Zacznę od tego, że ostatni dzień mojej pracy był bardzo milutki i dla co poniektórych dość upojny. Moi koledzy z kuchni bowiem zawsze na koniec dnia pracy proszą o lampkę białego wina i o piwko. W czasie degustacji owych trunków sprzątają kuchnię i przygotowują się do dnia następnego. Zazwyczaj wypijali jedną, no góra dwie takie kolejki. W dniu, w którym przyszło mi się pożegnać z restauracją kolejkom tym nie było końca. Ponieważ sama miałam sporo pracy i nawet ON przyjechał wcześniej po mnie, żeby pomóc mi przy niektórych obowiązkach, podawałam do kuchni kolejne kolejki :-) i nie kontrolowałam sytuacji. Dopiero gdy mój szef zapytał "kiedy jemy kolację?", zajrzałam do kuchni a tam.... obaj koledzy zapewne widzieli mnie w kilku egzemplarzach na raz bo obaj ledwo trzymali się na nogach. Było to miłe bo zinterpretowałam to jako zapicie smutku związanego z mym odejściem, a co tak naprawdę ich wiodło do mnie po coraz to nowe kolejki alkoholowe to tylko oni sami dobrze wiedzą.... albo i nie. :-)
Szef mocno uścisnął na koniec mą dłoń i powiedział, że jakby cokolwiek, kiedykolwiek to zawsze mogę wrócić i że jest mu smutno z powodu mego odejścia i takie tam.... miłe słowa. Co prawda na co dzień nie okazywał mi nigdy takich entuzjastycznych dowodów sympatii dla mej skromnej osoby, śmiał się często z mojego niemieckiego i czepiał się jak było zbyt mało ludków w restauracji, ale takie są widać przywileje szefów, że rzadko chwalą a częściej ganią i to zazwyczaj bez powodu.
W każdym razie następnego dnia ok 14:00, po wyspaniu się i po szybkich przygotowaniach ruszyliśmy z NIM na rowerową wyprawę, która była z grubsza zaplanowana ale i tak z godziny na godzinę zmieniała swój bieg, szlak i trasę. Mieliśmy jechać wzdłuż Menu aż to Renu, ale zaraz za rogatkami Frankfurtu /jeśli o rogatkach tego miasta w ogóle da się mówić/ stwierdziliśmy, że ilość fabryk i wszelakich industrialnych krajobrazów jest tak samo imponująca jak dołująca i szybko zerkając na mapę udaliśmy się na północ, zostawiając tym samym Men i przygodę z Renem daleko za sobą. Zaczęły się górki, mniejsze lub większe ale nonstop pod górę. Jedną górę nawet okrążyliśmy dookoła, poszukując z nadzieją miejsca na nocleg ale nie udało się i trzeba było jechać dalej. Wreszcie gubiąc widok frankfurterskich drapaczy chmur, udało nam się znaleźć piękną polanę, z widokiem na inne polany i pola i tam spędziliśmy pierwszą spartańską noc pod chmurką. Z duszą na ramieniu rozpaliliśmy malutkie ognisko w celu zagotowania herbaty i upitraszenia ciepłej strawy, co rankiem okazało się czynem wielce niestosownym, bowiem obudził nas pewien pan z psem jamnikiem u nogi, tłumacząc na "dzień dobry", że takie dzikie campingowanie w Niemczech jest niestety zabronione, ogień tym bardziej. Hak mu w smak. No niestety, Niemcy to nie Skandynawia i choć wciąż sobie to w głowie powtarzam i tłumaczę i eksplikuję to jednak sercem północną kobietą jestem i trudno mi ten fakt zaakceptować. I choć o zimne serce posądzić mnie nie można, to skandynawskie zwyczaje bliskie mi są niezmiernie. Choćby ze względu na tę wolność korzystania z ziemi, natury i przyrody.
A tak sobie właśnie tę herbę gotowaliśmy
Dzień kolejny powitał nas nie mniejszym słońcem niż poprzedni. Pogoda była naszym sprzymierzeńcem. Krajobrazy też. Ilość inspiracji, jaka krążyła po mej głowie przepełniała mnie to bólu. Tereny, przez które jechaliśmy wypełnione były dojrzewającymi jabłoniami, co w kontakcie z prażącym słońcem dawało niezapomniany aromat, który przypominał mi dziecięce lata i gotowany kompot z jabłek. Ten zapach przypomina mi zawsze dzieciństwo, szaleństwa u babci, bieganie bo grządkach, skubanie słonecznika, pielenie ogródka i beztroski spokój.
No i moja relacja /pewnie i tak już dość obszerna/ nie może być pozbawiona choć lakonicznej informacji o domach i niezwykłym smaku, z jakim są one wykończone, ozdobione, odrestaurowane i zadbane. Spontaniczne dekoracje kwiatowe, doskonale dopasowane kolory, pomysłowe rozwiązania dotycząca tarasów i werand, schodów czy okien. Nie było czasu żeby nonstop zatrzymywać się aby fotografować te cacka. Mamy kilka pamiątek, a tymczasem ja zamieszczam klasyczne okiennice, które swoją prostotą zapisały mi się w pamięci i po obejrzeniu setek różnych propozycji, pod tym właśnie kątem będziemy w przyszłości rozważać ich ostateczny wygląd na naszych oknach. No bo to, że okiennice będą jest pewne jak 2 x 2 jest 4.
A ostatniego dnia ON dojrzał jak rosły koło naszego legowiska... no więc grzechem byłoby nie zabrać ich do domu. :-)
Szef mocno uścisnął na koniec mą dłoń i powiedział, że jakby cokolwiek, kiedykolwiek to zawsze mogę wrócić i że jest mu smutno z powodu mego odejścia i takie tam.... miłe słowa. Co prawda na co dzień nie okazywał mi nigdy takich entuzjastycznych dowodów sympatii dla mej skromnej osoby, śmiał się często z mojego niemieckiego i czepiał się jak było zbyt mało ludków w restauracji, ale takie są widać przywileje szefów, że rzadko chwalą a częściej ganią i to zazwyczaj bez powodu.
W każdym razie następnego dnia ok 14:00, po wyspaniu się i po szybkich przygotowaniach ruszyliśmy z NIM na rowerową wyprawę, która była z grubsza zaplanowana ale i tak z godziny na godzinę zmieniała swój bieg, szlak i trasę. Mieliśmy jechać wzdłuż Menu aż to Renu, ale zaraz za rogatkami Frankfurtu /jeśli o rogatkach tego miasta w ogóle da się mówić/ stwierdziliśmy, że ilość fabryk i wszelakich industrialnych krajobrazów jest tak samo imponująca jak dołująca i szybko zerkając na mapę udaliśmy się na północ, zostawiając tym samym Men i przygodę z Renem daleko za sobą. Zaczęły się górki, mniejsze lub większe ale nonstop pod górę. Jedną górę nawet okrążyliśmy dookoła, poszukując z nadzieją miejsca na nocleg ale nie udało się i trzeba było jechać dalej. Wreszcie gubiąc widok frankfurterskich drapaczy chmur, udało nam się znaleźć piękną polanę, z widokiem na inne polany i pola i tam spędziliśmy pierwszą spartańską noc pod chmurką. Z duszą na ramieniu rozpaliliśmy malutkie ognisko w celu zagotowania herbaty i upitraszenia ciepłej strawy, co rankiem okazało się czynem wielce niestosownym, bowiem obudził nas pewien pan z psem jamnikiem u nogi, tłumacząc na "dzień dobry", że takie dzikie campingowanie w Niemczech jest niestety zabronione, ogień tym bardziej. Hak mu w smak. No niestety, Niemcy to nie Skandynawia i choć wciąż sobie to w głowie powtarzam i tłumaczę i eksplikuję to jednak sercem północną kobietą jestem i trudno mi ten fakt zaakceptować. I choć o zimne serce posądzić mnie nie można, to skandynawskie zwyczaje bliskie mi są niezmiernie. Choćby ze względu na tę wolność korzystania z ziemi, natury i przyrody.
A tak sobie właśnie tę herbę gotowaliśmy
Dzień kolejny powitał nas nie mniejszym słońcem niż poprzedni. Pogoda była naszym sprzymierzeńcem. Krajobrazy też. Ilość inspiracji, jaka krążyła po mej głowie przepełniała mnie to bólu. Tereny, przez które jechaliśmy wypełnione były dojrzewającymi jabłoniami, co w kontakcie z prażącym słońcem dawało niezapomniany aromat, który przypominał mi dziecięce lata i gotowany kompot z jabłek. Ten zapach przypomina mi zawsze dzieciństwo, szaleństwa u babci, bieganie bo grządkach, skubanie słonecznika, pielenie ogródka i beztroski spokój.
No i moja relacja /pewnie i tak już dość obszerna/ nie może być pozbawiona choć lakonicznej informacji o domach i niezwykłym smaku, z jakim są one wykończone, ozdobione, odrestaurowane i zadbane. Spontaniczne dekoracje kwiatowe, doskonale dopasowane kolory, pomysłowe rozwiązania dotycząca tarasów i werand, schodów czy okien. Nie było czasu żeby nonstop zatrzymywać się aby fotografować te cacka. Mamy kilka pamiątek, a tymczasem ja zamieszczam klasyczne okiennice, które swoją prostotą zapisały mi się w pamięci i po obejrzeniu setek różnych propozycji, pod tym właśnie kątem będziemy w przyszłości rozważać ich ostateczny wygląd na naszych oknach. No bo to, że okiennice będą jest pewne jak 2 x 2 jest 4.
A ostatniego dnia ON dojrzał jak rosły koło naszego legowiska... no więc grzechem byłoby nie zabrać ich do domu. :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz