środa, 20 maja 2015

Frajtag tfuuuu.... piąteczek!!!!

Kochani, piątek będzie od najbliższego piątku nareszcie piątkiem. Piątkiem po polsku.
Ruszamy z rańca. Niuniol na głodzie bo relanium trzeba będzie zaaplikować a my ze stosem kanapek i termos na drogę. Bambo 4 lata temu na swój głód już w Częstochowie zareagował wielkim kocim NIEEE i poczęstował się pod naszą nieobecność w aucie (nieee... nie zostawiamy zwierząt w upalne dni zamkniętych w aucie) naleśnikami z serem i jabłuszkiem, wykonanymi na drogę przez ciocię Agnieszkę.
Jesteśmy zmęczeni. Oj bardzo. I tym rozkrokiem i pracą i perspektywą ładowania tego dobytku. No ale nie poddajemy się. Jesteśmy egzemplarzami szybko ładującymi baterie, więc oczekujemy, że im bliżej do granicy tym będziemy mieli więcej kresek jeśli idzie zasięg i moc.
Dziś to na tyle.
A tak oto kwitną niemieckie storczyki kukawki.....









piątek, 15 maja 2015

po portugalsku raz jeszcze

Koniec naszego pobytu w Niemczech postanowiliśmy uczcić ponowną wizytą w naszym ulubionym mieście tj. w Porto. Byliśmy tam tym razem z moją Mamą, która bardzo po woli rozkręcała się ze swym entuzjazmem do tego miejsca i miałam nawet na początku wrażenie, że nieco przereklamowałam jej to Porto i że spodziewała się po naszych wcześniejszych opowieściach czegoś więcej. To prawda, że pogoda tym razem była mocno kapryśna a to właśnie ona w dużej mierze decyduje o kolorycie tego miasta. W promieniach słońca kamieniczki, mosty i blask rzeki Douro prezentują się o wiele atrakcyjniej i pokazują w pełnej krasie wszystkie barwy. Jednak deszczowe chwile przeplatały się idealnie ze słońcem i tak manewrowała kapitalnie ta pogoda, że w efekcie ani razu nie udało nam się zmoknąć. A moja Mama z każdym dniem chłonęła to miasto wszystkimi komóreczkami i po woli dawała mu się porwać do tego stopnia, że po powrocie wyrzekła słowa, które zaskoczyły mnie najbardziej "Zawsze chciałam drugi raz pojechać do Paryża ale teraz chciałabym do Porto"

Bo to miasto ma w sobie coś, co trudno znaleźć już w innych miejscach w Europie. Nie byłam oczywiście wszędzie ale to co na początku i przez cały czas pozytywnie uderza to fakt, że w Porto nie ma prawie żadnych sieciowych sklepów. Oczywiście kilka uliczek z odzieżowymi markami znanymi w Europie można namierzyć ale nie ma marketów znanych nam z naszych polskich osiedli tudzież niemieckich przybytków. Ma się wrażenie, że Porto (o ile nie cała Portugalia bo tego nie wiem) to maleńkie rodzinne sklepiki czy to z artykułami spożywczymi, czy to piekarnie, kawiarnie czy też warzywniaki. Dodatkowo ważnym punktem na mapie miasta jest wielki bazar warzywno-owocowo-rybno-mięsny, gdzie co rano spotykają się mieszkańcy i zaopatrują tam swoje domowe spiżarnie. Turyści też mogą znaleźć tam coś dla siebie bo są tam także stoiska z pamiątkami, które jednak nie są moim zdaniem tak nachalne i kiczowate jak to czasem widuje się w tego typu miejscach.
Nie spotkałam w Porto żadnych centrów handlowych a jak już raz do jednego trafiliśmy to okazało się to ono kameralnym, niszowym miejscem, gdzie małe sklepiki z rękodziełem i lokalnymi produktami mieszają się z fajnymi kafejkami i barami z tanim, smacznym jedzeniem. Wszystko prowadzone przez ludzi, od których aż bije pasja i miłość do tego miasta.

Do tego wszystkiego nie można zapomnieć o miejscu, którego (jak zresztą większość pozostałych) sami byśmy nie odkryli, a które swoją urodą przyćmiło inne obiekty odwiedzone tym razem. Otóż jest to księgarnia Lello, która powstała w 1906 roku i do tej pory prowadzona jest przez tych samych właścicieli. Księgarnia ta zajęła TRZECIE miejsce w rankingu najpiękniejszych księgarni świata. Wcale się temu nie dziwimy.
Mówi się, że miejsce to stało się w dużej mierze inspiracją dla J.K. Rowling podczas pisania "Harrego Pottera" (mówi się... bo ja z Harrym to raczej na bakier jestem) i oprócz tego, że księgarnia zachwyca swą urodą to z pewnością ten pierwszy fakt nie pozostaje bez znaczenia jeśli idzie o ilość zwiedzających owo miejsce. Księgarnia jest stosunkowo mała, więc tłumy przewijające się przez nią każdego dnia, z pewnością nie ułatwiają zakupów. Jednak o dziwo, panuje tam dość spokojna i cicha atmosfera. Ludzie w milczeniu podziwiają przepiękne i oryginalne schody, które zdecydowanie dominują oraz witraż umieszczony na suficie, przez który do pomieszczenia wpada ciepłe światło. Ściany zdobią stare witrynki, w których nadal leżą przykurzone woluminy i nadają dodatkowo tajemniczy charakter temu miejscu.

W Porto nie ma sieciowych księgarni. Ta jest tylko kolejnym a może pierwszym dowodem na to, że stare miejsca, związane z miastem swoją historią, nadal cieszą nie tylko turystów ale przede wszystkim mieszkańców. Są potrzebne i nikt nie ma zamiaru zastępować ich klonami, które stawiają na wysoką sprzedaż i skupiają się swoją działalnością tylko na marketingowych chwytach.











Władze Porto urządziły w budynku starego więzienia Muzeum Fotograficzne, które udostępnione jest dla zwiedzających za darmo. Wnętrza są przepiękne. Grube monumentalne mury. Stare więzienne cele służą jako sale wystawowe. Wewnątrz wystawy młodych artystów a na górze stała ekspozycja w postaci eksponatów aparatów fotograficznych od tych pierwszych, do prawie współczesnych. Wspaniały przekrój historii fotografii a z okien więzienia dodatkowo piękna panorama miasta.









Porto jest miastem, które tak czy siak prędzej czy później będzie musiało znaleźć jakiś lek na tego robaka, który je zjada. Jednak to ten robak - ślad czasu widoczny na murach, na kostce brukowej, nawet na twarzach mieszkańców jest paradoksalnie bodźcem, który nas osobiście przyciąga do tego miasta. No i fado, fado, fado.
Nasza druga wycieczka nie byłaby jednak nawet w połowie tak ciekawa, gdyby nie obecność Doroty, która znów nas pięknie ugościła i była blisko nas służąc wiedzą i serdecznością na każdym kroku. To Anioł nie człowiek. Chodząca encyklopedia o Porto. Mamy szczęście do dobrych ludzi.






czwartek, 14 maja 2015

siedem srok za jeden ogon

Mam ku temu tendencje. Głowa paruje czasem od namiaru pomysłów, idei, rozwiązań, planów. Każdemu z nich poświęcam sporo myślenia a potem z wielu owych zaświtań w głowie niewiele wynika. Uczę się koncentrowania na jednym, głównym i najważniejszym choć sytuacja temu nie sprzyja. Otworzył się wór wolności, niezależności i możliwości ku których rwie się serce ale nie zawsze są do tego siły przerobowe.
Nowe życie a w zasadzie czemu nowe.... to ciąg dalszy nadal tego samego, tylko kolejny etap....
A więc ten nowy etap pozwala zaprogramować wiele rzeczy od zera, od początku, świadomie i z sercem. Grunt to wybrać ten najsilniejszy trop, ten zapach, ku któremu nozdrza rwą się a siła owa prowokuje do działania. Jeszcze brak nieco samoorganizacji, systematyczności i sumienności. Co to jest? Strach, lenistwo, a może jednak niewiara we własne siły? Serce mówi, że się uda, a rozum, wiadomo jak to on, podsuwa moc katastroficznych wizji. Bo być na swoim to z jednej strony wielka odpowiedzialność a z drugiej jednak ta rozluźniająca świadomość, że wszystko zależy od nas i czy dziś czy jutro to jednak przecież jakoś to będzie.
Marzy mi się więcej subordynacji i samodyscypliny. No chyba, że wzorem szkół demokratycznych, powinnam poczekać na TEN moment, w którym mi się zachce i nic ani nikt nie będą mnie do niczego zmuszać. I wtedy efekty same zaczną się pojawiać bo nie będzie słów "powinnaś", "musisz", "trzeba" tylko będzie "chcę", "pragnę", "potrzebuję", "ruszam", "działam". Teraz.
Zatem wnikam głębiej, do dna, do sedna, od korzeni zaczynam i skupiam się na najważniejszym, omijając po drodze sprawy błahe, liche, żadne.



wtorek, 12 maja 2015

w rozkroku

Tak się właśnie czuję. Otoczona stertą pakunków, załadowanych kartonów, siatek, sprzętów i torebek. Nasz dobytek rozładowany chwilowo u Mamy, w naszym tymczasowym pokoju sprawia. że prosta droga stała się labiryntem między tymi stertami rzeczy, które tak naprawdę mogą się przecież niebawem okazać totalnie zbędne. No może nie wszystkie ale duża ich część. Zgromadziliśmy sporo i czasem jak na to patrzę to odczuwam przerażenie. Tak, to był czas kolekcjonowania. A może się przyda, a może coś z tego zrobimy? Może przerobimy, może oddamy, może sprzedamy, podzielimy się. Życie niemieckie było takim życiem na jednej nodze, na pół gwizdka, trochę na skróty. Pokój. w którym mieszkaliśmy, nie miał absolutnie naszego charakteru, parę ozdób, dziecięcych rysunków podarowanych nam w prezencie, zdjęcia przyjaciół, kartki z różnych stron świata.To tyle jeśli idzie o naszą energię.  Reszta to były po prostu sprzęty poustawiane tak, aby stanowiły funkcjonalne otoczenie każdego dnia. Teraz z tych wszystkich gadżetów zbudujemy sobie nasze prywatne autonomiczne gniazdo. To my zdecydujemy gdzie będzie kuchnia i gdzie w niej postawimy przysłowiową solniczkę a gdzie ustawimy stół, co zawiesimy na ścianach a co nie. Organizowanie przestrzeni, własnej przestrzeni, naszej autorskiej przestrzeni podziała chyba na nas (bo na mnie na pewno) trochę terapeutycznie. Nie miałam bowiem nigdy szansy na urządzanie czegokolwiek tak od zera. Tzn. może szansa i była ale może jej sobie nie dałam.
A teraz w tym rozkroku nie mogę się do końca odnaleźć. Dni lecą niby sennie i leniwie. Ale jest jakiś niewidoczny przymus z zewnątrz, który nie pozwala się do końca cieszyć ową pozorną chociaż wolnością. Koniec pracy, zero sprzątania cudzych brudów, zachłyśnięcie się wolnym od pracy powinno dominować a nie dominuje. Nie opuszcza mnie także stres związany z tym, co zostało tam, za nami. Pracują dla nas dwie fajne dziewczyny i choć wierzę, że wszystko jest w dobrych rękach to jednak oddawanie komuś własnego "dziecka" nie jest sprawą łatwą dla mojej psychiki. Scedowanie obowiązków po czterech latach pracy to czynność nie tak trudna, jak to aby dać sobie i im czas na to aby wszystko zaczęło grać jak w naszym zegarze. Grać tak być może nigdy nie będzie bo my to nie one a one to nie my.  Jednak będzie grać inaczej, kto wie może lepiej. I to właśnie z tym staram się w ostatnich dniach uporać. Kto kiedykolwiek przez to przechodził, sam wie, że sprawa nie jest taka oczywista.
No i tak będąc w wielkim europejskim rozkroku ani już tu ani jeszcze TAM, próbuję przetrwać.
Próbuję też przetrwać noce bo to także nie jest tak mocno oczywiste, szczególnie z kotem, który przez ostatnie prawie dwa lata swego niemieckiego życia był kotem wychodzącym, kręcącym
się tam i z powrotem z dworu do domu i odwrotnie, znoszącym myszki i inne żywe stworzonka na niemiecki laminat. Tutaj, u Mamy, stał się na paręnaście dni kotem domowym pozbawionym możliwości samodzielnego wychodzenia na dwór, bowiem mimo iż to właściwie wioska to jednak dom stoi przy ulicy, gdzie samochodów znacznie więcej niż na frankfurckim osiedlu, a do tego po trasie na dół (my stacjonujemy na piętrze) grasuje lokales czyli tubylczy kot Bruno, z którym Niuniol jakoś zaprzyjaźnić się nie chce. Toteż aby jednemu i drugiemu oszczędzić stresu, panowie nie spotykają się i tyle. Niuniola wyprowadzam raz dziennie na spacer co też nie jest dobre bo tylko pogłębiam jego pragnienie wychodzenia dosłownie nonstop. W nocy biedak budzi się co parę chwil (że nie wspomnę o mnie), szuka wyjścia, łudzi się, że jak będzie tak biegał po pokoju i tupał nóżynkami to za sprawą jakiegoś nadprzyrodzonego zjawiska nagle uchylą się nieistniejące drzwi balkonowe, które będą jednocześnie bramą ku wolności. Jeszcze trochę Kochany, jeszcze chwileczka a jak zacznie Ci się wolność to istnieje szansa, że nie będziesz z jej nadmiaru wiedział co z nią począć.


sobota, 9 maja 2015

droga


Wyjechałam. Z miasta, które było symbolem naszej czteroletniej tułaczki. Tak to nazywam choć stały adres obowiązywał przez ten czas to jednak było to tułacze życie, bez swego miejsca. Postanowiłam przejechać pierwszy etap moim jednośladem. ON został jeszcze bo parę zleceń nadal nie jest zakończonych, a ja tymczasem na północ, do Mamy, do Niuniola. Wyrwałam się z miasta wielkiego chwilę po śniadaniu w środę i jechałam przed siebie. "Będziesz się odwracać za siebie?" - zapytała mnie Ka, na kilkanaście godzin przed starem. "Nie wiem... chyba nie... po co?"
Ale odwracałam się choćby celem zlokalizowania (gdy słońce zachodziło za chmury) czy dobrze się kieruję, bowiem mapy wszystkie już popakowane i trzeba było po prostu przed siebie, na północ, kierując się na znane wzniesienia. Tak po prostu, na dziko, bez dyktowania sobie drogi czymkolwiek.
A miasto wielkie jakby mnie nie chciało puścić ze swych szpon. Wspinałam się, podjeżdżałam, zjeżdżałam aby potem znów pokonać kolejne wzniesienia a miasto nadal za mną, nadal na horyzoncie, podbijając swym widokiem moje ciśnienie, bo już chciałam być poza, już nie widzieć, delektować się tylko przyrodą i dookoła widokiem zieleni, nie zakłóconym żadnymi urbanistycznymi widokami. Wreszcie zjazd i odbicie lekko na wschód, w dół, bowiem górzyste tereny lubię ale jak mam na rowerze wybór jechać po płaskim to czemu się męczyć i kolana wystawiać na próbę. W trakcie przeprawy przez góry (Taunus) skończyła mi się leśna droga. Nie zwyczajna jestem by zawracać z ustalonego kursu, zatem rozpoczęłam przebijanie się przez chaszcze celem wyszukania kolejnej ścieżyny, która poprowadziłaby mnie ku celowi. No i idąc tak na przełaj przez las, manewrując pomiędzy wywróconymi drzewami, weszłam w swych kusych sandałkach na teren podmokły, brodząc w nim po kostki, uwalając rower do połowy szprych i klnąc w duchu aby ten odcinek specjalny miał wreszcie swój kres. No i miał. Stopy wypłukawszy w strumieniu leśnym, odetchnęłam z ulgą, podzieliłam się z ptakami lekkim uśmiechem i ruszyłam dalej, zostawiając za sobą frankfurckie drapacze chmur na zawsze (?). No jeśli zobaczę je jeszcze kiedyś to pewnie celem wędrówki jakiejś retrospekcyjnej. Innych powodów nie widzę.
Dzień mijał, tak jak mijałam i ja małe miasteczka i wioski. Wiatr mnie nie wspierał. No... może kilka razy pomógł podjechać pod górę ale generalnie niczym biednemu, zawsze w twarz. Rzepak oszalał na prowincji niemieckiej i choć czuć podskórnie, iż takie połacie z pewnością chemią są naszpikowane konkretnie to jednak urody im odebrać nie można. Gęba się cieszy do żółci wszechobecnej, która to (żółć) nawet przy pochmurniejszej chwili, złoci się niczym słońce w dzień bezchmurny.
No i dojeżdża człowiek dobrze po południu do pierwszego etapu drogi powrotnej i zalega w objęciach Niuniola, zasypiając momentalnie ze zmęczenia. Górzysty teren dał mi popalić toteż tego dnia nie robię już nic, kompletnie nic poza ablucjami koniecznymi do zalęgnięcia się w pościeli.
Podsumowując, tak się jakoś poukładało zupełnie bez planowania tego, że początek mej pracy na obczyźnie przypadł na 2 maja 2011 roku a koniec na 2 maja 2015 roku. Przeraża mnie ta podświadoma dokładność i wykonanie planu. Widocznie ktoś tam nad tym wszystkim czuwa chyba jeszcze bardziej niż my.


piątek, 1 maja 2015

no bo tak

Czy zdanie okrągłe wypowiesz,
czy księgę mądrą napiszesz,
będziesz zawsze mieć w głowie
tę samą pustkę i ciszę.

Słowo to zimny powiew
nagłego wiatru w przestworze;
może orzeźwi cię, ale
donikąd dojść nie pomoże.

Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum,
wódka w parku wypita albo zachód słońca,
lecz pamiętaj: naprawdę nie dzieje się nic
i nie stanie się nic - aż do końca.

Czy zdanie okrągłe wypowiesz,
czy księgę mądrą napiszesz,
będziesz zawsze mieć w głowie
tę samą pustkę i ciszę.

Zaufaj tylko warg splotom,
bełkotom niezrozumiałym,
gestom w próżni zawisłym,
niedoskonałym.

Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum,
wódka w parku wypita albo zachód słońca,
lecz pamiętaj: naprawdę nie dzieje się nic
i nie stanie się nic - aż do końca.

Michał Zabłocki - jak dla mnie GENIUSZ