczywiście jakiś obrzydliwy krzyżak. Mimo strachu przed nim, ciekawość aby ponownie zajrzeć do środka była o wiele większa.
Komórka była składzikiem wszystkiego co w domu stać nie mogło, tudzież się nie mieściło lub było zużyte, stare ale nie kwalifikowało się do wyrzucenia "bo a nuż się jeszcze kiedyś przyda". U sufitu wisiały suszki, które babcia uprawiała w ogródku, bukieciki majeranku, stary ceramiczny anioł i inne przedmioty, których już nie pamiętam. Po prawej stronie stał stary kredens, który teraz po latach chętnie bym pewnie przyjęła pod swój dach. Wtedy był tylko starym gratem, który dawno został zastąpiony w kuchni nowocześniejszymi meblami, choć z perspektywy czasu stwierdzam, że wcale nie ładniejszymi.
W workach były stare ubrania. Te śmierdziały stęchlizną ale uwielbiałam się w nie przebierać i wyobrażałam sobie, że jestem bohaterką jakiegoś filmu kostiumowego. Stare, za duże buty, pierwsze obcasy (i ostatnie bo nie chadzam), jakieś peleryny ze starych ścinków materiału (babcia była krawcową). No i najważniejszy sprzęt w komórce czyli motorower Romet mojego taty. Pierwszy był żółty ale ... został skradziony. A potem kupił nowszy model, czerwony, który został po latach sprzedany i dokładając nieco funduszy, rodzice kupili malucha.
Komórka nie była idealnym miejscem do zabaw według dorosłych, ale jak na straży była tylko babcia to zawsze udawało mi się jakoś tam wtargnąć. Czas wtedy się zatrzymywał, a ja wiedziałam, że robię coś zakazanego, bo w każdej chwili przecież mógł wkroczyć ktoś i skraść mi te intymne, dziecinne chwile.
Drugim takim tajemnym miejscem intensywnie pachnącym majerankiem, do którego wejść było o wiele, wiele trudniej był strych mojej ciotki, która mieszkała w przyległym domu do babcinego. Tam skarbów było więcej i były one o tyle bardziej nasączone tajemniczością i magią, że rzadziej były eksplorowane, ryzyko większe, no i jakby porządek zdecydowanie godny naśladowania. Tam miałam odwagę wejść tylko z moim kuzynem, dla którego nie było zakazów, nie było świętości i od najmłodszych lat broiłam razem z nim ale pod przykrywką jego pomysłowości.
Dziś gotując zupę, zanurzyłam nozdrza w słoiczku z majerankiem i te wspomnienia wróciły tak szybko jak można pstryknąć palcami. Nostalgia za krajem, za krainą dzieciństwa, za miejscem, którego zwyczajnie już nie ma. Dom babci został przebudowany, komórka siłą rzeczy rozebrana, dom ciotki zburzony bo skrzyżowanie ulic Górczewskiej i Lazurowej w niczym nie przypomina już miejsca, o którym piszę.
Deweloperka zagnieździła się tam wiele lat temu i po kawałku wycinała z krajobrazu, to co stanowiło początek mojej pamięci. Dobrze, że obrazy te noszę głęboko w sercu a gdy chcę się tam przenieść na chwilę na dobre, wystarczy otworzyć słoiczek...
Komórka była składzikiem wszystkiego co w domu stać nie mogło, tudzież się nie mieściło lub było zużyte, stare ale nie kwalifikowało się do wyrzucenia "bo a nuż się jeszcze kiedyś przyda". U sufitu wisiały suszki, które babcia uprawiała w ogródku, bukieciki majeranku, stary ceramiczny anioł i inne przedmioty, których już nie pamiętam. Po prawej stronie stał stary kredens, który teraz po latach chętnie bym pewnie przyjęła pod swój dach. Wtedy był tylko starym gratem, który dawno został zastąpiony w kuchni nowocześniejszymi meblami, choć z perspektywy czasu stwierdzam, że wcale nie ładniejszymi.
W workach były stare ubrania. Te śmierdziały stęchlizną ale uwielbiałam się w nie przebierać i wyobrażałam sobie, że jestem bohaterką jakiegoś filmu kostiumowego. Stare, za duże buty, pierwsze obcasy (i ostatnie bo nie chadzam), jakieś peleryny ze starych ścinków materiału (babcia była krawcową). No i najważniejszy sprzęt w komórce czyli motorower Romet mojego taty. Pierwszy był żółty ale ... został skradziony. A potem kupił nowszy model, czerwony, który został po latach sprzedany i dokładając nieco funduszy, rodzice kupili malucha.
Komórka nie była idealnym miejscem do zabaw według dorosłych, ale jak na straży była tylko babcia to zawsze udawało mi się jakoś tam wtargnąć. Czas wtedy się zatrzymywał, a ja wiedziałam, że robię coś zakazanego, bo w każdej chwili przecież mógł wkroczyć ktoś i skraść mi te intymne, dziecinne chwile.
Drugim takim tajemnym miejscem intensywnie pachnącym majerankiem, do którego wejść było o wiele, wiele trudniej był strych mojej ciotki, która mieszkała w przyległym domu do babcinego. Tam skarbów było więcej i były one o tyle bardziej nasączone tajemniczością i magią, że rzadziej były eksplorowane, ryzyko większe, no i jakby porządek zdecydowanie godny naśladowania. Tam miałam odwagę wejść tylko z moim kuzynem, dla którego nie było zakazów, nie było świętości i od najmłodszych lat broiłam razem z nim ale pod przykrywką jego pomysłowości.
Dziś gotując zupę, zanurzyłam nozdrza w słoiczku z majerankiem i te wspomnienia wróciły tak szybko jak można pstryknąć palcami. Nostalgia za krajem, za krainą dzieciństwa, za miejscem, którego zwyczajnie już nie ma. Dom babci został przebudowany, komórka siłą rzeczy rozebrana, dom ciotki zburzony bo skrzyżowanie ulic Górczewskiej i Lazurowej w niczym nie przypomina już miejsca, o którym piszę.
Deweloperka zagnieździła się tam wiele lat temu i po kawałku wycinała z krajobrazu, to co stanowiło początek mojej pamięci. Dobrze, że obrazy te noszę głęboko w sercu a gdy chcę się tam przenieść na chwilę na dobre, wystarczy otworzyć słoiczek...
Miejsca mojego dzieciństwa też już nie ma. Do stoi, ale chyba ze cztery w nim rodziny, ogród zniknął. Od frontu poszerzyli ulicę, a z tyłu jakieś ganki dobudowane w miejscu rabaty wiosennej mojej mamy z tulipanami, hiacyntami, narcyzami. Ogród dzieciństwa G. zmniejszył się do rozmiarów ręcznika, pobudowali na nim dwa bloki czteropiętrowe w miejsce jabłoni i grusz, krzaków porzeczki i malin. Dobrze, że mamy te obrazy w pamięci i możemy tworzyć nasze miejsce, choćby tylko na czas naszego żywota.
OdpowiedzUsuńZnikające ogrody, zabudowywane podwórka, wybetonowane skwerki, polikwidowane trzepaki....
UsuńWarto przekazywać tę wiedzę, wspomnienia dalej. Ja tak mało wiem o moich przodkach i ich "podwórkach". Dopiero teraz zaczęłam kolekcjonować po woli wieści od nich. Ciekawe jakie im towarzyszyły zapachy i widoki... :-)
Chyba nie ma nikogo, komu zachowały się w realnym świecie, miejsca dzieciństwa. Wielkie zmiany, inni ludzie. Nasze miejsca dzieciństwa, stają się nimi dla innych dzieci.
OdpowiedzUsuńBez majeranku ani rusz! Najbardziej kojarzy mi się z ziemniaczanką, grochówką i pierogami ruskimi ... mmmm
Majeranek w kuchni doceniłam niestety nie tak dawno. Ale teraz biorę go garściami i rozcieram w dłoniach... i .... zamykam oczy. :-)
UsuńA co do miejsc... czasem zdarza się znaleźć miejsca, które wydają się jakby kompletnie niezmienione od lat. Stare wille w Milanówku pod Warszawą są takim miejscem. Ciekawe co powiedzieliby o tym ich mieszkańcy. :-)
A z mojego dzieciństwa dużo ocalało, solidne kamienice stoją, do Parku Jordana dwa kroki, tylko on mniejszy się wydaje, kiedyś dżunglą zdawał się nieprzebytą. I u przyjaciółki z dzieciństwa byłam z wizytą w czasie Świąt na sąsiedniej ulicy w ogromnym, pięknym mieszkaniu, które rozbrzmiewa jeszcze echem naszych zabaw sprzed lat. A majeranek świeży, w palcach roztarty, zapach ma wspaniały! Ale taki ze słoiczka też daje czadu : )
OdpowiedzUsuńoooo proszę u Łucji bez zmian :-) PIĘKNIE!!!
Usuń"moje" miejsce mogłoby być, bo istnieje fizycznie, nie ma tylko ogrodu, jest klepisko i parking, i komu to przeszkadzało...
OdpowiedzUsuńno i jaka to zupa, hm? żurek, grochówka, fasolówka?
ta ostatnia... :-) jak się nie jada mięsiwa to trza sobie strączkowo jadłospis urozmaicać :-) całe szczęście, że oboje wszelakie strączki lubimy....
Usuńtak, "i komu to przeszkadzało" - ja bym tu jednak postawiła znak zapytania (?)
no tak, ? jest na miejscu, ale i ?!? oraz !?!
UsuńFasolówka, powiadasz. Gotuję ostatnio zupę co drugi dzień, z racji zimy i kiblowania w domu. I coraz bardziej blogowe te zupy- dzisiaj wąchałam majeranek;-))) bo zalewajka, kilka dni temu dokładałam świeżą kiszoną kapustę do zupy strączkowej ( z takiej mieszanki różnych strączków. A kapusta to pomysł Basika, pyszny.)
ale, i, oraz? że przepis podać? nie wiem czy to ma koleżanka na myśli :-)
Usuńja to po prostu dzień wcześniej moczę fasolę w wodzie (zaczynam się wystrzegać puszek) i gotuję, następnie w garnku smażę cebulę na oliwie z przyprawami różnistymi z majerankiem w roli głównej :-), a potem dodaję pokrojoną marchew i też obsmażam z cebulą. Dolewam wody i gotuję. Dorzucam fasolę i kartofle, dużo kartofli (bo ON uwielbia je w zupie). Można dorzucić garść soczewicy. Doprawiamy jeszcze do smaku. U mnie zupa powstaje w chwili przyrządzania więc z konkretnym przepisem zawsze jest problemo. Ściski Megi i smacznego :-)
To dziwne, ale chyba właśnie nie widoki czy dźwięki a zapachy i smaki najłatwiej przenoszą nas w przeszłość...
OdpowiedzUsuńPzdr.
nie wiem czy dziwne, może zmysły smaku i węchu mają doskonalszą pamięć fotograficzną od wzroku naszego. Chyba tak to można tłumaczyć... ale faktycznie DZIWNE TO :-)
Usuń